Trans-Labrador Highway 2

Dziennik Północny

Aktualizacja: 31.10.2009 14:13 Publikacja: 31.10.2009 14:00

Trans Labrador Highway pomiędzy Muskrat Falls a Goose Bay

Trans Labrador Highway pomiędzy Muskrat Falls a Goose Bay

Foto: Rzeczpospolita

Red

[srodtytul]10 sierpnia[/srodtytul]

W nocy przyśnił mi się Putin... Rosyjski premier uśmiechał się w moim śnie jak kot z Cheshire.

Ten sen to zapewne oniryczny pogłos wczorajszego sporu z Anką przez telefon. Kłóciliśmy się o wojnę Rosjan z Gruzinami, acz trudno nazywać to kłótnią, bo Ania nie dopuszczała mnie do głosu, wyrzucając swoje racje z szybkością pepeszy. Zresztą, co mogłem powiedzieć o nowej wojnie na Zakaukaziu, mając przed oczami przestrzeń Labradoru? Tym bardziej że Ania powtarzała medialne sztampy o „imperialnej polityce Kremla”, nigdy samej nie będąc na Kaukazie.

Długo nie mogłem usnąć. Powróciłem do własnych wojaży po Zakaukaziu w burzliwych latach 1992 – 1993. Dwukrotnie wtedy odwiedziłem Suchumi... Za pierwszym razem miasto okupowały wojska gruzińskie, za drugim – przybyłem bezpośrednio po akcji, w wyniku której oddziały abchaskie (przy walnym udziale Szamila Basajewa) odbiły je z rąk żołnierzy Tengiza Kitowani. Różnica pomiędzy zachowaniem Gruzinów i Abchazów na tym skrawku wybrzeża Morza Czarnego pokazała wyraźniej, aniżeli jakiekolwiek racje dziejowe, kto jest prawdziwym gospodarzem tego terytorium. Gruzińska soldateska grabiła co się dało, palili z dział do pustych chałup, rozjeżdżali czołgami mandarynkowe plantacje i sam widziałem, jak strzelali dla ubawu do małpek ze słynnej suchumskiej fermy hodowlanej. Abchazi zaś troskliwie odnawiali każdy dom i zbierali urodzaj, przywracając w krótkim czasie życie do miasta i napełniając powietrze zapachem świeżej kawy. Nikt mi więc nie wciśnie kitu, że argumenty historycznej polityki przemawiają za tym, aby Abchazja należała do Gruzji w imię jakiejś urojonej całości terytorialnej. Podobnie – mniemam – ma się rzecz z Południową Osetią.

Rano z Władimira Władimirowicza ostał się jeno uśmiech, a wiatr północny wywiał do szczętu telewizyjne miazmaty.

?

Po śniadaniu wybraliśmy się obejrzeć wodospad Churchilla na rzece Churchill River. Jeszcze do niedawna wodospad zwano Grand Falls, a rzekę Hamilton River, dla uczczenia gubernatora Nowej Funlandii Sir Charlesa Hamiltona i dopiero w 1965 roku przemianowano rzekę oraz jej kaskady na cześć byłego premiera Wielkiej Brytanii. Doprawdy nie rozumiem, co ma ten angielski piernik do indiańskiej rzeki? I w ogóle, jakiż sens ma utrwalanie imion polityków w nazwach geograficznych? To różne porządki – polityka podlega zakonom czasu, a geografia – przestrzeni.

Żeby dotrzeć do wodospadu Churchilla, należało się cofnąć parę mil po highway’u do niewielkiej zatoki na poboczu drogi, imitującej parking... Wczoraj ją przeoczyliśmy, a dzisiaj stało tam już auto z amerykańską rejestracją. Turyści jak my.

Zrazu na parkingu zaatakowały nas czarne muchy! Nie dały czasu na rozmyślania, ruszyliśmy biegiem. Po drodze spotkaliśmy czwórkę Jankesów w czarnych siatkach przeciw muchom. Wyglądali jak terroryści na ćwiczeniach. Krzyknęli w biegu, że siatki są made in China i można je kupić w Churchill Falls w tym samym sklepiku, gdzie wczoraj nie było ni mleka, ni chleba.

W końcu dobiegliśmy! Najpierw raz i drugi coś zamigotało biało w prześwicie drzew po lewej, aż się wyłoniło na kolejnym zakolu, kiedy ścieżka powiodła samym krajem obrywu. W dole, na ogromnych kamiennych czaszach, wiekami toczonych przez rzekę, zobaczyłem wątłą strugę wody i strzępy piany na skałach. I to ma być wodospad, reklamowany w turystycznych ulotkach, że przewyższa Niagarę? Toż nasze Wodogrzmoty Mickiewicza w Dolinie Roztoki głośniej ciurkają.

Krzysiek z Łukaszem próbowali zdjąć go z różnych stron – to z profilu, to en face – z każdej wychodził cienko. Nawet na zbliżeniu kapał jak piwo z niedomkniętej beczki. Toli przez lato tak wysechł, toli go elektrownia zjadła?

Przy pełnej wodzie kaskady Churchilla rzeczywiście mogły wyglądać imponująco. Skalne koryta mają w sumie 75 metrów wysokości, czyli 15 metrów więcej niż Niagara (acz szerokością jej nie dorównują) i otoczenie jest tutaj surowsze w porównaniu z turystycznym disnejlandem Niagara Falls. .

Odmachując się od krwiożerczych much, komentowaliśmy historię wodospadu na tablicy. Niewiada czemu jego odkrywcą nazwano kupca Johna McLeana z Hudson Bay Company, który tu trafił w 1839 roku, jakby wcześniej Czerwonoskórzy tutaj nie bywali. Okazuje się, że to McLean nadał rzece imię gubernatora Nowej Funlandii. Pewnikiem chciał się podlizać, licząc na ulgi dla kupieckiej kompanii. Tak wbrew politycznej poprawności w geografii ciągle dominują pojęcia bladych twarzy. Zamiast więc wymazywać z uniwersyteckich kanonów lektur dzieła „białych chrześcijan płci męskiej”, może warto by przywrócić indiańskie nazwy na indiańskiej ziemi? Okazuje się, że i Albert Law dotarł tu w 1894 roku. Podejrzewam, że jego odkrycie wielkich ilości rud żelaza w tym rejonie podsunęło myśl budowania elektrowni na Churchill River. Tyle że do tej pory nie wypłacono Indianom odszkodowania za zatopienie pięciu tysięcy hektarów terytoriów łowieckich. Zresztą, co tu gadać o Indianach, jeśli biali zarządcy Quebecu i Nowej Funlandii nie mogą dojść między sobą do ładu przy podziale zysków z elektrowni...

...aż czarne muchy wzięły górę. Rączym kłusem ruszyliśmy z powrotem do auta, posyłając w biegu do diabła elektrownie, rudy żelaza i waśnie białych ludzi o szmal. Nie po to jechaliśmy taki szmat świata.

Zanim wypuścić się w dalszą drogę, zajechaliśmy najpierw do sklepu w Churchill Falls po siatki przeciw czarnym muchom. Siatki rzeczywiście zrobiono w Chinach... Przewodniczący Mao Zedong pewnie się w grobie przewraca.

?

I znowu zgrzyt szutru pod kołami, a po bokach błota, mech, piach i czarne świerki z piuropuszami gałązek na wierzchołkach, które upodobniają je do włóczni, jak gdyby jakaś potężna armia towarzyszyła nam w drodze. Kasprzyk wiązał ten dziwny kształt drzew z ogólnym pociepleniem klimatu, że niby te górne, a więc najmłodsze gałęzie, wybujały tak dorodnie dzięki podwyższonej temperaturze ostatnich lat, lecz nie jestem pewny, czy do końca prawidłowo pojąłem, co do mnie mówił, pochłonięty własnymi myślami-obsesjami.

Rytm drogi wyznaczają tu ruczaje i rzeki, przepływające w poprzek trasy, bo jeśliby nie one, to można by sądzić, że tkwimy bez ruchu w szaro-zielonym bezkresie, podbitym żelazistą ochrą i gdzieniegdzie paćniętym liliowym kleksem wrzosów. Żadnych innych znaków orientacyjnych w przestrzeni, jeno te strugi wód. Dlatego notowałem je w słupku, aby każdy wers zaświadczał, że poruszamy się w ich takcie.

Cache River

Arch’s Brook

Diver Brook

Pinus River

Upper Brook

Lower Brook

Teraz rozumiem White’a, dlaczego w ten sposób zapisywał etapy swojej włóczęgi... To rzeczywiście geopoetyka, w której wybijasz kadencję tropy tętnem własnej krwi, powtarzając rytm Ziemi wyznaczony przez cieki wodne. „Chodzi o to, by wyjść z Człowieka (i jego dużych liter) – mówił w jednym z wywiadów – by odkryć ponownie ruch nomadzki na Ziemi”.

Przy tym Ken nie ma złudzeń, że geopoetyka podbije świat, humanitarne idee zbyt się rozpleniły... W imię tak zwanych „interesów ludzkości” Ziemię należy ujarzmić, dewastując jej ciało dobywaniem ropy, energii czy rudy. Geopoetyka Kennetha White’a jest propozycją dla nielicznych intelektualnych nomadów, którzy ciągle jeszcze koczują między niebem i ziemią. Bowiem niebo i ziemia nie są humanitarne – uczył Laozi – niebo i ziemia traktują niezliczone stworzenia jak słomiane psy.

?

Muskrat Falls – czyli Wodospad Piżmoszczura. Zjeżdżamy na pobocze i parkujemy samochód obok młodzieżowego jeepa z tablicą rejestracyjną Nowej Funlandii... Ha, nie przypuszczałem, wyprawiając się na Labrador, że wszędzie będziemy się natykać na turystów. Ale co się dziwić, wszak sami jedynie wojażujemy, to znaczy – surfujemy po północnych rubieżach Kanady.

Ot, choćby dzisiaj. Dwa wodospady w jeden dzień jak dwa grzyby w barszczu. (Niegdyś mówiło się o „dwóch grzybach w barszczu”, chcąc powiedzieć, że to za dużo naraz, lecz obecnie powiedzenie wychodzi z użycia, teraz panuje moda na „maksa”, im więcej naraz – tym lepiej). A przecież wodospad się zmienia ze zmianą pogody i światła, to tęczuje w promieniach słońca, to się zlewa z deszczem, rozbłyska o świcie i gaśnie o zmierzchu, inaczej wygląda podczas pełni książyca, a inaczej w nowiu. Czy nie lepiej jeden wodospad dwa dni kontemplować, zamiast dwa wodospady w jednym dniu zaliczać? Niestety.

?

Siedząc na skalnym występie, oblewanym ze wszech stron przez Wodospad Piżmoszczura, który prężył wody jak muskuły, wspomniałem wycieczkę bohaterów „Czarodziejskiej góry” na Fluelatal. Książkę Manna czytałem dawno, więc nie dam głowy, że zapamiętałem ten epizod tak, jak wyszedł spod pióra autora, być może z biegiem czasu skrystalizował mi się w całkiem inną opowieść. W mojej wersji Naphta, Settembrini i Castorp odeszli na stronę, bo szum wodospadu przeszkadzał im w rozmowie o jego urodzie, natomiast Mynheer Peeperkorn wszedł weń, chcąc własnym ciałem poczuć siłę żywiołu i by choć przez chwilę stać się tożsamym z kaskadą. Gest Holendra zawsze był mi bliższy niż rezonerstwo jego współtowarzyszy.

Tymczasem moi współtowarzysze, przeskakując ostrożnie, bo ślisko, z kamienia na kamień, zdejmowali z różnych pozycji rozbryzgi wody, zygzaki nurtu, hieroglify piany i coś przy tym pokrzykiwali, ale huk wodospadu zagłuszał ich słowa. Z jednej strony pojmuję, widok niepowtarzalny, ta tężyzna pierwotnego żywiołu, a że wkrótce zamierzają tu elektrownię postawić, kto wie, czy nie jest to ostatnia szansa, by utrwalić Muskrat Falls w naturalnym stanie. Ale z drugiej strony przez obiektyw aparatu nie da się wejść do wodospadu i zamiast się otworzyć na świat, ogniskujesz świat w soczewce, ostając się w sobie.

Aliści jest jeszcze trzecia strona – czarne muchy. Zajadłe owady ani na sekundę nie pozwalają zapomnieć o sobie, wyjść poza granice własnego „ja” i roztopić się we wszechświecie czy nawet dalej. Wprawdzie mamy na sobie ochronne siatki, więc stać nas na spokój (licujący z wiekiem), lecz świat przez drobne oka jest poszatkowany i nie ma mowy o żadnym byciu czystym patrzeniem na granicy, gdzie kończy się ja i nie-ja.

Może zatem w tym turystyczno-fotograficznym szaleństwie jest jakaś metoda? Najpierw w pośpiechu i w tłumie obpstrykać kawałek świata, a później się zaszyć w domowych pieleszach i kontemplować go na fotkach. Sam podobnie postępuję, bo naprawdę wędruję, pisząc śladem swej podróży.

?

Przed nami Goose Bay, gdzie nasze drogi z Whitem znowu się rozejdą. Kenneth miał szczęście, bo od razu po przybyciu do miasteczka w barze blisko lotniska napotkał Jima Murphy, alias Lucky. Murphy był właścicielem jednosilnikowej cessny i na dzień dobry zaproponował White’owi, że może z nim polatać wzdłuż wybrzeża. Zawsze twierdziłem, że nową miejscowość należy zaczynać poznawać od baru.

My zaś, mając zarezerwowane na jutro miejsca na prom do Nain, zaczęliśmy od poszukiwania prawdziwego chleba, czyli zwykłego razowca... Niestety, w żadnym sklepie Goose Bay nie było normalnego pieczywa! Powszędy na półach walał się tylko ten waciany shit, co do zębów się lepi i kichy zabija. Przy okazji rozejrzeliśmy się nieco, aby stwierdzić ze smutkiem, że to nie to samo miasteczko co w Niebieskiej drodze.

U Kena gdziekolwiek się nie obróciłeś, widziałeś brodatych facetów o dzikim wzroku, ze sprzętem kempingowym, rulonami map i licznikami Geigera. To byli biali poszukiwacze cenionych kopalin, co do jednego trochę stuknięci od długiego siedzenia w lesie.

Dzisiaj w Goose Bay ludzi nie widać (ni z dużymi brwiami, ni z małymi), tylko auta się spieszą po szerokich jezdniach, a kto w aucie siedzi – nie wiadomo. Niejasne też, czy budują ulice bez chodników, bo oduczyli się chodzić, czy oduczyli się chodzić, bo każdy ma auto?

Dopiero w jednym z hotelów, do którego zajrzeliśmy, żeby zasięgnąć języka o kemping, natknęliśmy się na ludzi. To byli piloci z rosyjskiej eskadry lecącej via Labrador do Południowej Afryki. Zagadnąłem do nich po rusku stęskniony za słowiańską mową. Otoczyli mnie hurmą, pytając o sklep. Powiedziałem, jak trafić i że nie ma chleba.

– O bliad’! .

[srodtytul]10 sierpnia[/srodtytul]

W nocy przyśnił mi się Putin... Rosyjski premier uśmiechał się w moim śnie jak kot z Cheshire.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy