Polityka realna – czyli jaka?

Zachowanie suwerenności wyszło z naszego realnego zasięgu. Musimy znaleźć się w całości w jednej ze stref wpływów, należy więc zadać sobie pytanie: Rosja czy Niemcy?

Publikacja: 26.09.2009 15:00

Zafiksowaliśmy się na popieraniu Saakaszwilego czy Juszczenki, których rychły upadek jest oczywisty

Zafiksowaliśmy się na popieraniu Saakaszwilego czy Juszczenki, których rychły upadek jest oczywisty

Foto: Fotorzepa, Bartosz Siedlik

Zerwanie przez USA umów dotyczących rozmieszczenia w Europie Środkowej elementów tarczy antyrakietowej nie jest wydarzeniem samym w sobie. Jest wydarzeniem symbolicznym dla zmian, które od pewnego już czasu zachodzą w geopolityce. Mniej chodzi tu o samą decyzję Waszyngtonu – być może tarcza oparta na ruchomych wyrzutniach rzeczywiście będzie sprawniejsza – bardziej o sposób potraktowania sojuszników.

Jeśli Ameryka wybiera akurat 17 września, dzień naszej narodowej traumy, aby dać Kremlowi bardzo mocny sygnał, iż dobre stosunki z Rosją są dla niej ważniejsze od suwerenności narodów Europy Środkowej, a kilka dni później wzywa członków NATO, a więc między innymi nas, do zwiększenia wysiłku wojskowego w Afganistanie, to trudno nie podejrzewać obecnej administracji o kompletne dyletanctwo, by nie rzec wręcz bezmyślność. Co nie jest żadną pociechą; to, czy Waszyngton zamierza złożyć nas na ołtarzu przyjaźni z Rosją wskutek politycznych kalkulacji, czy „tylko” dlatego, że rządzą tam ignoranci nierozumiejący nawet własnych dalekosiężnych interesów, to dla nas sprawa drugorzędna.

Chór uspokajaczy, przekonujących nas, że „nic się nie stało”, szermuje argumentem, iż decyzja Obamy nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem, że przecież zapowiadał on radykalną zmianę polityki zagranicznej jeszcze w kampanii wyborczej. To prawda, ale cóż niby ma z tego wynikać? Że mamy do czynienia nie z jednostkową fanaberią, ale z generalnym przeorientowaniem amerykańskich priorytetów? Tym gorzej dla Polski.

Trudno pojąć, jak to się dzieje, że polityka największego światowego mocarstwa tak mocno skażona jest dziecięco naiwnym idealizmem – ale fakt, że Ameryka jest jedynym krajem, który potrafi na taką skalę kierować się mrzonkami. Mrzonką – płynącą z tradycyjnej naiwności republikanów

– było przekonanie prezydenta Busha, że rozwiązaniem problemu Bliskiego Wschodu będzie przeprowadzenie w Iraku wolnych wyborów, przez co samo z siebie powstanie tam państwo w typie zachodnim, z którego demokracja liberalna promieniować będzie na cały region.

I mrzonką, z kolei mocno zakorzenioną w tradycyjnej naiwności demokratów, jest przekonanie Obamy, że z każdym można się dogadać, byle tylko najpierw okazać mu odpowiednio wyraźnie dobrą wolę i życzliwość. Podobnie jak jego poprzednicy w tej wierze – Clinton, Carter czy Roosevelt – obecny prezydent USA nie potrafi zrozumieć, iż mentalność elit rosyjskich (podobnie jak i np. chińskich) każe życzliwe gesty przeciwnika odbierać jako oznakę słabości, a więc sygnał właśnie do zaostrzania stosunków, mnożenia i radykalizacji żądań, według zasady „pogłaszcz go, to cię kopnie, kopnij go, to cię pogłaszcze”. Z oferowanych „resetów” nie może więc wyniknąć nic dobrego. Nasz problem polega na tym, że ich złe skutki odczujemy dużo szybciej i mocniej niż sami Amerykanie.

[srodtytul]Kongres wiedeński – reaktywacja[/srodtytul]

Tradycyjna naiwność demokratów wobec Rosji nakłada się jednak na procesy głębsze, odwracające uwagę światowego supermocarstwa od Europy. Nawet więc, gdyby doszło do szybkiej zmiany w waszyngtońskich elitach, wątpliwy jest powrót Waszyngtonu do twardszej polityki. Ameryka jest osłabiona nieudaną wojną w Iraku i skutkami pęknięcia spekulacyjnej bańki, którą dęła przez dziesięciolecia coraz dalej idącą rządową interwencją na rynku kredytów. Głównym wyzwaniem dla każdego przywódcy USA stają się Chiny, południowa i środkowa Azja. Chęć wycofania się z Europy i Bliskiego Wschodu jest więc oczywista.

Polityka rosyjska wychodzi tym oczekiwaniom naprzeciw. W istocie, od momentu przejęcia sterów władzy przez Władimira Putina okazała się ona bardziej dalekowzroczna, niż mogliśmy podejrzewać w najgorszych snach.

Istotą putinowskiej polityki było wycofanie się z mrzonek o odgrywaniu roli światowego mocarstwa. Oczywiście, tęsknotę Rosjan za odgrywaniem takiej roli wciąż wykorzystuje się w rządowej propagandzie, ale realne posunięcia obliczone są na zupełnie inną ofertę: odgrywania przez Rosję roli sprzymierzonego mocarstwa regionalnego, w zamian za uznanie jego strefy wpływów.

USA i inne państwa demokratyczne bardzo mocno odżegnują się od prowadzenia polityki w kategoriach „stref wpływów”, uznając takie myślenie za przeżytek, groźny anachronizm, cofający politykę światową do błędów, które powodowały wielkie konflikty zbrojne. Ale w praktyce nie są w stanie uciec od milczącego „stref wpływów” uznawania, czego dowodem w wypadku Rosji jest choćby postępowanie Zachodu wobec Gruzji. Targ więc trwa, a pozycja Rosji rośnie, na stole kładzie ona bowiem nie tylko kontrolę nad środkową Azją, bez której region tamten mógłby stać się dużo zasobniejszym zapleczem dla islamskiego fundamentalizmu niż Afganistan, ale także ofertę spacyfikowania Iranu, co wyleczyłoby Waszyngton z największego bólu głowy, jakim dla każdego tamtejszego przywódcy jest Bliski Wschód.

Ale wizja pojednania z Rosją kusząca jest także z uwagi na Europę. Jedynym sensem poważnej obecności amerykańskiej w Europie było powstrzymywanie ekspansji sowieckiej. Jeśli Rosja przekona Waszyngton, że jej ekspansja nie zagrozi amerykańskim interesom, i że zdolna jest stworzyć stabilny ład z państwami europejskimi, które także coraz wyraźniej sobie obecności USA u siebie nie życzą, to dlaczego mieliby się Amerykanie upierać? Tylko dlatego, że państwa Europy Środkowej przyzwyczaiły się widzieć w nich gwaranta swej niepodległości?

Przejawem dalekowzroczności Putina było przyjęcie zasady, iż rozszerzenie NATO i Unii Europejskiej nie przesądzają ostatecznie wyjścia Europy Środkowej z rosyjskiej strefy wpływów. W niedawnym wywiadzie dla „Faktu” generalnie życzliwy nam Ron Asmus przyznaje otwarcie, iż bezpodstawna była amerykańska wiara (u nas uczyniona wyznaniem państwowym), że fakty te uznane zostaną w Moskwie za ostateczne i nieodwracalne. Tymczasem Moskwa założyła, że obie organizacje podlegać będą stopniowej erozji, i postanowiła działać tak, aby nowi członkowie zostali w nich zmarginalizowani, a w dalszej perspektywie – możliwi do wyłuskania.

Elementem tej gry jest żelazna zasada, aby nie rozmawiać ani ze wspólnymi instytucjami unijnymi, ani bezpośrednio z przywódcami małych krajów, ale wszystkie ważne sprawy załatwiać ponad głowami nowych państw członkowskich z „unijnymi potęgami”, wyraźnie dając im do zrozumienia, iż tylko „wielkie narody” (by użyć retoryki Putina z przemówienia na Westerplatte) są dla siebie godnymi partnerami, i że to właśnie na ich porozumieniu musi się opierać ład w Europie. Jest to ni mniej, ni więcej tylko oferta powrotu do tradycyjnego „koncertu mocarstw”. Modnym dziś językiem można by rzec: „Kongres wiedeński – reaktywacja”.

[srodtytul]Niemcy odzyskują Europę[/srodtytul]

Do takiej gry znalazł Kreml chętnych partnerów w Paryżu i Berlinie (a także w Rzymie, ale putinofilia w wydaniu Berlusconiego ma raczej operetkowy charakter i możemy ją tu pominąć). Szczególnie brzemienne w skutki jest dla nas to drugie zbliżenie.

Nie jest to sprawa, jak próbowaliśmy się pocieszać, osobistej polityki Gerharda Schrödera czy wręcz międzynarodowej korupcji. (Oczywiście, obdarowanie byłego kanclerza synekurą zasługuje na taką nazwę, ale jeśli warto zwrócić na to uwagę, to tylko dla pokazania zasadniczej różnicy między korupcją polityków zachodnich, a tych

z naszego regionu: tamci biorą łapówki tylko za załatwianie spraw mieszczących się w strategicznym interesie swych krajów, jak na przykład kontrakty energetyczne, sprzedaż fregat etc., nigdy za działanie na szkodę własnego państwa.) Prorosyjska polityka Schrödera nie została po jego odejściu zmieniona, ani jego samego nie postawili Niemcy przed Trybunał Stanu, należy więc jasno powiedzieć, że jest to po prostu polityka niemiecka.

Na czym ona polega? Przede wszystkim zauważmy, że w ostatnich kilkunastu latach całkowicie wymieniła się państwowa elita Niemiec i obecne ich przywództwo myśli w sposób zasadniczo inny niż za czasów Kohla. Niemcy nie odczuwają już z powodu drugiej wojny światowej większych kompleksów niż, na przykład, z powodu brutalnego potraktowania Francji w roku 1870. W obaleniu muru berlińskiego chcą widzieć symboliczny koniec powojennej pokuty – a była to pokuta bardzo wymierna.

Do dziś pozostają Niemcy głównym płatnikiem unijnego budżetu (za ostatni rok: 8,7 mld euro wpłaty netto), nie licząc innych ciężarów przeszłości. Jest oczywiste, iż nieuchronnie narasta chęć zamknięcia rozdziału „wojna i jej skutki” i powrotu do normalności. Wzorcem takiej normalności może być polityka Bismarcka, sprzed okresu szaleństw Kajzera, nie wspominając już o szaleństwie nazizmu. A więc polityka stanowczego, ale rozważnego (Bismarck domagał się np. łagodności dla pokonanej Francji) realizowania kulturowej i cywilizacyjnej ekspansji opartej na strategicznej wspólnocie interesów z Rosją.

„Nigdy o tym nie mówmy i nigdy o tym nie zapominajmy” – taką zasadę, skoro akurat wspominamy rok 1870, powtarzali potem przez wiele lat francuscy politycy, budując mozolnie przez dziesięciolecia podstawy do odwojowania utraconej pozycji w Europie. W Niemczech też nikt nie mówi o tym, że pozostają one najpotężniejszym pod każdym względem państwem Europy, ani o tym, że projekt Unii Europejskiej wymyślony został po to, aby tę potęgę raz na zawsze obezwładnić, związać z innymi krajami więzami uniemożliwiającymi jej prowadzenie samodzielnej polityki, a więc także rozpętanie kolejnej wojny.

Niemcy podjęli tę grę i w ostatecznym efekcie uzyskali tyle, że Unia co najmniej w równym stopniu stała się narzędziem realizowania interesów niemieckich. Z analizy faktów można jednak wnosić, iż fakt, że niemieckie elity nie mówią o należnym im miejscu w Europie, nie musi wcale oznaczać, iż o nim zapomniały. Zwłaszcza, jeśli postulaty teoretyków o budowie „mocarstwa praw człowieka” czytać nieco mniej dosłownie.

Wiara w wyhodowanie jakiegoś „narodu europejskiego”, w którym rozpuściłyby się dotychczasowe nacje, asymilując jeszcze imigrantów z innych kręgów kulturowych, tak miła sercom ciążącego ku kosmopolityzmowi postkomunistycznego salonu, na naszych oczach okazuje się kolejną mrzonką. To nie Parlament Europejski i nie Komisja Europejska będą podejmować strategiczne decyzje. Parlament może się zajmować prawami homoseksualistów, a Komisja „energooszczędnymi” żarówkami czy „zmianami klimatycznymi”, ale prawdziwa polityka robiona jest w europejskich stolicach, i to się nie zmieni, bez względu na losy traktatu lizbońskiego. Sposób jego ratyfikowania przez Niemcy – praktycznie rzecz biorąc, z pozostawieniem sobie furtki, by akceptować tylko te wspólne decyzje, które nie będą sprzeczne z ich interesami – jest znaczącym probierzem niemieckiej długoterminowej polityki. Myślę o rzeczywistej polityce, nie o medialnej paplaninie.

Jeszcze lepszym, i właściwie wystarczającym probierzem prawdziwych intencji niemieckich elit jest bałtycka rura. Upór, z jakim obstaje Berlin przy projekcie, który nie ma żadnego ekonomicznego sensu, gotowość do poniesienia całości kosztów czterokrotnie większych niż w wypadku gazociągu lądowego, i wzięcia na siebie ryzyka katastrofy ekologicznej, po to tylko, aby strategiczna rura omijała kraje bałtyckie i Polskę, pokazuje bardzo jednoznacznie, co warte są bajki o „europejskiej solidarności”.

Upór ten każe podejrzewać, że w intelektualnym zapleczu niemieckiej władzy, tam, gdzie ustala się polityka państwa na lata, rosyjska oferta strategicznego sojuszu i wspólnego zaprowadzenia ładu w Europie została już de facto przyjęta. Teraz trwa tylko czekanie na okoliczności, które pozwolą to jawnie ogłosić i skonsumować.

[srodtytul]Za słabi na ULB[/srodtytul]

Cała ta sytuacja nie ma nic wspólnego z naszymi wizjami przyszłości, kreślonymi przed 20 laty, na fali entuzjazmu jesieni ludów. I właściwie trudno znaleźć polityka czy komentatora, który by nie zgadzał się, że „sytuacja geopolityczna ulega zasadniczej zmianie”. Logiczną konsekwencją takiej konstatacji byłoby stwierdzenie: w takim razie również polska polityka powinna ulec zasadniczej zmianie. Ale wyciągnięcia tego logicznego wniosku wszyscy jakoś się dziwnie boją!

Chwalebnym wyjątkiem jest urzędujący minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Myślę tu o jego rocznicowym artykule „1 września – lekcja historii” („GW” z 30. 08. 2009). Sikorski w sposób oględny, jaki narzuca mu pełniony urząd, ale dla uważnego czytelnika jasny, formułuje tu kilka tez. Najważniejsza, i dlatego niewypowiedziana wprost, jest taka: lekcją z 1 września 1939 jest to, że Polska nigdy więcej nie powinna „próbować robić polityki zbyt wielkiej narzędziem zbyt słabym” (takimi słowami Jan Szembek podsumował, najtrafniej chyba jak można było, działalność Józefa Becka).

[srodtytul]Jednoznacznie też wynika [/srodtytul]

z artykułu Sikorskiego, iż taką polityką zbyt wielką na nasze możliwości jest hołubiona przez cały polski establishment „polityka jagiellońska”, każąca nam poczuwać się do dbania o suwerenność i niezależność od Rosji dawnych uczestników jagiellońskiej federacji, z Ukrainą na czele, i, szerzej, wspierać wszelkie kraje okupowane przez Rosję w ich staraniach o niezależność.

W rozważaniach Sikorskiego zwraca też uwagę, iż poświęcone są one głównie miejscu Polski pomiędzy Niemcami a Rosją. Jak pisze minister: demokratycznymi Niemcami i Rosją, która poczyniła ogromne postępy na drodze do demokratyzacji (należy to rozumieć, w kodzie dyplomatycznym, jako stwierdzenie: bardziej demokratyczna już nie będzie). O Unii Europejskiej umieszcza Sikorski w swym tekście tylko rytualne wzmianki, posuwa się natomiast do stwierdzenia, iż tylko „nowoczesne państwo narodowe” stanowi „najlepszą” (we wspomnianym kodzie: jedyną) odpowiedź na „dylematy geostrategiczne”.

Tekst doczekał się dwóch polemik, publicysty „Gazety Wyborczej” oraz marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego. Obaj zakwestionowali tezę o wyczerpaniu „polityki jagiellońskiej”. Tymczasem, prawdę mówiąc, tę tezę najłatwiej jest uargumentować. Fakt, że Polska jest zbyt słaba, aby wesprzeć niepodległościową walkę Czeczenii czy Gruzji, jest oczywisty. Polityka montowania bloku państw zagrożonych rosyjskim imperializmem, jaką konsekwentnie prowadzi Lech Kaczyński, sens ma tylko wtedy, gdy uzyskamy w niej silne wsparcie. Takiego wsparcia udzielić mogła tylko Ameryka, która obecnie, jak to widzimy wyraźnie, nie jest sprawą zainteresowana. W związku z czym nie pozostaje nic innego, niż wycofać się z pierwszej linii frontu, inaczej zostaniemy tam sami, z wiadomym skutkiem.

Pokłosie polityki „UBL”, opartej na stwierdzeniu, że „Ukraina, Białoruś i Litwa razem z Polską odzyskują niepodległość i razem z Polską ją tracą”, wymaga pilnie rzeczowej, realistycznej oceny. Moim zdaniem ta ocena wypadnie fatalnie. Zaangażowanie w pomarańczową rewolucję nie dało Polsce nic, przyniosło tylko szkody moralne, jakim jest uporczywe popieranie protektora neobanderowców, nawet przez większość samych Ukraińców uznawanych za pogrobowców faszyzmu.

Ponieważ aksjomatem naszej polityki stało się popieranie Juszczenki bez formułowania wobec niego jakichkolwiek oczekiwań (by nie osłabić jego pozycji), reakcją władz Ukrainy, zrozumiałą, było uznanie, iż polskie poparcie mają zapewnione zawsze, więc nie muszą niczym za nie płacić. Stąd ekscesy takie jak pomniki Bandery czy promowanie na historycznego patrona ukraińskich służb specjalnych Romana Szuchewycza, co jest zwykłym pluciem nam w twarz.

[srodtytul]Dziadowski lider regionu[/srodtytul]

Przykra prawda jest taka, że montować koalicji przeciw rosyjskiemu imperializmowi nie mamy z kim. Zafiksowaliśmy się na popieraniu Juszczenki czy Saakaszwilego, których pozycja we własnych krajach jest słaba i chwiejna, a rychły upadek – oczywisty. Państwa kaukaskie to raczej, mówiąc słowami Jasienicy, „embriony państw” niż partnerzy do jakiejś poważnej gry. Większość Ukraińców czy Białorusinów, ku naszemu pełnemu niezrozumienia oburzeniu, bardziej niż o wyemancypowaniu się spod rosyjskiego wpływu myśli o swoim bezpieczeństwie socjalnym. Dodajmy do tego Litwę, która nasze awanse przyjmuje nieodmiennie z chłodem i rezerwą. W sumie – obraz klęski, i nie poprawia go uporczywe przypominanie, że tak nas nauczał Giedroyc, który z kolei rozwijał wizję wielkiego Marszałka.

Co prawda, wizja Polski jako pomostu, po którym demokracja i wolność dotrą na Wschód, opierała się pierwotnie na nadziejach wiązanych nie tyle z Ameryką, co z Europą, która z kolei wierzyła u zarania nowego porządku, iż rządy Jelcyna przyniosą nieuchronną demokratyzację i – jakby to nazwać? – dezimperializację Rosji. Ale Europa dawno już się z tych nadziei wyleczyła, i trzeba się zgodzić z Sikorskim nie tylko, że Rosja już bardziej demokratyczna nie będzie, ale też, że nikt z liczących się światowych graczy tego od niej nie wymaga i wymagać nie zamierza. Partnerstwo Wschodnie to, jak większość unijnych przedsięwzięć, tylko gadanie i tworzenie pozorów. Uzasadniona jest obawa, że tak samo jest ze wspólną polityką energetyczną.

Dotychczasowe dogmaty polskiej polityki można sformułować następująco: członkostwo w UE i NATO trwale zabezpieczają naszą suwerenność, podstawą naszego znaczenia w grze jest nasz strategiczny sojusz z USA, jesteśmy naturalnym liderem Środkowej Europy. Co do dwóch pierwszych, uważam za oczywiste, iż rzeczywistość im zaprzeczyła. Co do trzeciego, trzeba powiedzieć, iż szansa na bycie takim liderem istniała i wciąż istnieje, ale na razie jest marnowana, co stanowi kompletną kompromitację III RP, w całym jej dwudziestoleciu.

Nie można być liderem grupy państw, jeśli nie chce się przeznaczyć na to żadnych środków. Tymczasem poza spotkaniami, na których zapewne pada wiele gładkich deklaracji, Polska dla zbudowania rzeczywistych więzów z krajami regionu nie robi praktycznie nic. Gdzie programy stypendialne, kulturalne, , studyjne, w organizowaniu których tak celują Niemcy?

Miło jest podkreślać, że jesteśmy ponoć dwudziestą pierwszą gospodarką świata, ale nasz PKB nijak nie przekłada się na stan państwa polskiego, które jest, brutalnie mówiąc, państwem dziadowskim, z wiecznie dziurawą kasą. Niezdolnym nawet do wybudowania paru autostrad czy wyjaśnienia morderstw dokonanych na Pańce, Papale czy Olewniku. Cóż tu więc marzyć o regionalnym przywództwie czy samodzielnej polityce międzynarodowej!

[srodtytul]Satelita Niemiec czy Rosji?[/srodtytul]

Gdzie szukać odpowiedzi na tę sytuację? Na czym polegać by mogła polska „polityka realna”? Łatwiej powiedzieć, na czym polegać nie powinna. Na pewno nie na postawie, którą duchowy patron obecnej władzy Władysław Bartoszewski ujął w porównaniu Polski do „brzydkiej panny bez posagu”, która powinna się cieszyć, że ktoś w ogóle na nią skinął palcem. Polityka realna to co innego niż uległość. Do tej ostatniej nie trzeba żadnego intelektualnego wysiłku.

Być może jednak trzeba dziś wyraźnie powiedzieć, że zachowanie suwerenności wyszło z naszego realnego zasięgu. W takim razie trzeba sobie zadać pytanie o mniejsze i większe zło. Największym byłoby bez wątpienia rozdzielenie w Polsce stref wpływów pomiędzy Rosję i Niemcy, jak wielokrotnie w przeszłości. Jeśli już musimy znaleźć się w całości w jednej ze stref, należy więc zadać sobie pytanie: Rosja czy Niemcy? Wystarczy porównać Wielkopolskę z Białostockiem, żeby uznać odpowiedź za oczywistą. Tym bardziej że współczesne Niemcy nie kwestionują polskiej odrębności i prawa do państwowości – co w wypadku Rosji nie jest oczywiste.

Jestem skłonny zgodzić się z Sikorskim, że ważna dziś jest dla nas cywilizacyjna modernizacja, a nie mesjanistyczne wizje narodu niosącego wolność ludom Wschodu. Ale pojęcie „modernizacja” wymaga ukonkretnienia. Jaka jest cena, za którą warto zapłacić ograniczenie ambicji i wejście w rolę państwa satelickiego Niemiec? Jaki stopień samodzielności jesteśmy w stanie wywalczyć?

Gdybym ja musiał ten dylemat rozstrzygać, powiedziałbym, że sprawą podstawową dla podniesienia naszego statusu w przyszłości jest rozwój infrastruktury gospodarczej, w tym zwłaszcza energetyki jądrowej. W żaden inny sposób nie jesteśmy w stanie zapewnić sobie energetycznej niezależności – a po tym, jak arcyważny dla naszej pozycji w regionie projekt „Via Baltica” został praktycznie zniszczony w imię bagiennych porostów, można być pewnym, iż zmobilizowane zostaną przeciwko polskim roszczeniom do własnej energii potężne siły medialne (rosyjskie służby mają zresztą w tym wieloletnie doświadczenie i znaczne sukcesy).

Ale to tylko pobieżny zarys odpowiedzi. Chciałbym, żeby o jej naszkicowanie pokusili się inni. Potrzebujemy w Polsce wykonania takiej pracy intelektualnej rozpaczliwie, bo czasu jest coraz mniej.

Zerwanie przez USA umów dotyczących rozmieszczenia w Europie Środkowej elementów tarczy antyrakietowej nie jest wydarzeniem samym w sobie. Jest wydarzeniem symbolicznym dla zmian, które od pewnego już czasu zachodzą w geopolityce. Mniej chodzi tu o samą decyzję Waszyngtonu – być może tarcza oparta na ruchomych wyrzutniach rzeczywiście będzie sprawniejsza – bardziej o sposób potraktowania sojuszników.

Jeśli Ameryka wybiera akurat 17 września, dzień naszej narodowej traumy, aby dać Kremlowi bardzo mocny sygnał, iż dobre stosunki z Rosją są dla niej ważniejsze od suwerenności narodów Europy Środkowej, a kilka dni później wzywa członków NATO, a więc między innymi nas, do zwiększenia wysiłku wojskowego w Afganistanie, to trudno nie podejrzewać obecnej administracji o kompletne dyletanctwo, by nie rzec wręcz bezmyślność. Co nie jest żadną pociechą; to, czy Waszyngton zamierza złożyć nas na ołtarzu przyjaźni z Rosją wskutek politycznych kalkulacji, czy „tylko” dlatego, że rządzą tam ignoranci nierozumiejący nawet własnych dalekosiężnych interesów, to dla nas sprawa drugorzędna.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą