Mnie też się uda

Dwa tygodnie temu prawie nikt o nim nie słyszał, dziś jego nazwisko jest na ustach wszystkich. Borys Lankosz podbił filmową Gdynię „Rewersem”, ale też oczarował swoją osobowością

Publikacja: 25.09.2009 19:19

Borys Lankosz

Borys Lankosz

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Chyba żaden z dotychczasowych zwycięzców festiwalu nie potrafił tak się cieszyć. Lankosz promieniał. Miał szczęście w oczach. Jadąc na Wybrzeże z debiutanckim filmem, nawet nie marzył o sukcesie. „Rewers” zgarnął wszystko – Złote Lwy i pięć innych laurów regulaminowych, nagrody publiczności, dziennikarzy, sieci kin studyjnych, dyskusyjnych klubów filmowych, organizatorów polskich przeglądów za granicą.

Spotkałam Borysa Lankosza w kuluarach Teatru Muzycznego w Gdyni, gdy ściskał w dłoniach nagrody i dyplomy. Był oszołomiony. – Przecież to mój pierwszy film – powtarzał z niedowierzaniem. Zero arogancji zwycięzcy. Zupełnie inny styl. Skromność rzadka w filmowym środowisku. Wielki urok. I niewątpliwy talent. Na bankiecie po gali ktoś zażartował: – Można takiego znienawidzić. Młody, przystojny, zdolny, z dobrej rodziny, mówi biegle po angielsku i francusku. I jeszcze do tego gra na fortepianie...

„Rewers” pod formą thrillera i czarnej komedii kryje opowieść o wyborach, do jakich dokonywania zmuszeni byli Polacy w latach 50. Wkraczająca w staropanieństwo, mieszkająca z matką i babką dziewczyna z inteligenckiego domu zakochuje się w facecie, który ratuje ją na ulicy od zbirów. Ale książę z bajki okazuje się chamem bez kultury i ubekiem. Chce ją zmusić do donoszenia na kolegów. Precyzyjny scenariusz, świetna realizacja, artystyczne, czarno-białe zdjęcia, wybitne kreacje aktorów – wszystko w tym filmie gra. Lankosz i jego scenarzysta, pisarz Andrzej Bart, nie serwują klisz i schematów. Robią to, co Mungiu w „4 miesiącach, 3 tygodniach i 2 dniach” czy von Donnersmarck w „Życiu na podsłuchu” – pokazują grozę i złożoność czasów stalinizmu, unikając zbyt łatwych osądów.

– Wierzę w inteligencję widza – mówi Lankosz. I może to właśnie jest tajemnica jego sukcesu.

[srodtytul]Troje przetrwało[/srodtytul]

On sam pochodzi z inteligenckiej, krakowskiej rodziny. Dziadek Jan Lankosz był znanym kardiologiem. Ojciec skończył architekturę, matka – psychologię. Po niej odziedziczył pasję do kina. Ona też wymyśliła mu imię.

– Była w zaawansowanej ciąży, gdy zakochała się w filmie „Lecą żurawie” – opowiada Lankosz. – W czasie seansu płakała ze wzruszenia i przyrzekła sobie, że jak urodzi się chłopiec, to nazwie go na cześć głównego bohatera Borys. W podstawówce na przerwach biłem się z kolegami i udowadniałem, że nie jestem Ruskiem. Podobnie jak mój młodszy brat Igor. Bo mama zachowała się fair: stwierdziła, że gdybym ja miał na imię Borys, a on był jakimś zwyczajnym Stasiem, to byłoby w stosunku do mnie niesprawiedliwe.

Jak miał dziewięć lat, wypatrzyli go w szkole filmowcy. Zagrał w 19-odcinkowym serialu Leszka Staronia „6 milionów sekund”. – Przez rok mieszkałem z mamą w hotelu w Katowicach – wspomina. – Pracowałem od 8 rano do 5 po południu. Potem przychodziły do mnie korepetytorki, a potem jeszcze grałem na fortepianie. Od tamtej pory myślę, że aktorstwo to najgorsze zajęcie na świecie. Borys chodził do szkoły muzycznej. Jak sam mówi, nie miał talentu Zimermana, ale ogromną radość sprawiało mu improwizowanie, chciał zostać pianistą jazzowym. Aż do 14 roku życia, kiedy w telewizyjnej Dwójce obejrzał cykl filmów Polańskiego. Wtedy zaczął kręcić na VHS pierwsze etiudki. Jego szkolny kolega Adaś Korzeniowski (dzisiaj robiący karierę w Stanach Abel Korzeniowski) na syntetyzatorze tworzył do nich muzykę.

Po maturze Lankosz zdawał do szkoły filmowej w Łodzi. Kiedy po dwóch próbach dostał się, przeżył rozczarowanie. Była połowa lat 90., z legendy Filmówki niewiele pozostało.

– Najlepiej wspominam kilka rozmów z Hasem – mówi. – Bardzo liczyłem na spotkanie z Kieślowskim. On był opiekunem etiud na trzecim roku. Umarł, kiedy byłem na drugim. Męczyłem się na tych studiach, zwłaszcza że od początku zmuszano nas do rywalizacji. Na pierwszym roku było ich szesnaścioro, na trzecim zostało już tylko troje: Małgorzata Szumowska, Łukasz Barczyk i on. Szumowska i Barczyk wcześnie zadebiutowali w fabule. Lankosz na dziesięć lat związał się z dokumentem.

– Chciałem robić fabułę, ale było trudno. A Marcin Koszałka zawiózł mnie do Ojcowa, do domu opieki społecznej. Powiedział: „To wielki temat, choć nie wiem, jak go ugryźć”. Miałem wątpliwości. Kolejny film o opuszczeniu starych, chorych ludzi? Ale Marcin ma niebywałą intuicję. Była zima, ciemno, jechaliśmy przez piękny park narodowy, a nagle wyrósł przed nami ohydny, nieotynkowany budynek. Znalazłem się na korytarzu, wśród 70 upośledzonych osób. Pozbawionych opieki medycznej, bo brakowało pielęgniarek, i pacjentami opiekowały się wiejskie kobiety, poubierane w białe fartuchy. Miałem wrażenie, że wkroczyłem w krąg piekła. I ja, wychowany w humanistycznym duchu, nie czułem empatii. To mnie uderzyło. Wiedziałem, że muszę się z tym zmierzyć. Choćby dla samego siebie. Spędziliśmy w tym domu trzy lata. Jeździliśmy tam z aparatem fotograficznym, potem z kamerą.

Tak powstał jego dyplom „Rozwój”. Skończył PWSFTViT z wynikiem bardzo dobrym, ale też z votum separatum Kazimierza Karabasza, którzy uznał film za nieetyczny. – Było mi przykro, zwłaszcza że zawsze bardzo Karabasza szanowałem – mówi Lankosz. – Każdy człowiek czuje, jakiej granicy nie wolno mu przekroczyć. Ja jej nie przekroczyłem. Mieliśmy z bohaterami filmu świetne relacje.

„Rozwój” objechał pół świata, a Lankosz został przy dokumencie. W 2002 roku zrealizował dokument „Polacy, Polacy” o fotografiku Krzysztofie Gierałtowskim, który utrwalał na kliszy portrety Szymborskiej, Mrożka, Lema, Pendereckiego, Starmacha. Lankosz też chciał ocalić od zapomnienia wizerunek odchodzącej polskiej inteligencji.

Obrazy ginącego świata zamknął też na taśmie w „Kazimierzu zamkniętym”, gdzie mężczyzna włóczy się wśród rozbawionych tłumów, a wszędzie otaczają go duchy tych, których już nie ma. W „Obcym VI” opowiedział o wsi, z której zniknęli Żydzi, o poczuciu winy i pamięci. W 2008 r. nakręcił „Radegast” – przejmujący dokument o łódzkim getcie. Wszystkie te filmy, podobnie jak i inne tytuły Lankosza, przesiąknięte są obcością.

– To poczucie obcości jest we mnie – przyznaje reżyser. – Chyba wyniosłem je z dzieciństwa. Ale to zbyt osobiste, nie chcę o tym mówić.

Lankosz wierzy, że kino może zmienić świat: – Działacze Fundacji Dziedzictwa Żydowskiego organizowali na Kresach akcję, która miała przypomnieć, że kiedyś – obok katolickiego i prawosławnego – istniał tam żydowski świat. Wybrali 15 różnych miasteczek i wsi, były też wśród nich Milejczyce, gdzie kręciłem „Obcego VI”. Wszędzie natrafiali na trudności. A w Milejczycach witano ich chlebem i solą i tylko wszyscy pytali, czy są z filmu. Czas kręcenia „Obcego” zostawił w ludziach ślad.

W 2005 roku powstał dokument „Kurc”. W Chinach spotkał chłopaka, który wyglądał jak skinhead. Pochodził z patologicznej rodziny. Wyjechał ze Szczecina, mając tylko plecak, paszport, 40 dolarów i kamerkę. Lankosz zrobił film o jego powrocie do domu po 18-miesięcznej podróży. To był obraz offowy, nigdy nie doczekał się emisji telewizyjnej, ale za to popodróżował po festiwalach. No i wykorzystał go sam Kurc, który jeździ teraz po poprawczakach, gdzie żyją chłopcy tacy, jakim on też mógł się stać. Pokazuje zdjęcia, film, opowiada o świecie.

– Jeśli chociaż jeden chłopak pomyśli: „On dał radę, mnie też się uda”, to już jest dobrze – mówi Lankosz.

Po „Kurcu” dostał propozycję zrealizowania cyklu podróżniczego „Z innej strony”. – Nie chciałem iść klasycznym telewizyjnym torem: 15-osobowa ekipa, trzy dni zdjęć, w czasie których kręci się, co się da. Pojechałem z kamerą sam. Dzięki temu mogłem być w różnych miejscach po dwa – trzy tygodnie. Miałem tylko dobrych researcherów. Dzięki nim w Iranie, Chinach czy Zimbabwe docierałem do miejsc i ludzi, do których sam bym nie dotarł. To była lekcja życia.

[srodtytul]Nie wisi u klamek[/srodtytul]

Mówi, że fabułę zawdzięcza dwóm ludziom: Jerzemu Kapuścińskiemu i Andrzejowi Bartowi. – Do Kapuścińskiego zaprowadził mnie szczęśliwy los. Z „Rozwojem” chodziłem dwa lata od producenta do producenta, ale nikt nie chciał robić filmu o umierających downach i schizofrenikach. Z Kapuścińskim lecieliśmy samolotem do Kosowa, spadochronów nie było, wiedziałem, że mi nie ucieknie. Opowiedziałem mu o swoim projekcie. Zareagował natychmiast. Potem dzięki niemu powstał „Obcy VI”. I może nabrał do mnie zaufania, bo zaprosił mnie do Studia Munka. Wtedy zadzwoniłem do Andrzeja Barta, z którym przez pięć lat pracowaliśmy nad „Radegastem”: „Napisz dla mnie piękną historię” – poprosiłem. Dał mi „Rewers”. Kapuściński od razu się zachwycił, a kiedy dostał studio Kadr, skierował scenariusz do realizacji. Taki producent to marzenie każdego reżysera.

Równie pięknie jak o Kapuścińskim Lankosz mówi o Andrzeju Barcie. Twierdzi, że to jedna z najważniejszych osób w jego zawodowym życiu. Człowiek, któremu zawdzięcza debiut. I sukces.

– Zanim zaprzyjaźniliśmy się z Borysem, długo mu się przyglądałem – mówi Bart. – Potem pracowaliśmy razem nad „Radegastem”. Zauważyłem, że ma nie tylko talent, ale i niezwyczajną intuicję artystyczną. Do sięgnięcia po upragniony film fabularny brakowało mu jednak tupetu. Nie należał do tych, którzy uczepieni klamki dadzą się ciągnąć po asfalcie do pierwszych świateł, na których zatrzyma się samochód dostojnika kina. A tylko takim, z obolałymi potem palcami stóp, łatwiej było przez lata robić filmy. Lubię zmieniać wyroki boskie, więc postanowiłem dać mu taki scenariusz, na który dostanie pieniądze bez lansadów. Szczęśliwie trafił z nim do Jerzego Kapuścińskiego. I stało się to, co się stało.

Dzisiaj wokół Borysa Lankosza zapanował szum. Jest modny, dzwonią dziennikarze, odzywają się telewizje. Pytam go, jak ten rozgardiasz znosi.– Nie najlepiej – mówi. – Czasem czuję się jak news, na którym można zarobić parę złotych. Poza tym pojawia się wokół mnie masa życzliwców, którzy przestrzegają, że drugiego dobrego filmu nie uda mi się zrobić. A ja nie chcę czuć się jak koń na wyścigach. Nie zamierzam ścigać się z innymi ani nawet z samym sobą. Nie ustawiam się w pozycji debiutanta, który musi coś udowadniać. Chcę zrobić następny film najlepiej, jak umiem.

To ma być „Fabryka muchołapek”, znów na podstawie prozy Andrzeja Barta – jego powieści o łódzkim getcie. – Wiem, że było na ten temat dużo filmów, ale nie wolno przestać o tym mówić – twierdzi Lankosz. – Pisząc pracę magisterską o „Pianiście” Polańskiego, dotarłem do amerykańskich badań, w których pytano młodych ludzi, jak wyglądało życie w getcie. Odpowiadali: „Żydów nie stać było na dżinsy, nie mieli kolorowych telewizorów”. Wiedzieli tylko, że coś było „nie halo”. A w „Fabryce muchołapek” po raz pierwszy Holokaust spotka się w kinie z postmodernizmem. To może być obraz wstrząsający.

Borys Lankosz od czterech lat mieszka w Warszawie. Wyprowadził się z ukochanego Krakowa, bo chciał pracować, iść do przodu. – Kiedy wracałem do mojego miasta, na Kazimierzu zawsze w tej samej knajpie spotykałem tych samych ludzi, którzy snuli te same plany na przyszłość. A ja chciałem, żeby coś się ruszyło.

Już nie chce być pianistą, choć przyznaje, że czasem czuje takie specyficzne mrowienie w palcach. – Jak gdzieś stoi fortepian, to nie daję się prosić – mówi. – Natychmiast siadam i gram. Gram też, kiedy jestem zmęczony: jazz, Bacha, sonaty Beethovena. To przynosi ulgę.

Kiedyś chciałby wyreżyserować coś w operze. Wejść w ten świat, znaleźć do niego własny klucz. Ale kino jest najważniejsze. – Ono jest we mnie, w moim krwiobiegu. Jest ucieczką przed rzeczywistością. Ale i wielką radością. Gdzieś tam w środku zostałem siedmiolatkiem, który po raz pierwszy poszedł do kina na „Gwiezdne wojny”.

Zastanawiam się, czy teraz, gdy zgłaszają się do niego różni producenci, nie zechce odciąć kuponów od sukcesu i nie rzuci się w wir telewizyjnych tasiemców, żeby wybudować dom pod miastem. Czy ma siłę odmawiać. – Przez tyle lat dawałem radę... Zawsze musiałem walczyć, a nie kręciłem seriali. O, jeden odcinek „Ekipy”, ale to co innego. Nasza rodzina nie jest superzamożna, w Warszawie też mi było na początku niełatwo. A nie rzuciłem się w reklamy. Zobacz, jeżdżę rozlatującym się dwudziestoletnim hyundaiem. Zahartowałem się. Więc dlaczego miałbym nagle inaczej wybierać? Przecież teraz może być już tylko lepiej.

Jeszcze tylko pytam go, co w życiu najważniejsze. – Być stabilnym w środku. Przyzwoitym. Nikogo nie ranić. Próbować się spełnić, ale nie kosztem innych. Tyle.

Chyba żaden z dotychczasowych zwycięzców festiwalu nie potrafił tak się cieszyć. Lankosz promieniał. Miał szczęście w oczach. Jadąc na Wybrzeże z debiutanckim filmem, nawet nie marzył o sukcesie. „Rewers” zgarnął wszystko – Złote Lwy i pięć innych laurów regulaminowych, nagrody publiczności, dziennikarzy, sieci kin studyjnych, dyskusyjnych klubów filmowych, organizatorów polskich przeglądów za granicą.

Spotkałam Borysa Lankosza w kuluarach Teatru Muzycznego w Gdyni, gdy ściskał w dłoniach nagrody i dyplomy. Był oszołomiony. – Przecież to mój pierwszy film – powtarzał z niedowierzaniem. Zero arogancji zwycięzcy. Zupełnie inny styl. Skromność rzadka w filmowym środowisku. Wielki urok. I niewątpliwy talent. Na bankiecie po gali ktoś zażartował: – Można takiego znienawidzić. Młody, przystojny, zdolny, z dobrej rodziny, mówi biegle po angielsku i francusku. I jeszcze do tego gra na fortepianie...

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy