Rozproszony potencjał

W Ruchu Młodej Polski upatrywano szansę na stworzenie dużej prawicowej formacji. Nie miał jednak możliwości przebić się do pierwszej ligi. Tworzący go ludzie byli zbyt młodzi, zbyt jednostronni, za mało znani i niedoświadczeni

Publikacja: 26.09.2009 15:00

Jacek Merkel, Aleksander Hall i Jacek Kuroń podczas obrad Okrągłego Stołu, 1989 r.

Jacek Merkel, Aleksander Hall i Jacek Kuroń podczas obrad Okrągłego Stołu, 1989 r.

Foto: Rzeczpospolita

Zbliża się 30. rocznica powstania Ruchu Młodej Polski. Dziesięć lat temu, na dwudziestolecie, opisałem tę niezwykłą grupę w monografii „Młodopolacy”. Spośród utrwalonych przeze mnie w pamięci anegdot lubię szczególnie jedną.

Jest koniec roku 1988, grupa przyjaciół na czele z Aleksandrem Hallem wraca zatłoczonym autobusem do Warszawy ze zjazdu w Burakowie, gdzie dopiero co debatowali o przyszłości Polski i ważyli racje różnych odłamów konserwatyzmu. Nagle na przystanku wsiada wariat i zaczyna grać na bandżo. – Od razu przyczepił się do Olka – relacjonuje, śmiejąc się, Kazimierz Ujazdowski.

Nadchodziła wolna Polska, a ludzie Ruchu Młodej Polski byli wciąż zwykłymi ludźmi z ulicy, stołującymi się w barach mlecznych i szukającymi nisz w społecznym systemie schyłkowego PRL. Za kilka miesięcy mieli się stać ministrami, posłami, liderami partii i redaktorami dużych gazet. Przy okazji kolejnych rocznic pojawia się teza, że byli niespełnioną szansą na dużą prawicową formację. Nie bardzo podzielam ten pogląd, choć wiele porażek tego środowiska było skutkiem zbiegów okoliczności lub błędów, których można było pewnie uniknąć.

Warto się przyjrzeć rozproszeniu RMP-owskiego potencjału na przełomie Polski komunistycznej i wolnej, bo to ciekawy przyczynek do dziejów naszej prawicy, i również do zawikłanych losów ludzi antypeerelowskiej opozycji.

[srodtytul]Odrobina przekory[/srodtytul]

Praca nad historią RMP stanowiła dla mnie intelektualną, ale i emocjonalną przygodę. Wszystko tu było ciekawe, piękne i zaskakujące – począwszy od grupy chłopców z gdańskiego liceum numer 1, stojącego tuż przy stoczni, którzy już w roku 1969 założyli szkolną konspirację.

Dlaczego właśnie oni? Przecież Aleksander Hall, Arkadiusz Rybicki, Grzegorz Grzelak i Wojciech Samoliński niczym się na pozór nie wyróżniali z tysięcy rówieśników. Można nawet zaryzykować tezę, znając ich z późniejszych czasów, że nie byli największymi „twardzielami” czy ludźmi przykuwającymi szczególną uwagę. A jednak zanieczyszczając wydmuszkami wypełnionymi atramentem propagandowe hasła władzy, to oni ocierali się wiele razy o więzienie.

Potem te akcje zamienili na samokształcenie u dominikanina ojca Ludwika Wiśniewskiego. Zachowali więź pomimo różnych kierunków studiów, skupiali wokół siebie następnych adeptów opozycji, wówczas osamotnionej i bezsilnej. W 1977 roku byli już grupą w ramach Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela dysponującą własnym pismem „Bratniak” próbującym dotrzeć do studentów.

W 1979 r. założyli własną organizację – Ruch Młodej Polski. Ich dzieje są fascynujące – i wtedy, gdy Aleksander Hall razem z Marianem Piłką przerzucają przez granicę w Tatrach powielacz (tak, tak, dziś trudno w to uwierzyć), i wtedy, gdy Arkadiusz Rybicki wykłada w tekstach w „Bratniaku” podejście młodopolaków do historii Polski – polemiczne wobec lewicowych, gryząco krytycznych ocen KOR-owców, odkrywające, choć także rewidujące przedwojenne tradycje ideowe. To grupa, która do swoich przekonań dochodzi w dużej mierze sama.

Tomasz Wołek zauważył, że paradoksalnie pomógł im prowincjonalny charakter ich pierwszego matecznika, Gdańska, gdzie nie było głośnych lewicowych autorytetów. Ich „pierwsze uniwersytety” to między innymi przepisywanie na własny użytek pożyczonych przedwojennych czy emigracyjnych książek. Potem dorobili się ideowych mistrzów – przez chwilę Leszka Moczulskiego, i zwłaszcza Wiesława Chrzanowskiego. Ale nie dotarliby do nich, gdyby nie odrobina samodzielności, nawet przekory, która pozwalała na odrzucenie utartych lewicowych schematów.

[srodtytul]Uczyli myślenia[/srodtytul]

Byli jedną z podstawowych grup przedsierpniowej opozycji, potem jednym ze środowisk politycznych działających w „Solidarności”. Małym, lecz ważnym, choćby ze względu na personalne wpływy w związkowej centrali, wokół Lecha Wałęsy. Po wprowadzeniu stanu wojennego znaleźli się trochę na marginesie – nie mieszcząc się w formule podziemnego związku. Wybrali własne poszukiwania ideowo-polityczne, symbolizowane kolejnymi numerami grubego pisma „Polityka Polska” czy spotkaniami w elitarnym klubie dyskusyjnym Dziekania.

Trudno jednak nie zauważyć obecności ludzi RMP – Halla, Grzelaka czy Rybickiego – przy boku działającego na powierzchni Lecha Wałęsy. No i jedno jest niewątpliwe, ich publicystyka wywarła wielki wpływ na myślenie wielu ludzi, którzy zwracali się na prawo. Cała masa późniejszych działaczy różnych formacji zaczynała ideową przemianę od lektury przynajmniej paru artykułów w „Bratniaku” czy „Polityce Polskiej”.

To była szkoła politycznego myślenia, i dotyczyło to nie tylko odkrywania spuścizny Romana Dmowskiego, obrony racji Kościoła czy przenoszenia na polski grunt zachodnich ekonomicznych wolnorynkowców po to, aby osłabić dominację myślenia socjalistycznego. Na przykład nikt nie podjął tak wcześnie i kompleksowo analizy błędów samej „Solidarności”, tej jawnej z lat 1980 – 1981, i tej podziemnej, jak Aleksander Hall.

Nie znaczy to, że Hall musiał mieć we wszystkim rację. Ale uczył krytycyzmu. Podważał aksjomat opozycyjnej polityki jako ciągu patriotycznych pohukiwań. To była lekcja potrzebna, bo przypominająca przyszłym graczom w dowolnej sprawie o takich uwarunkowaniach, jak geopolityka, jak badanie potencjałów sił. Uczyła też samego sporu. Jednomyślna opozycja mogła się okazać na przyszłość, w obliczu końca komunizmu, zjawiskiem groźnym.

[srodtytul]Hall jednoczycielem? [/srodtytul]

Dlaczego więc młodopolacy, tak ważni w kształtowaniu cudzych umysłów, odegrali tak małą rolę w roku 1989? Aleksander Hall, członek Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, istotny jeszcze podczas obrad Okrągłego Stołu, rezygnuje z udziału w czerwcowych wyborach, przeciwny zbyt „jednolitofrontowej” formule list późniejszego OKP.

Kiedy jesienią odnajduje się w rządzie Tadeusza Mazowieckiego jako minister do spraw partii politycznych, nie ma już przy nim większości ludzi z jego dawnego środowiska. Jego koledzy szukają własnego miejsca trochę na zasadzie „ratuj się, kto może”. Jedni tworzą nową wyrazistą partię ZChN, nie gardząc zresztą także kompromisami z rzeczywistością – Marek Jurek, inaczej niż Hall, wszedł do Sejmu kontraktowego z tej ujednoliconej na siłę listy. Inni wydają gazety, czekają na odpowiednią chwilę, ustawiają się w różnych konstelacjach.

W mojej książce „Młodopolacy” Jan Rokita stawia tezę, że Hall miał szansę na stworzenie w Sejmie kontraktowym silnej centroprawicowej formacji, może nawet na zjednoczenie jej różnych nurtów. Zdaniem wielu świadków spora grupa szeregowych posłów OKP czy działaczy komitetów obywatelskich miała dobre skojarzenia z młodopolską publicystyką i tylko czekała na zagospodarowanie. Hall był dla nich firmą, bardziej niż ktokolwiek spoza kręgu takich ludzi, jak Geremek, Kuroń czy nawet Mazowiecki.

Jest w tym domniemaniu coś racjonalnego. Jednak młodopolacy mieli też mnóstwo słabości, które w razie podjęcia samodzielnej gry musiały się od razu ujawnić. Jarosław Kaczyński, rozważając własne szanse na stworzenie na początku lat 90. formacji silniejszej od Porozumienia Centrum, szczerze zauważył w wywiadzie rzece, że on i jego brat nie byli na tyle dużymi nazwiskami, aby móc rzucić skuteczne wyzwanie solidarnościowej elicie. To samo dotyczy także Halla i jego towarzyszy. Owszem, on sam stał się w latach 80. bardziej widoczny – a to towarzysząc Wałęsie, a to wchodząc do klubu Dziekania czy do Prymasowskiej Rady Społecznej, ale pozostawał wciąż potrawą dla smakoszy. Dla zwykłych Polaków był nierozpoznawalny, nawet dla sympatyzującej z opozycją inteligencji, co twierdzę także na podstawie własnej pamięci. Czy umiałby szybko nadrobić ten brak? Mam wątpliwości.

[srodtytul]Daleko od ludu[/srodtytul]

Co więcej, nie chodziło tu tylko o pozycję samego Halla wśród Polaków, ale także o konsekwencje strategicznego wyboru, jakiego młodopolacy dokonali w latach 80., dystansując się od podziemnego związku, a tak naprawdę stawiając na wąską klubową formułę działalności. To Michnik z Geremkiem, ale także Kaczyńscy oraz gdańscy liberałowie mieli rację, nie grzebiąc pochopnie „Solidarności”. Młodopolacy niekonsekwentnie i nie do końca, ale to robili. Miało to i praktyczne następstwa.

Rafał Matyja przypomniał w „Konserwatyzmie po komunizmie” scenę utrwaloną przeze mnie w „Młodopolakach”, gdy Jacek Merkel pokazuje Grzegorzowi Grzelakowi legitymację „Solidarności” i pyta: „A ty masz coś takiego?”. Kontekst tej sceny był istotny, ważyły się właśnie decyzje dotyczące reprezentacji parlamentarnej OKP w regionie gdańskim.

Kazimierz Ujazdowski, wychwalając atmosferę ćwiczących umysł politycznych debat w środowisku młodopolaków, przyznał jednak w rozmowie ze mną, że oddaliło się ono za bardzo od solidarnościowego ludu. Trudno było wyrównać tę zaległość w kilka miesięcy.

To zresztą nie tylko kwestia deficytu w kontaktach i sympatiach, które można było nadrobić. Odsuwając się w latach 80. od solidarnościowej konspiracji, młodopolacy wdali się w niejasne rozważania na temat stosunku opozycji do PRL, rewidując stopniowo swój radykalny pogląd z lat 70. i uznając ją za jakąś, choć ułomną, formę polskiego państwa. Można się zastanawiać, czy mieli rację, ale efekt tych poszukiwań był taki, że w chwili przełomu spora część ludzi RMP nie doceniała antykomunistycznych emocji Polaków. Nawet jeśli te emocje przetrwały bardzo niedługo, wtedy, na przełomie dwóch epok, można było na nich budować wspólnotę solidarnościowych partii.

Szczególnie konsekwentny w odrzucaniu tych emocji okazał się paradoksalnie, już jako minister w rządzie Mazowieckiego, Aleksander Hall. Paradoksalnie, bo przecież w latach 80. właśnie on nie był tak skwapliwy jak jego koledzy w odsuwaniu się od mitu i od realnych struktur „Solidarności”.

Można debatować do woli, co wynikło z porzucenia antykomunistycznych sztandarów przez Halla. Tak jak Tadeusz Mazowiecki z roku 1995 skłonny jestem uznawać na przykład upór w pozostawianiu PZPR jej wielkiego majątku za brzemienny w skutki błąd. Ale niezależnie już od bilansu strat i zysków dla przyszłej Polski było to wyrzeczenie się cząstki własnej legendy. Ostateczne, bo już poszukiwania lat 80. mocno tę legendę nadwątliły. Mógł to być antykomunizm mniej siermiężny niż ten, którym posługiwali się niektórzy ludzie „Solidarności” przeciw rządowi Mazowieckiego. Kładący nacisk na zerwanie ciągłości z PRL, budowę nowego państwa, a nie retorykę.

Ale niemal całkowite zerwanie z nim oznaczało odrzucenie idealistycznego przesłania dawnych „bratniakowych” manifestów. Dla potencjalnych sojuszników i wyborców Halla musiało to być w tamtym momencie nieczytelne.

[srodtytul]Rozejście na boki[/srodtytul]

Kolejną słabością był chroniczny brak jedności pogłębiany ideowo-personalnymi sporami, zwłaszcza między Aleksandrem Hallem i Markiem Jurkiem. Samo w sobie to rozejście się nie byłoby może aż tak wielkim dramatem, gdyby nie to, że każda z grup wybrała tylko cząstkę, za bardzo jednostronną. Hall miał rację, nawołując w latach 80. kolegów, aby trzymali się „Solidarności”. Jednak sam wyciągnął z tego wnioski zbyt skrajne, wyrzekając się w dużej mierze – najpierw w rządzie Mazowieckiego, potem w klubowych formacjach typu Partia Konserwatywna – sporej części prawicowego dziedzictwa z jego językiem, tradycjami i odruchami.

To była oferta zbyt abstrakcyjna, w praktyce dla małej garstki. Z drugiej jednak strony Marek Jurek, szukający już w latach 80. nowej tożsamości pod szyldem katolicko-narodowym, postawił na ofertę masową, ale też w sumie zbyt wąską. Nawet niektórzy młodopolacy, którzy rozstali się z Hallem, nie byli w stanie odnaleźć się w partii wyznaniowej, jaką stał się ZChN. To nie była propozycja dla 30 – 40 procent Polaków o prawicowych skłonnościach. Tym bardziej można to powiedzieć o manifestach Jacka Bartyzela próbującego okopać się na takich szańcach, jak monarchizm czy przedsoborowy katolicyzm. Jego rozstanie z ZChN jako z „partią demoliberalną” było dobrym finałem pojmowania polityki w kategoriach poszukiwań czysto akademickich. I pomyśleć, że w roku 1989 także ten żywo myślący kronikarz konserwatywnych myślicieli rozdawał przez moment karty w komitecie obywatelskim w Łodzi.

To rozejście się ludzi RMP na ideowe boki przy pozostawieniu głównego prawicowego traktu bez wyraźnego lidera, skądinąd początek kłopotów polskiej prawicy w ogóle, każe przypomnieć o jeszcze jednej, ludzkiej słabości tego środowiska. Rafał Matyja ma rację: spotkanie z nimi było dobrą szkołą rozmawiania o polityce. Ale czy było dobrą szkołą polityki?

Z pewnością było świetną szkołą trwania i dawania świadectwa w latach 70. i za pierwszej „Solidarności”. Potem większość młodopolaków okazała się zbyt miękka albo zanadto pasywna, aby torować sobie drogę pośród twardej gry. Nieprzypadkowo tak wielu z nich dawno już z polityki wypadło, niektórzy tej przygody nie spróbowali, inni są w niej, ale w roli aktorów drugoplanowych, albo wyrzuconych na margines. Sam Hall nigdy nie aspirował do roli mocnego szefa RMP.

Czy nie dlatego także w późniejszych konfiguracjach szukał dla siebie od razu drugiego rzędu? Roli doradcy, zausznika, czasem ozdoby. Realną polityczną kuchnię zostawiał innym.

Można w tym widzieć nawet coś sympatycznego, pewna delikatność młodopolaków kontrastuje z brutalnością innych graczy – od Michnika i Kuronia poprzez Kaczyńskich po zastęp liderów późniejszych. Ale przecież to ich „wycofanie” miało też inne oblicze. Lech Jeziorny, młodopolski biznesmen, opowiada, jak to nudził się śmiertelnie podczas tasiemcowych referatów wygłaszanych już pod koniec lat 80. na zebraniach środowiska „Polityki Polskiej”, czyli dawnego RMP. Jarosław Sellin przypomina, że pośród subtelnych aluzji i piętrowych dygresji tych wytrawnych humanistów przeciętny inżynier i lekarz czuł się nieswojo.

To zresztą wątek nowy, jeszcze w latach 70. w Ruchu byli i lekarze, i inżynierowie. Ba, w latach 1980 – 1981 przytrafił się nawet młodopolakom flirt z robotnikami. Potem zostawili takich ludzi innym środowiskom, sami kontentując się wydawaniem mądrych książek i dyskutowaniem. W przaśnych czasach późnego PRL było to miłe. Ale nie wystarczyło jako wiano w nowej rzeczywistości.

[srodtytul]Próba bilansu[/srodtytul]

Czy więc bilans wypada nieefektownie, słabo? Wcale tak nie uważam. Uzupełniając inne nurty antypeerelowskiej opozycji, RMP ma dostatecznie duży dorobek, aby się nim szczycić. Tak naprawdę zresztą żadna z prawicowych postaci czy grup zaraz po roku 1989 nie miała szansy, aby przebić się do pierwszej ligi. Wszyscy byli zbyt młodzi i zbyt jednostronni, za mało znani i niedoświadczeni.

Szansę zjednoczenia polskiej prawicy miał w tamtym czasie tylko Lech Wałęsa – równocześnie katolicki i pragmatyczny, solidarnościowy i ogólnonarodowy, należący do wszystkich, a jednak ideowo rozpoznawany. Młodopolacy świadomi jego wad stawiali na niego od początku, ba, jeszcze w 1990 r., co prawda z istotnymi wyjątkami (Hall), skupili się wokół niego.

To on tę szansę koncertowo zmarnował, co skądinąd także powinno stać się źródłem refleksji przy okazji tej rocznicy przekraczającej granicę dzisiejszych identyfikacji – za czy przeciw III lub IV RP. Ludzie Ruchu Młodej Polski mają niejeden powód do dumy – od wydmuszek z atramentem ciskanych w plakaty Gomułki i Gierka po pokazanie Polakom dorobku Hayeka czy Michaela Novaka.

Niemniej w roku 1989 szans na samodzielne zjednoczenie prawicy nie mieli. Musieliby się okazać całkiem innymi ludźmi, podejmującymi w przeszłości inne decyzje i działającymi w trochę innym otoczeniu.

Skądinąd szkoda, bo zwłaszcza ze starych tekstów „Bratniaka” można było wyczytać nadzieję na mądre rozliczenie przeszłości i także na sensowne nawiązanie do polskich tradycji politycznych, jednak bez padania przed nimi na kolana. Tego w dużej mierze zabrakło III RP. Tyle że polityka rzadko kiedy układa się w rytm najmądrzejszej i najpiękniejszej publicystyki.

Zbliża się 30. rocznica powstania Ruchu Młodej Polski. Dziesięć lat temu, na dwudziestolecie, opisałem tę niezwykłą grupę w monografii „Młodopolacy”. Spośród utrwalonych przeze mnie w pamięci anegdot lubię szczególnie jedną.

Jest koniec roku 1988, grupa przyjaciół na czele z Aleksandrem Hallem wraca zatłoczonym autobusem do Warszawy ze zjazdu w Burakowie, gdzie dopiero co debatowali o przyszłości Polski i ważyli racje różnych odłamów konserwatyzmu. Nagle na przystanku wsiada wariat i zaczyna grać na bandżo. – Od razu przyczepił się do Olka – relacjonuje, śmiejąc się, Kazimierz Ujazdowski.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą