Gra bez piłki jest najbezpieczniejsza. Ta prawidłowość dotyczy urzędnika odpowiadającego za drogi w gminie i ministra infrastruktury. Polska ryba psuje się od ogona i od głowy.
Jest rzeczą oczywistą, że w demokracji władza jest podzielona, jej poszczególne struktury organizacyjne wchodzą ze sobą w spory, zakresy kompetencji zachodzą na siebie, decyzje wymagają uzgodnień, konsultacji, czasem kontrasygnaty. O ileż to bardziej skomplikowane niż totalitarna czy autorytarna dyktatura. Ale właśnie dzięki tym sprzecznościom interesów i ambicji kierujących poszczególnymi organami państwa obywatele chronieni są przed tyranią tych, których wybrali. Jest tylko jedno istotne „ale”. Tym wszystkim rozemocjonowanym politykom musi chodzić o coś więcej niż „kto kogo”. Mają milczący obowiązek rozwiązywania tych konfliktów i problemów, których trzydzieści osiem milionów obywateli nie może negocjować ze sobą i po to dało im władzę rozstrzygania, ucierania racji, wyznaczania kierunków rozwoju kraju. Tymczasem osiągnęliśmy sytuację odwrotną: dwie partie duże i dwie małe zabetonowały system, w którym kłócą się na nasz koszt. Prawdziwa polityczna praca: twórcza, produktywna, budująca siłę i prawość państwa, polityków nie interesuje.
Jest coś tajemniczego i złowrogiego w tym, jak inteligentni ludzie w absurdalny sposób wzajemnie się obrażają, ignorują, nie potrafią spokojnie rozmawiać o celach, dla których realizacji znaleźli się tam, gdzie są. Nie jest to kwestią generacyjną ani światopoglądową. To straszna przemiana charakteru w momencie dojścia do władzy, która Lecha Kaczyńskiego pozbawiła poczucia humoru, a Donalda Tuska zamieniła w zaciętego kapitana drużyny, którego wrogiem staje się każdy, kto nie podał mu w porę piłki do upragnionego strzału. Nad nami wszystkimi unosi się burzowa chmura zawiści i podejrzeń. Tak sami Polacy pracują na kolejną porażkę Polski. Walkę lat 1980 – 1989 wygraliśmy, bo jako naród umieliśmy chcieć. Czy jeszcze potrafimy?
Widać dziś, że sami układamy wciąż na nowo dramaty naszych międzynarodowych rozgrywek. Jak w polskim futbolu stawiamy na najlepszych dopiero wtedy, gdy przeciętność, miałkość, ślamazarność zdawałoby się ostatecznie odbiera nam szanse na zwycięstwo. Gdy okazuje się, że to jednak nie mecz o pietruszkę, ale mecz ostatniej szansy. Że trzeba wyrwać zwycięstwo z paszczy oczywistej klęski. Zanim padnie ta jedyna, ale samobójcza bramka, bo nam śnieg padał bardziej w oczy.
Tak, przyznajmy, że specjalizujemy się w rzeczach niemożliwych. Rzeczy możliwe nas nie podniecają. Prywata Polaków grozi dziś nam samym. W połowie nie głosują w wyborach, w połowie wybierają nieskutecznych i kłótliwych, najczęściej opowiadają się za tymi, którzy w danej chwili najmniej im przeszkadzają. Gdy ktoś nie sprawdził się jako prezydent miasta, niech spróbuje jako prezydent państwa. Jeśli nie lubi roboty premiera, może sprawdzi się jako prezydent. Czy stać nas na takie decyzje? Czy nie szkoda Polski?
[i]Autor jest architektem, publicystą, działaczem społecznym. W 1984 r. założył pracownię architektoniczną Dom i Miasto. Działał w opozycji demokratycznej. Był doradcą w rządzie Jana Olszewskiego. Współzakładał Ruch Stu, w Sejmie III kadencji był przewodniczącym Komisji Spraw Zagranicznych. Zainicjował powołanie Muzeum Komunizmu w Warszawie[/i]