Hitler, Walkiria i Nobel

Gratuluję Hercie Müller. I boję się, że bardziej od jej literatury wylansuje pogląd o Niemcach jako ofiarach powojennego podziału Europy. Będzie kolejnym puzzlem w fałszywej, układanej na nowo historii kontynentu

Publikacja: 09.10.2009 20:20

Herta Müller

Herta Müller

Foto: PAP/EPA

Tegoroczną literacką Nagrodę Nobla uważam za dowód historycznej i politycznej ignorancji. Hercie Müller należało się pewnie ważne niemieckie wyróżnienie, jednak decyzja Akademii Szwedzkiej świadczy, że jest to grono coraz bardziej prowincjonalne. Woli się pochylić nad marginesem historii, pomijając zjawiska zdecydowanie szersze, globalne.

Pomińmy krąg europejski, choć tworzą w nim pisarze jak Amos Oz czy Tadeusz Różewicz. Wojnie i różnym jej obliczom poświęcili wiele niebanalnych obserwacji. Ich celem nie jest rozdrapywanie prywatnych ran i pogłębianie partykularnych, niejednoznacznych problemów, lecz pojednanie, choć pewnie mają do niego mniej powodów niż Müller. Ale czy na świecie nie rozgrywają się dziś wielkie dramaty, które opisano, a ich nagłośnienie zwróciłoby uwagę światowej opinii publicznej i stanowiło wkład Akademii Szwedzkiej w rozwiązanie najważniejszych problemów?

Wolała wyeksponować koszmar życia pod wschodnioeuropejską dyktaturą. Ale jeśli tak bardzo brzydzi się Ceausescu i Securitate, pewnie znalazłaby kilku rumuńskich twórców, którzy o tych sprawach pisali. Wynoszenie – w tym kontekście – na ołtarze cierpienia Niemki, córki esesmana robi wrażenie czystej perwersji i lokuje decyzję akademii w sferze groteskowych żartów historii.

[srodtytul] Moralność schizofrenika[/srodtytul]

Z całą mocą chcę podkreślić, że współczuję Hercie Müller jej losu – tego, że miała nieszczęście urodzić się w rodzinie esesmana, przeżyć koszmar rumuńskiej dyktatury. Każdy przyzna, że to wielki dramat. Ale jeszcze bardziej współczuję ofiarom Niemców okresu II wojny światowej. Współczuję, bo ludzkie serca mają ograniczoną pojemność, a pamięć ludzka jest ułomna. Użalając się nad wypędzonymi, użalając się nad wykorzenionymi – bo tak Akademia Szwedzka nazwała doświadczenia Müller – zmieniamy hierarchie w historii Europy XX wieku. Chcąc nie chcąc, wynosimy na pierwszy plan skutki zła, a zapominamy o jego przyczynie, którą było wywołanie przez Niemcy II wojny światowej.

Przykro mi, ale nie potrafię tak jak szwedzcy akademicy położyć na jednej szali holokaustowego „Kadyszu” Imre Kertesza i pisarstwa Herty Müller. Jest coś schizofrenicznego w jednoczesnym opłakiwaniu zamordowanych bestialsko w Auschwitz i Niemców pracujących przymusowo w Związku Radzieckim, co było losem matki Müller i jej przyjaciół. Nie potrafię być wierny pamięci o losach mojej rodziny i pochylać się nad krzywdą, jaka spotkała najbliższych esesmanów – jakkolwiek by to źle brzmiało i źle o mnie świadczyło. Nie stać mnie w tych sprawach na polityczną poprawność. To nie jest kwestia do rozważania niuansów. To sfera pryncypiów.

Dlatego kiedy myślę o kulisach decyzji Akademii Szwedzkiej, o tym niezręcznym prezencie na 20-lecie zjednoczenia Niemiec, przypomina mi się, niestety, podejrzana neutralność Szwedów wobec Niemców w czasie II wojny światowej. Szwedzcy akademicy dziedziczą chyba zespół chorobowy, który trzeba nazwać moralnością schizofreniczną. No bo jak: wczoraj Kertesz, a dziś Müller? Oczywiście niemiecka laureatka Nagrody Nobla jest Boga ducha winna: opisała doświadczenie dziecka, dziewczyny, kobiety, której ojciec w wieku 17 lat na fali powszechnego wśród Niemców poparcia dla polityki Adolfa Hitlera wstąpił do SS. Jest Bogu ducha winna, ponieważ urodziła się w 1953 r. i żadnego związku z niemieckimi zbrodniami okresu wojny mieć nie może i nie ma. Niestety, obawiam się, że osobiste nieszczęścia, a także książki je opisujące, staną się częścią niemieckiego folkloru historycznego zdobywającego coraz więcej zwolenników za Odrą, a także – poprzez niewiedzę albo lekceważenie najprostszych faktów – na całym świecie. Tej groteskowej martyrologii opierającej się na przeświadczeniu, że można być Niemcem i opłakiwać nieszczęścia własnego narodu z poczuciem dziejowej krzywdy. Krzywdy, która – czy się to komuś podoba czy nie — jest po wojnie konsekwencją upadku III Rzeszy.

To warte podkreślenia, bo przecież poczucie traumy wzięło się poniewczasie: nie z refleksji nad zbrodniami SS, gestapo, Holokaustu, eksterminacją Polaków, Rosjan, Cyganów – tylko dlatego, że położono im kres. Paradoks w historii Niemiec straszny, ale niepodważalny. Dopiero klęska otworzyła im oczy. A mimo to coraz częściej opłakują swoje krzywdy. Częściej niż te, które wyrządzili.

Pewnie życiorys Müller również wpisze się w tę chorą logikę. Z umysłów czytelników wyparują miliony pomordowanych i tata, który śpiewał nazistowskie pieśni długo po wojnie. Wyparuje obrzydzenie autorki wobec takiego ojca. Pozostaną biedni Niemcy wypędzeni ze swych domów, niszczeni w swoich małych ojczyznach. Jedni w Rumunii, drudzy w Polsce. Gdzie? Wszystko jedno. We wschodniej Europie.

Obawiam się takiego odbioru książek Müller, bo pisanie niemieckiej historii odbywa się w sposób, który jeszcze kilkanaście lat temu nie mieścił się w głowie. Mamy już za sobą zdarzenia tak nieprawdopodobne jak próba uczłowieczenia Adolfa Hitlera w filmie „Upadek” – pokazania jego ludzkich cech, a nawet dramatu. Ktoś, kto myślał, że ostatnią osobą, jaka mogła zrobić komedię o przywódcy III Rzeszy, był Charlie Chaplin, reżyser „Dyktatora” z 1940 r. – musiał się poczuć jak w domu wariatów, oglądając „Ja wam pokażę. Adolf H.”. Kilkadziesiąt lat po wojnie pozwolono sobie na to, by zrobić z Hitlera niegroźnego wariata odizolowanego od świata w podziemnym bunkrze.

Sfilmowano już nawet to, że kiedy matki, dzieci i niedołężni starcy cierpieli okrucieństwa Amerykanów i Brytyjczyków w bombardowanych niemieckich miastach, dzielni synowie

III Rzeszy umierali za nią pod Stalingradem. Tym razem nikt nie powinien powiedzieć „gloria victis”. A jednak te słowa padły.

Przykłady wypierania winy można mnożyć. Najbardziej wzruszył mnie wychowanek wojskowej szkoły w Monachium: żalił się, że ze 100 jego kolegów z rocznika przeżyło wojnę tylko 25, w tym kilkunastu z objawami choroby psychicznej. Nie ma problemu. Cudownie ocalonym chętnie ufundujemy renty.

[srodtytul] Gwałceni mitologią[/srodtytul]

Temu, że Niemcy starają się zakłamać historię, ostatecznie trudno się dziwić. Muszą to robić jednak z dużą skutecznością, skoro uwierzyło im nawet Hollywood. Przez ostatnie lata wojny walczyli o cudowną broń, która odwróciłaby upadek III Rzeszy, tymczasem z niespodziewaną pomocą ruszyli im właśnie Amerykanie.

Oglądając „Walkirię” poświęconą przygodom dzielnego pułkownika von Stauffenberga, musimy przyjąć do wiadomości, że Hitler był osamotniony w swoich zbrodniczych działaniach – otoczony ledwie grupką fanatycznych nazistów. Tymczasem cały naród dzielnie zjednoczył się w podziemnych strukturach opozycji. Jej przedstawiciele obradowali z ostentacją, która potwierdza, że Führera nie popierał żaden masowy ruch, żadna partia i rozbudowany aparat represji. Jednego zrozumieć nie można: dlaczego tak szerokie siły społeczne skupione wokół von Stauffenberga nie dokonały wielkiego dzieła odsunięcia Hitlera od władzy? Zawiodła niemiecka skuteczność? Do końca nie, bo o takich szczegółach jak antysemityzm Stauffenberga, to że był polakożercą, rasistą w każdym calu i ratował tyłek w gronie podobnych sobie kanalii dopiero w obliczu zbliżających się do Berlina wojsk alianckich – w „Walkirii” nie wspomniano.

W powodzi historycznych fałszerstw i manipulacji, przepadają w masowym odbiorze dzieła, który niemieckie zbrodnie pokazują w rzeczywistej skali, nie omijając najdrastyczniejszych szczegółów. Mam na myśli „Łaskawe” Jonathana Littella, liczącą 1300 stron epopeję, która otrzymała Nagrodę Goncourtów.

Nie wiem, dlaczego szwedzcy akademicy nie pomyśleli, że dzieło pisane przez kilkanaście lat jest godne 10 milionów szwedzkich koron – zwłaszcza gdy jego humanistyczna i literacka wartość przewyższa setki książek napisanych o Niemczech i przez Niemców.

Niełatwo przedstawić mnogość wątków stworzonych przez Littella, trudno jednak pominąć kluczową w książce metaforę niemieckiego losu. Oto główny bohater doktor Auego, oficer SS, pod koniec wojny znajdujący się w ścisłym kręgu dowodzących III Rzeszą, jest ofiarą pedofilii. Łączy się z tym jego homoseksualizm. Ważne jednak jest to, że stosunek Aue do niemieckich zbrodni jest dokładnie taki sam jak do gwałtu, którego padł ofiarą. Najpierw czuł obrzydzenie, a potem stopniowo oswajał się z przemocą. Zaczął brać w niej udział.

Littell napisał genialną książkę o istocie niemieckiego nieszczęścia: od wieków gwałconych już w dzieciństwie pokoleń, którym serwowano germańską mitologię narodu i rasy panów. Znamienny jest dialog żołnierzy niemieckich, którzy dopuścili się kanibalizmu pod Stalingradem. Fakt, że zjedzą trupa, był oczywisty. Ich problem polegał na tym, czy posilając się sowieckim żołnierzem, nie osłabią swojej rasowej czystości i morale. Ostatecznie wybrali Ukraińca, bo choć był Słowianinem, walczył po ich stronie.

[srodtytul]Ciszej nad tą trumną[/srodtytul]

Zastanawiam się, czy Herta Müller była na komedii o Hitlerze, czy oglądała „Walkirię”. Czy jej pisarstwo byłoby inne, gdyby nie świadomość, że musi tworzyć z historyczną ostrożnością, bo opis jej cierpienia będzie wykorzystywany do pomniejszenia niemieckiego poczucia winy.

Wolę Elfriede Jelinek, która konsekwentnie ujawnia upiory przeszłości i wyciąga nazistowskie mundury pochowane po austriackich i niemieckich szafach. Chciałbym, żeby Herta Müller zobaczyła sztukę Jelinek „Rechnitz” o tym, jak mieszkańcy pewnego austriackiego miasteczka wraz z Niemcami skrywają do dziś tajemnicę mordu dokonanego na 300 Żydach. Bo nie jest to dramat o konkretnej zbrodni, jaka wydarzyła się na kilkanaście dni przed końcem wojny: to protest przeciwko unieważnieniu, zagadywaniu zbrodni, psychologizowaniu, niuansowaniu tego, co powinno być jednoznaczne.

Świat o „Rechnitz” pewnie się nie dowie. Gna do przodu i w krótkiej chwili ponoblowskiej migawki telewizyjnej co najwyżej zaduma się nad nieszczęśliwym losem Herty Müller. Kolejnej niemieckiej ofiary.

Na szczęście poza bzdurnymi filmami w stylu „Walkiria” i nazbyt egoistycznymi autobiografiami są takie dzieła jak „Bękarty wojny”. Quentin Tarantino swoim filmem o komandzie żydowskich bojowców, którzy działają na tyłach niemieckich oddziałów we Francji, bynajmniej nie unieważnia historii ani nie pisze jej na nowo. Postanowił tylko w tych, którzy to robią, uderzyć ich własną bronią. Fikcji. Tym razem fikcji w słusznej sprawie.

W swojej grotesce dokonuje dzieła dziejowej sprawiedliwości, wysadzając całą bandę, która rządziła Niemcami w czasie II wojny, w powietrze. Razem z Hitlerem. Tym razem nie miał szansy na ucieczkę, choćby było nią tylko samobójstwo.

Najważniejsze, że Tarantino nie zapomniał o tych, którzy uniknęli po wojnie kary. Brad Pitt wyrzyna im na czole swastykę, tak by nie można było jej niczym zmazać. Aby tak, tak znaczyło, a nie – nie.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy