Torysi nie mają co prawda w Manchesterze ani jednego posła, a nawet radnego, ale wybór tego miasta na miejsce tegorocznej konferencji partyjnej był strzałem w dziesiątkę. W końcu chodzi o to, by pokazać, że brytyjskich konserwatystów nie interesuje wyłącznie południe Anglii, gdzie zawsze byli popularni, ale rosną dziś w siłę w miejscach, które tradycyjnie głosują na laburzystów.
Pod koniec ubiegłego tygodnia lider opozycji David Cameron pławił się w świetle reflektorów i zapowiadał, jakimi metodami zreperuje „zepsutą Wielką Brytanię”. Gdyby nie ciągnąca się za torysami sprawa nieszczęsnego europejskiego sojuszu z „antysemitami” i „homofobami” ze „skrajnie prawicowego” PiS (to określenia używane nie tylko przez komentatorów lewicowego „Guardiana”, ale również szefa dyplomacji Davida Millibanda), to można by metaforycznie powiedzieć, że na horyzoncie widać same światła w tunelu. W tunelu tym torysi duszą się od 1997 roku, ale czas ciemności się kończy. Byle do wiosny, kiedy to Gordon Brown będzie musiał rozpisać wybory. Dziś sondaże pokazują, że wygrać je może tylko jedna partia – właśnie ta kierowana przez Davida Camerona.
[srodtytul]Dla każdego coś miłego[/srodtytul]
W latach 90. XX wieku wyglądało na to, że brytyjska Partia Konserwatywna już nigdy nie będzie się tłumaczyć ze swoich arystokratycznych korzeni, oderwania od życia zwykłych ludzi oraz milionów odziedziczonych przez jej członków po dziadkach. Po córce sklepikarza Margaret Thatcher przyszedł czas Johna Majora, niedoszłego konduktora autobusowego (podanie odrzucone ze względu na zbyt niskie kwalifikacje), który skończył edukację w wielu lat 15. Ani pani Thatcher, ani Major nie musieli czuć kompleksów wobec brytyjskiej klasy robotniczej i średniej, bo z nich się wywodzili i przez 18 lat głównie w ich interesie rządzili.
W 1997 roku torysów prowadzonych przez najbardziej zwykłego premiera w brytyjskiej historii zmiotła wielka rewolucja socjalistyczna dokonana przez absolwenta elitarnego Oxfordu, syna działacza Partii Konserwatywnej Tony’ego Blaira, który wyrzucił ze swojego słownika słowo socjalizm i praktycznie dobił związki zawodowe, zresztą dla ich własnego dobra. Blair wprowadził do brytyjskiej polityki socjalizm salonowy, kojarzony z bogatą londyńską dzielnicą Islington, gdzie mieszkał pierwszy krąg jego wyznawców, czyli podobnych do premiera absolwentów Oxfordu, Cambridge i kilku znakomitych uczelni w Szkocji. Ludzie ci co prawda nie byli nigdy w kopalni ani w fabryce, w przerwach debat o niedoli brytyjskiego ludu pracującego pili szampana i jedli kanapki z krewetkami, ale rozumieli doskonale, że czasy kiedy demokratyczny socjalizm miał cokolwiek wspólnego z obroną praw robotników, przechodzi do historii, a arystokratyczne pochodzenie nie przeszkadza nikomu być socjalistą, podobnie zresztą jak nowe miliony zdobyte na thatcherowskich prywatyzacjach czy na giełdzie.