Pokłosie polityki „UBL”, opartej na stwierdzeniu, że „Ukraina, Białoruś i Litwa razem z Polską odzyskują niepodległość i razem z Polską ją tracą”, wymaga pilnie rzeczowej, realistycznej oceny. Moim zdaniem ta ocena wypadnie fatalnie. Zaangażowanie w pomarańczową rewolucję nie dało Polsce nic, przyniosło tylko szkody moralne, jakim jest uporczywe popieranie protektora neobanderowców, nawet przez większość samych Ukraińców uznawanych za pogrobowców faszyzmu.
Ponieważ aksjomatem naszej polityki stało się popieranie Juszczenki bez formułowania wobec niego jakichkolwiek oczekiwań (by nie osłabić jego pozycji), reakcją władz Ukrainy, zrozumiałą, było uznanie, iż polskie poparcie mają zapewnione zawsze, więc nie muszą niczym za nie płacić. Stąd ekscesy takie jak pomniki Bandery czy promowanie na historycznego patrona ukraińskich służb specjalnych Romana Szuchewycza, co jest zwykłym pluciem nam w twarz.
[srodtytul]Dziadowski lider regionu[/srodtytul]
Przykra prawda jest taka, że montować koalicji przeciw rosyjskiemu imperializmowi nie mamy z kim. Zafiksowaliśmy się na popieraniu Juszczenki czy Saakaszwilego, których pozycja we własnych krajach jest słaba i chwiejna, a rychły upadek – oczywisty. Państwa kaukaskie to raczej, mówiąc słowami Jasienicy, „embriony państw” niż partnerzy do jakiejś poważnej gry. Większość Ukraińców czy Białorusinów, ku naszemu pełnemu niezrozumienia oburzeniu, bardziej niż o wyemancypowaniu się spod rosyjskiego wpływu myśli o swoim bezpieczeństwie socjalnym. Dodajmy do tego Litwę, która nasze awanse przyjmuje nieodmiennie z chłodem i rezerwą. W sumie – obraz klęski, i nie poprawia go uporczywe przypominanie, że tak nas nauczał Giedroyc, który z kolei rozwijał wizję wielkiego Marszałka.
Co prawda, wizja Polski jako pomostu, po którym demokracja i wolność dotrą na Wschód, opierała się pierwotnie na nadziejach wiązanych nie tyle z Ameryką, co z Europą, która z kolei wierzyła u zarania nowego porządku, iż rządy Jelcyna przyniosą nieuchronną demokratyzację i – jakby to nazwać? – dezimperializację Rosji. Ale Europa dawno już się z tych nadziei wyleczyła, i trzeba się zgodzić z Sikorskim nie tylko, że Rosja już bardziej demokratyczna nie będzie, ale też, że nikt z liczących się światowych graczy tego od niej nie wymaga i wymagać nie zamierza. Partnerstwo Wschodnie to, jak większość unijnych przedsięwzięć, tylko gadanie i tworzenie pozorów. Uzasadniona jest obawa, że tak samo jest ze wspólną polityką energetyczną.
Dotychczasowe dogmaty polskiej polityki można sformułować następująco: członkostwo w UE i NATO trwale zabezpieczają naszą suwerenność, podstawą naszego znaczenia w grze jest nasz strategiczny sojusz z USA, jesteśmy naturalnym liderem Środkowej Europy. Co do dwóch pierwszych, uważam za oczywiste, iż rzeczywistość im zaprzeczyła. Co do trzeciego, trzeba powiedzieć, iż szansa na bycie takim liderem istniała i wciąż istnieje, ale na razie jest marnowana, co stanowi kompletną kompromitację III RP, w całym jej dwudziestoleciu.
Nie można być liderem grupy państw, jeśli nie chce się przeznaczyć na to żadnych środków. Tymczasem poza spotkaniami, na których zapewne pada wiele gładkich deklaracji, Polska dla zbudowania rzeczywistych więzów z krajami regionu nie robi praktycznie nic. Gdzie programy stypendialne, kulturalne, , studyjne, w organizowaniu których tak celują Niemcy?
Miło jest podkreślać, że jesteśmy ponoć dwudziestą pierwszą gospodarką świata, ale nasz PKB nijak nie przekłada się na stan państwa polskiego, które jest, brutalnie mówiąc, państwem dziadowskim, z wiecznie dziurawą kasą. Niezdolnym nawet do wybudowania paru autostrad czy wyjaśnienia morderstw dokonanych na Pańce, Papale czy Olewniku. Cóż tu więc marzyć o regionalnym przywództwie czy samodzielnej polityce międzynarodowej!
[srodtytul]Satelita Niemiec czy Rosji?[/srodtytul]
Gdzie szukać odpowiedzi na tę sytuację? Na czym polegać by mogła polska „polityka realna”? Łatwiej powiedzieć, na czym polegać nie powinna. Na pewno nie na postawie, którą duchowy patron obecnej władzy Władysław Bartoszewski ujął w porównaniu Polski do „brzydkiej panny bez posagu”, która powinna się cieszyć, że ktoś w ogóle na nią skinął palcem. Polityka realna to co innego niż uległość. Do tej ostatniej nie trzeba żadnego intelektualnego wysiłku.
Być może jednak trzeba dziś wyraźnie powiedzieć, że zachowanie suwerenności wyszło z naszego realnego zasięgu. W takim razie trzeba sobie zadać pytanie o mniejsze i większe zło. Największym byłoby bez wątpienia rozdzielenie w Polsce stref wpływów pomiędzy Rosję i Niemcy, jak wielokrotnie w przeszłości. Jeśli już musimy znaleźć się w całości w jednej ze stref, należy więc zadać sobie pytanie: Rosja czy Niemcy? Wystarczy porównać Wielkopolskę z Białostockiem, żeby uznać odpowiedź za oczywistą. Tym bardziej że współczesne Niemcy nie kwestionują polskiej odrębności i prawa do państwowości – co w wypadku Rosji nie jest oczywiste.
Jestem skłonny zgodzić się z Sikorskim, że ważna dziś jest dla nas cywilizacyjna modernizacja, a nie mesjanistyczne wizje narodu niosącego wolność ludom Wschodu. Ale pojęcie „modernizacja” wymaga ukonkretnienia. Jaka jest cena, za którą warto zapłacić ograniczenie ambicji i wejście w rolę państwa satelickiego Niemiec? Jaki stopień samodzielności jesteśmy w stanie wywalczyć?
Gdybym ja musiał ten dylemat rozstrzygać, powiedziałbym, że sprawą podstawową dla podniesienia naszego statusu w przyszłości jest rozwój infrastruktury gospodarczej, w tym zwłaszcza energetyki jądrowej. W żaden inny sposób nie jesteśmy w stanie zapewnić sobie energetycznej niezależności – a po tym, jak arcyważny dla naszej pozycji w regionie projekt „Via Baltica” został praktycznie zniszczony w imię bagiennych porostów, można być pewnym, iż zmobilizowane zostaną przeciwko polskim roszczeniom do własnej energii potężne siły medialne (rosyjskie służby mają zresztą w tym wieloletnie doświadczenie i znaczne sukcesy).
Ale to tylko pobieżny zarys odpowiedzi. Chciałbym, żeby o jej naszkicowanie pokusili się inni. Potrzebujemy w Polsce wykonania takiej pracy intelektualnej rozpaczliwie, bo czasu jest coraz mniej.