Trans-Labrador Highway

Publikacja: 19.09.2009 15:00

Trans-Labrador Highway

Foto: EK PICTURES

Red

[b]Dziennik północny[/b]

Uprzedzam wszystkich, którzy pragnęliby powtórzyć naszą wyprawę, że Trans-Labrador Highway nie ma nic wspólnego z nowoczesną autostradą. Labradorski highway to 520 kilometrów szutru i na tyle szeroko, by się można było rozminąć. Jeśli mijacie się w suchą pogodę, to lepiej przystanąć i poczekać, aż pył opadnie, bo nic nie widać. Na szczęście ruch tam bywa znikomy i rzadko przychodzi przystawać. Nie ma też co marzyć o barach szybkiej obsługi. Jeżeli nie umiesz się obejść bez kawy, musisz ją zabrać ze sobą w termosie.

Trans-Labrador Highway jest głównym szlakiem Labradoru. Zaczyna się w Labrador City, biorąc kurs na północny wschód, po drodze przejeżdża przez jedną jedyną miejscowość Churchill Falls, gdzie łagodnym łukiem zawraca na południowy wschód i jakiś czas bieży równolegle do rzeki Churchill, po czym skręca ponownie na północny wschód, dociera do Goose Bay i utyka w jeziorze Melville’a. Po obu stronach szutrowej trasy rozciąga się połoga równina błot, srebrzystego mchu (chrobotka) i piachów, porośnięta czarną świerczyną jak szczecią. Od czasu do czasu to tu, to tam słońce rozbłyska, jakby ktoś zajączki puszczał – to z jeziorka pośród mszystych obłości, to z ruczaju, co z bagna wysiąka, cały landszaft migoce. Trudno sobie przedstawić, aby w takiej pustoszy komuś się chciało granice wytyczać. A jednak. Tym kimś był Albert Peter Low.

Widziałem jego twarz na fotografii w muzeum w Labrador City. Sądząc po oczach, musiał mieć niezły odjazd. No bo kto przy zdrowych zmysłach zrobiłby po tych bezdrożach – pieszo i na kanu – 12 800 kilometrów? Przez okna klimatyzowanego forda wygląda to pięknie, aż chce się twarz w ten dywan zanurzyć i wdychać aromaty ziemi, aliści wystarczy odejść parę kroków od szutrowej drogi, a nogi grzęzną, oddech rzęzi, pot wabi roje czarnych much, które natychmiast oblepiają każdy skrawek gołego ciała i po chwili marzysz już tylko o tym, by jak najszybciej wrócić do wygodnego fotela, sprawdzić, czy szyba domknięta, i posłuchać jazzu z satelity. Tutaj sezon black flies dopiero się rozpoczyna.

Albert Peter Low był geologiem, amatorsko fotografował i grał w hokeja w pierwszym na świecie zorganizowanym klubie hokejowym McGill Hockey Club. W latach 1885 – 1895 włóczył się po bezdrożach północnej Kanady, sporządził pierwszą mapę, na której wyznaczył granicę między Quebekiem i Labradorem, a także odkrył duże złoża rud żelaza, czym walnie przyczynił się do rozwoju kopalnictwa żelaza w tym regionie. Jego późniejsze dokonania były nie mniej spektakularne, w latach 1903 – 1904 na parowcu „Neptun” zorganizował naukową wyprawę do Arktyki, którą opisał w książce „Wyprawa Neptuna”, a w 1907 roku został nawet szefem Departamentu Kopalń. Ostała się po nim kolekcja skał i skamielin, ptaków, ssaków i fotografii dokumentujących życie ludów zachodniego brzegu Zatoki Hudsona. Niewątpliwie był człowiekem legendą, jednakże wyznaczanie granic w tundrze i zarządzanie kopalniami odstręcza mnie od niego.

Po kiego czorta ustalać, gdzie kończy się prowincja Quebec i zaczyna Labrador, jeżeli nic z tego nie wynika kromie zmiany oficjalnego języka (na Półwyspie Labradorskim, wchodzącym w skład Nowej Fundlandii, mówi się po angielsku, w Quebecu zaś, ostentacyjnie, tylko po francusku) i godła – tam lilijki na fladze, tutaj gałązka czarnego świerku. Patrzę na proporczyk z barwami Labradoru, który podarowała nam Melanie Malloy na odjezdne i wspominam jej objaśnienia.

– To trzy główne barwy Labradoru: kolor niebieski oznacza wodę, zielony las, a biały śnieg. Natomiast gałązka black spruce na białym symbolizuje narody zamieszkujące półwysep. Każda kosma to jeden naród, a wszystkie wyrastają ze wspólnej łodygi. Przy tym nie chodzi o pochodzenie, ale o symbol pokazujący, że jesteśmy jedną rodziną.

Łukasz przyczepił proporczyk do forda, lecz na pierwszym zakręcie wiatr go zerwał z pałki.

[b]***[/b]

Kenneth White twierdzi, że nie Low odkrył rudy żelaza na Labradorze, lecz niejaki ojczulek Babel. Rzecz jasna – dodaje – sokoloocy Indianie musieli zauważać tu i tam czerwone połacie ziemi, ale dla nich były to jedynie czerwone połacie ziemi, które co najwyżej ułatwiały orientację na szlaku. I dopiero krzewiciel Dobrej Nowiny wśród biednych i ciemnych tubylców, krążąc po Labradorze, odnotowywał w dzienniku wszystkie miejsca bogate w żelazo. Notatki ojczulka trafiły do biskupa, ten je odprawił do Kanadyjskiej Komisji Geologicznej, która z kolei wysłała Lowa na geologiczne przeszpiegi.

Bo Indianie – zdaniem Withe’a – nie tylko byli na bakier z Bogiem, ale też do głowy by im nie przyszło, że naturę trzeba posiąść, a nie przypasować się do niej. Tak więc chrystianizacja północnych terytoriów dała początek ich ujarzmianiu. Do czego to prowadzi, Ken zobaczył w Schefferville.

Przypomnę, że rozstaliśmy się z Kennethem przedwczoraj na Północnym Wybrzeżu. Myśmy skręcili w Baie-Comeau na lewo, a on pojechał prosto – przystając w Sept Illes i w Mingan – do końca drogi w Havre-Saint-Pierre, po czym wrócił do Sept Illes i górniczym pociągiem ruszył do Schefferville. Ponieważ za jakiś czas będziemy tamtędy wracać, wtedy opowiem o jego przygodach w rezerwatach Sept Illes i Mingan, a także spróbuję odszukać jego indiańskich znajomych. Natomiast Schefferville właśnie objeżdżamy stroną (leży 150 kilometrów na północ od Trans-Labrador Highway), a więc słowo o nim.

Jean-Baptiste Mackenzie opowiedział Kennethowi, że linia kolejowa z Północnego Wybrzeża do Schefferville mniej więcej pokrywa się z prastarym indiańskim szlakiem łączącym Rzekę Świętego Wawrzyńca z Oceanem Arktycznym. Cóż za poczucie przestrzeni mieli Indianie – westchnął Ken – Kanadyjczycy ani się umywają. Minęło ledwie 100 lat od czasu, kiedy liczące setki tysięcy mil kwadratowych terytorium „należące” do Hudson’s Bay Company przyłączono do Quebecu i fakt ten do tej pory nie dotarł do miejscowej świadomości... To jakby ni stąd, ni zowąd do kraju wielkości Francji przyłączyć Syberię. Albo tak, jak się ma przestrzeń poetycka do umysłu znormalizowanego.

Kenneth przyjechał do Schefferville nocą czarną jak smoła. Dął lodowaty wicher. W restauracji hotelu Labrador, gdzie się zatrzymał na nocleg, przy stole zawalonym butelkami z piwem i hot dogami siedziała grupa mężczyzn. Z baru dawał po uszach łomot dyskoteki. Rano wyszedł na miasto... Powszędy czerwone błoto i rdzawy kurz. W powietrzu warczały helikoptery podobne do monstrualnych ważek, pojazdy gąsienicowe ryły się w ziemi i raz po raz huczały detonacje. Rozglądając się z niesmakiem po tym bezładnym kłębowisku, White miał wrażenie, że się znalazł w świecie dziwacznych owadów. A więc tak wygląda raj, który biali obiecywali Indianom! Nie chce się wierzyć, że na początku była tu tylko szaroniebieska cisza Labradoru.

W czasach, kiedy Ken się tędy włóczył, Schefferville było ośrodkiem żelaznego boomu. Odkrycie bogatych żył hematytu, limonitu, magnetytu, ilmenitu, geotytu i syderytu spowodowało, że eksploatowano ten teren bez litości. White opisywał dziury w ziemi, rozdziawiające się wszystkimi barwami – od połyskliwej zieleni przez krasną ochrę do jaskrawej żółci – niepozbawione niesamowitego piękna. W mieście nie było już blaszanych bud, komunalnych baraków i Klubu Pionierów Labradoru, o których opowiadali weterani. Było za to centrum administracyjne, basen, szkoła i biblioteka, a jeśli ktoś chciał zażyć świeżego powietrza, zawsze mógł założyć strój narciarski i poszaleć sobie na stokach Old Smoky Mountain, która znosiła to z lodowatym uśmiechem. W górniczym Schefferville było więc wszystko, czego potrzeba białemu człowiekowi do szczęścia. Mógł zarobić kasę i używać życia. Tak mówiły prospekty.

Co innego Indianie! White przytacza słowa wodza Seattle: „Nie ma takiego miejsca na ziemi, które nie byłoby święte dla mojego ludu. Lśniąca igła sosny, piaszczysta rzeka, lekka mgła – wszystko to jest święte w oczach i w pamięci mego ludu. Sok płynący w drzewach niesie w sobie pamięć Indian... Cóż to za życie, jeśli nie będziemy już mogli usłyszeć krzyku nura i lelka, kumkania żab nocą wokół stawu... To koniec życia, to początek nędznego odżywania”.

Nie dziw, że Ken, biały skórą, ale duchem czerwonoskóry, zadał sobie pytanie, po co dotarł aż tutaj.

[b]***[/b]

„Niebieska droga” White’a jest nie tylko zapisem konkretnej wędrówki po drogach i bezdrożach Labradoru, ale także relacją o duchowej tropie autora. Zatem podróżowanie jego śladami to podwójna frajda: pokonując określoną przestrzeń geograficzną, odbywamy zarazem „medytację geomentalną”. Słowami Kena – odkrywamy przestrzenny sens własnego bycia.

Zbrzydzony Schefferville Ken medytował w pokoju hotelu Labrador. Do ściany przypiął duże mapy Ministerstwa Energii i Ministerstwa Ziemi i Lasów, żeby przydać ciasnej klitce trochę przestrzeni i niebiesko-białej atmosfery, przez okno obserwował szarobłękitne niebo i układał wiersze. Między innymi o Wielkiej Szarej Sowie, zwanej Scotiapex nebulosa. Cień-włóczęga...

Taaak, w gruncie rzeczy każdy z nas jest zaledwie cieniem włóczęgi. Można postrzegać „ja” – mówi White – w kontekście czasowym, jako ściśle osobistą historię, ale to nas nie interesuje (jak nie interesuje nas tutaj historia w ogóle), lepiej zastanawiać się nad problemem przestrzeni, którą zdarzyło nam się fizycznie zajmować... Przy tym znamienne, by wypracować przestrzenny sens swego bycia, Kenneth dotarł aż na Płaskowyż Labradorski. Sądzę, że to nie przypadek.

Wystarczy porównać Labrador i Tybet. Chodzi o podobną przestrzeń – ciszy i samotności. Anagarika Govinda, na którego White się powołuje, opowiadając w „Drodze Białych Obłoków” o krajobrazie tybetańskim, podkreślał fizyczny wpływ wysokości oraz pewnych warunków meteorologicznych na przekształcenia świadomości. Dotyczy to również landszaftów Dalekiej Północy (notabene, sam tego doświadczyłem w rozrzedzonej atmosferze Łowozierskich Tundr). Ken zauważył, że analogiczna realizacja związku pomiędzy fizycznym, psychicznym i duchowym leży u podstaw praktyki jogi, obejmującej ćwiczenia oddechu, asany i koncentrację... Inaczej mówiąc, pustka krajobrazu koresponduje z doświadczeniem pustki wewnętrznej i pozwala wyjść z ciasnej klatki własnego „ja”. Otworzyć się jak płaskowyż.

(W bardziej cywilizowanych szerokościach geograficznych ta praktyka stała się niemożliwa, albowiem „kultura” zniszczyła przestrzenie samotności i ciszy, zapełniając każde puste miejsce swoimi gadżetami. Rozejrzyj się, cny czytelniku, dookoła siebie – żadnej otwartej głowy! Wszystkie non stop zabite esemesami, muzyką z nauszników i medialnym szlamem).

O włóczędze Kennetha White’a można powiedzieć to samo, co on mówił o Thoreau, że „przemierzał szlaki swojego wnętrza oraz te zewnętrzne, leśne, które stawały się jedną drogą. W ten sposób połączył poznanie i poezję, bezpośrednio doświadczając Ziemi i świata”.

[b]***[/b]

W okolicach Churchill Falls nasze drogi znów się spotkały, ale gdzie dokładnie, nie potrafię powiedzieć, bom nie zauważył, w którym miejscu stary trakt z Schefferville dołączył do naszego highwaya. Kenneth przejeżdżał tędy do Goose Bay autobusem, ale ten od lat już nie kursuje, bo dziś każdy jeździ swoim autem. Dziwne, że o wodospadach Churchilla nie wspomniał ni słowem (acz odnotował Wodospady Piżmoszczura, jezioro Winokapau i Jezioro Mewy), to jedna z najpotężniejszych kaskad wodnych w Ameryce.

Co innego miasteczko Churchill Falls... Rzeczywiście można je po drodze przeoczyć. Zastanawiam się, co decyduje w Kanadzie, że daną miejscowość określają mianem town lub city? Bo przecież nie wielkość. Rytcheu miał rację, czukockie osiedla są większe niż niejedno tutejsze miasto.

Wyobraźcie sobie, że w Churchill Falls znaleźliśmy jedynie dwa sklepy spożywcze! I w żadnym nie było ni mleka, ni masła, ni chleba. Dzięki Bogu, że mieliśmy resztki swojego prowiantu. Dokupiliśmy jeno flaszkę czerwonego wina do kolacji, a Łukasz wziął małpkę whisky na sen. Spytaliśmy w sklepie o kemping, okazało się, że nie ma... Można wprawdzie rozbijać się na dziko, ale w okolicy grasują trzy niedźwiedzie, więc lepiej skorzystać z motelu. Ciekawe, co tu robią po pracy – pomyślałem, patrząc na chłopaka, który stał za nami.

– Macie tutaj Internet? – zagadnął go Krzychu.

– Co?

– No, komputer z Internetem.

– Wątpię – odparł niejasno chłopak, kupując wielką butelkę jima beama.

W sklepie wyjaśniliśmy ponadto, że w Churchill Falls żyje około 550 mieszkańców, z czego większość pracuje w tutejszej hydroelektrowni... Sklepowa dała nam klucz do Black Spruce Lodge, po 40 baksów od łba.

Motel Pod Czarnym Świerkiem, bo tak chyba należałoby tłumaczyć nazwę tej noclegowni przypominającej komfortowe górskie schronisko, po kilku nocach spędzonych pod namiotem zasługiwał na co najmniej cztery gwiazdki. Przestronny salon z kominkiem (wygodne fotele, telewizor...), świetnie wyposażona kuchnia, pralnia z suszarnią, sześć dwuosobowych pokoi, cztery łazienki i ni żywego ducha. Jakbym oglądał film science fiction o jakiejś upiornej katastrofie, w wyniku której wyginęli ludzie, i raptem ujrzał w nim siebie.

Po kolacji zamówiliśmy rozmowę telefoniczną z Toronto i każdy zajął się sobą. Łukasz sortował zdjęcia, sącząc cichaczem whiskacza, ja uzupełniłem swoje notatki, konfrontując warunki tymczasowego życia na Labradorze z zakorzenionym od stuleci bytem Zaonieża (porównałem na przykład pudełka mieszkalne Churchill Falls, posklejane wedle jednego szablonu i postawione dźwigiem na łapu-capu, z drewnianymi chatami północnej Rosji, wśród których na próżno szukalibyśmy dwóch identycznych, bo wszystko, co żywe, jest niepowtarzalne), a Krzysiek tymczasem włączył telewizor. Zaczynały się nowości: olimpiada w Pekinie, wojska rosyjskie w Gruzji.

[b]Dziennik północny[/b]

Uprzedzam wszystkich, którzy pragnęliby powtórzyć naszą wyprawę, że Trans-Labrador Highway nie ma nic wspólnego z nowoczesną autostradą. Labradorski highway to 520 kilometrów szutru i na tyle szeroko, by się można było rozminąć. Jeśli mijacie się w suchą pogodę, to lepiej przystanąć i poczekać, aż pył opadnie, bo nic nie widać. Na szczęście ruch tam bywa znikomy i rzadko przychodzi przystawać. Nie ma też co marzyć o barach szybkiej obsługi. Jeżeli nie umiesz się obejść bez kawy, musisz ją zabrać ze sobą w termosie.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał