Sami musimy się przebudzić

W Kenii nawet trup może wygrać wybory. Ważne, żeby był z właściwego plemienia

Publikacja: 06.11.2009 19:07

Zamieszki międzyplemienne w dzielnicy Mathare w Nairobi, luty 2008 r.

Zamieszki międzyplemienne w dzielnicy Mathare w Nairobi, luty 2008 r.

Foto: Associated Press

Oni nie mają żadnej strategii. Trzymają się władzy po to, by robić pieniądze, i robią pieniądze po to, by utrzymać władzę. O nic innego nie chodzi – mówi mi John Githongo, 43-letni Kenijczyk po przejściach.

Aby wejść do jego biura, musiałem przejść przez dwie pary drzwi, między którymi czekał na mnie miły dwumetrowy uśmiechnięty ochroniarz. John jak na człowieka, który o mało nie obalił rządu, ukrywał się przez kilka lat w Anglii, był oskarżony o zdradę i przez kilka lat żył w ciągłym strachu o własne życie, wydaje się całkowicie pozbawiony goryczy, tryska energią, nie wisi nad nim aura niedostępności i formalizmu, która charakteryzuje prawie każdego Afrykanina posiadającego jakąkolwiek oficjalną funkcję.

– Zaletą życia w kraju rządzonym przez złodziei jest fakt, że oni muszą się nacieszyć tym bogactwem, które nakradli. Czyli nie bardzo zależy im na wojnie i to jest pocieszające – mówi John. – Gdy ma się ferrari i mercedesa, to trzeba nimi jeździć, najlepiej po dobrych drogach, gdy się ma dwie żony i kilka kochanek, to trzeba je odwiedzać i kupować prezenty. Władca Zairu Mobutu, jeden z największych złodziei w historii, trzymał się u władzy tak długo, że na koniec jego generałowie sprzedawali broń rebeliantom. Mobutu zmienił swoich generałów w biznesmenów i to jest dobry znak dla Kenii – błędem byłoby niedocenianie instynktu samochozachowawczego złodziei również w moim kraju.

John jest uśmiechnięty i wyluzowany, mimo że wokół jego biura kręci się policja, jest podsłuchiwany i od powrotu do Kenii przed trzema laty żyje w ciągłej niepewności. Ale – jak mówi – gdyby mieli mu zrobić krzywdę, to chyba już by zrobili.

[srodtytul]Macie się stąd wynieść[/srodtytul]

Jadę drogą do Eldoret, 250 kilometrów na północny zachód od Nairobi. Wspaniałe krajobrazy prowincji Rift Valley jeszcze do niedawna były nakrapiane białymi płachtami namiotów przesiedleńców. Dwa tygodnie temu usunięto ostatnie obozy ofiar przemocy etnicznej, do której doszło po wyborach w grudniu 2007 roku. Namioty z taniej plastikowej folii poznikały z pól, ludzie rozpierzchli się po wsiach i miejskich slumsach.

Kilkadziesiąt komisji rządowych nieustannie prowadzi badania nad przyczynami przemocy, sposobami ukarania winnych i innymi wnioskami płynącymi z tragicznych wydarzeń. W Kenii zginęło 1300 osób, a 350 tysięcy musiało uciekać przed sąsiadami. Miejscem, gdzie dochodziło wówczas do najbardziej burzliwych zamieszek, były okolice miasta Eldoret.

To tradycyjnie ziemia należąca do plemienia Kalendżin. Z niego wywodził się najdłużej rządzący w Kenii prezydent Daniel Arap Moi, uważany dziś przez samych Kenijczyków za jednego z najbogatszych ludzi Afryki. Nie wiadomo, czy ukradł więcej niż Mobutu Sese Seko, ale to podobna liga. Różnica jest taka, że w przeciwieństwie do władcy Zairu Moi oddał władzę pokojowo po wyborach w 2002 roku. Od tego czasu Kenią rządzili ludzie z plemienia Kikuju. Teoretycznie układ był taki, że podzielą się władzą z plemieniem Luo: prezydentem miał być Kikuju Mwai Kibaki, a premierem człowiek z plemienia Luo – Raila Odinga. Kibaki zerwał jednak układ. Po wyborach z końca 2007 r. – sfałszowanych zarówno przez ludzi Kibakiego, jak i Odingi – przez dwa miesiące Kenijczycy mordowali się, palili domy, przepędzali sąsiadów, a potem powołali wielką koalicję Kikujów i Luo.

W dzielnicy Langas w Eldoret mieszka 100 tysięcy osób z różnych grup etnicznych, ale Kalendżin uważają, że tylko oni mają do niej prawo. Dlatego przed dwoma laty dokonali tu pogromu Kikujów. W pobliskiej wsi Kiambaa Kelendżin spalili kościół z 35 osobami w środku.

Mary Wangui Njama jest Kikujką, mieszka w Langas w skromnym, ale dobrze utrzymanym domu z piątką dzieci i mężem:

– Uciekliśmy z domu do kościoła i zostaliśmy w nim przez trzy miesiące. Ocaliliśmy życie tylko dlatego, że eskortowali nas żołnierze. Na szczęście nie spalili nas jak innych.

Pytam dlaczego Kalendżin ich wygnali. – Oni chcą naszej ziemi, zresztą myśmy tę ziemię od nich kupili – pokazuje mi dokumenty nabycia. – Oni robią tak: najpierw sprzedali ziemię Kikujom, a potem, jak widzą, że zaczynamy na niej coś uprawiać, to przychodzą i mówią, że ona do nich należy. Gdy niszczyli domy, to dbali o to, żeby spaliły się dokumenty własności, żeby później nikt nie mógł się domagać zwrotu. Oni chcą wyrzucić wszystkich Kikujów z Rift Valley.

Mary mówi, że dwa tygodnie temu starszyzna Kalendżin z Langas zwołała spotkanie i dała Kikujom dwa tygodnie na opuszczenie tego terenu.

– Kto wam powiedział, że macie się wynieść?

– Sąsiedzi przynieśli jakieś ulotki, ale to było po spotkaniu z politykami lokalnymi. To oni podpuszczają ludzi.

– Czy teraz się boicie?

– Nie boimy się, bo nie mamy dokąd iść. Będzie, co będzie, przyjmiemy wszystko, co się wydarzy.

– Czy zawiadomiliście policję?

– Policja nic nam nie pomoże, dopóki nie zaczną palić naszych domów. Policja jest tu od tego, żeby brać od nas łapówki.

Phylis Wanjiru Mwangi ma 66 lat, mieszkała przez lata w regionie Burnt Forest. Uciekła stamtąd do Langas. – Spalili mi dwa domy, mojego męża posiekali na kawałki maczetami. On nie chciał uciekać z Burnt Forest, bo – jak mówił – nie miał przed czym. Nie mam wrogów, mówił. No to przyszli i go zabili. A ja uciekłam z dziećmi.

– Co teraz pani czuje do plemienia Kalendżin? – pytam.

– Nic do nich nie czuję. Bóg się za mnie pomści, a najlepszą zemstą będzie, jeśli zmieni ich w dobrych ludzi.

Nancy Gakahu jest nauczycielką akademicką w Eldoret. Należy do plemienia Kikuju. Pytam, czy ma przyjaciół wśród Kalendżin.

– Mam wśród nich znajomych, jesteśmy normalnymi ludźmi i w pojedynkę każdy z nich jest normalnym człowiekiem. Gdyby ci, którzy palili domy i zabijali sąsiadów, nie mieli wsparcia swoich liderów, to nie dochodziłoby do przemocy. Gdy politycy przestaną podjudzać jednych przeciwko drugim, to skończą się problemy. Zawsze w Kenii przemoc plemienna miało tło polityczne.

Pytam, czy za trzy lata, gdy odbędą się następne wybory, Kenia znów będzie płonąć?

– Jestem pesymistką. Za każdym razem przy okazji wyborów dochodzi do przemocy. Tak było w latach 90., w 2012 będzie tak samo. Już dziś wiadomo, że Kalendżin zbroją się. Kupują broń. Przecież żaden w tych biedaków nie ma 30 tysięcy szylingów, żeby kupić kałasznikowa, muszą dostawać pieniądze od polityków. A równocześnie rząd powołuje jakieś komitety pojednania, to nie ma sensu. Robią jakieś dochodzenia, badania, przedstawiają je w parlamencie, ale tu chodzi tylko o dobre samopoczucie rządu, dostarczenie usprawiedliwienia dla dawców pomocy z zagranicy, uspokojenie międzynarodowej opinii publicznej. To jest jedna wielka zasłona dymna.

– Czy zostaniesz w Eldoret?

– Ja stąd wyjadę, to nie jest moje miejsce. Tu nie ma przyszłości. Nie chcę żyć w ciągłym strachu, że któregoś dnia ktoś mi zabierze mój dom czy ziemię. Dam sobie radę, najwyżej przeniosę się do Nairobi, znajdę coś do roboty.

[srodtytul] A oni potulnie oddadzą głos[/srodtytul]

W tym kraju nawet trup może wygrać wybory. Ważne, żeby był z właściwego plemienia – mówi Koigi Wamwere. Kiedyś był posłem, ogółem 13 lat spędził w więzieniu bez wyroku sądu za sprzeciw wobec dyktatury – najpierw pierwszego prezydenta niepodległej Kenii Jomo Kenyatty, potem jego następcy Daniela Arap Moi. Wygnany z kraju przez dziesięć lat przebywał w Norwegii, w 1990 roku został porwany w Ugandzie przez kenijską tajną policję, przewieziony do Nairobi i wsadzony do więzienia na kolejne cztery lata.

Wamwere mieszka w Nakuru – 60 kilometrów od Nairobi – w regionie zamieszkanym głównie przez Kikujów. Po zamieszkach wydał książkę pod jednoznacznym tytułem „Towards Genocide in Kenya. The Curse of Negative Ethnicity” (Droga ku ludobójstwu w Kenii – przekleństwo szowinizmu plemiennego). Stoimy na balkonie domu, w którym mieści się stacja radiowa Głos Obywatelski. Wamwere wspiera to radio, choć nie pełni w nim oficjalnych funkcji. Przed nami niezwykły widok Rift Valley – kenijska porcja ciągnącego się przez pół Afryki cudu natury stworzonego przez uskok tektoniczny miliardy lat temu. Pełno tu jezior, dzikich zwierząt i wspaniałych pól uprawnych.

– Tu mieszka jakieś 4 miliony ludzi – mówi Kogi. – Większość z nich to biedacy, którzy nigdy w życiu niczego się nie dorobili, mimo że pracują na tej ziemi od pokoleń. Nie mają żadnych powodów, żeby wspierać rząd, wręcz przeciwnie – za to, jak rząd ich traktuje, powinni nienawidzić polityków. Ale za trzy lata, gdy przyjdzie czas wyborów, oni wszyscy jak jeden mąż zagłosują na tych samych kandydatów co zwykle. Starszyzna plemienna powie im na kogo, a oni potulnie oddadzą głos. Plemienność zabija ten kraj, a ludzie tu mieszkający są przekonani, że bardziej niż Kenia potrzebne jest im ich plemię.

– To może ten kraj nie nadaje się do demokracji? – pytam.

– Szowinizm plemienny nie jest specjalnością Kenii ani Afryki. 55 lat temu w Europie Niemcy mordowali Żydów, 15 lat temu Serbowie – bośniackich Muzułmanów. To też był szowinizm etniczny. Czy to znaczy, że Niemcy albo Serbia nie nadają się do demokracji? W tym kraju musi nastać prawdziwa demokracja, a nie odprawianie co pięć lat nic nieznaczących rytuałów na potrzeby Zachodu.

– Dlaczego zwykli ludzie się na to godzą?

– Niektórzy akceptują ten stan rzeczy, bo uważają, że szowinizm plemienny to jest gra o sumie zerowej, w której jeden wygrywa i zbiera wszystko, a drugi przegrywa i umiera. I wierzą, że kiedyś zwyciężą. Tylko że to są brednie, które wmawiają im politycy. Np. teraz rządzą Kikuje w koalicji z Luo. To oczywiście nie oznacza, że zwykli Kikuje i Luo cokolwiek na tych rządach zyskują.

– Czy te tragedie, do których doszło w Kenii w 2007 i 2008 roku, niczego Kenijczyków nie nauczyły?

– My już kilkakrotnie popełnialiśmy narodowe samobójstwo i dalej jest, jak było. Niedawno premier Raila Odinga powiedział, że winni zamieszek powyborczych z jego partii i plemienia Luo nie powinni być osądzeni, bo te akty przemocy były „dokonywane w obronie demokracji”. Odinga uważa, że skoro prezydent Kibeki sfałszował wybory, to można było palić ludzi żywcem albo kroić ich maczetami. Pytam, jak wyjść z tego zapętlenia.

– To jest bardzo trudne, bo nikomu nie zależy na zmianie mentalności Kenijczyków. Tutejsi politycy żerują na podziałach, bo podzielonymi łatwiej rządzić. Zachód, zwłaszcza Brytyjczycy, jest w układzie z Kibakim i Odingą. 67 procent inwestycji w tym kraju pochodzi z Wielkiej Brytanii. Obalenie tego systemu musiałoby się wiązać z naruszeniem brytyjskich interesów. Organizacje pomocowe i pozarządowe też doskonale się czują w takiej sytuacji. Mogą się rozwijać, bo dla nich najlepsze możliwości daje utrzymywanie nas w nędzy. Jeśli Kenia zaczęłaby być normalnym państwem, to przecież pomoc byłaby niepotrzebna – to jest kraj niezwykle bogaty i prężny – i co by ze sobą zrobiły te tysiące dobrych ludzi, które zarabiają tutaj na emerytury?

[srodtytul] Slumsy i luksusy w Nairobi[/srodtytul]

W Nairobi w dzielnicy Mathare odwiedzam szkołę podstawową św. Filipa wspomaganą przez polski MSZ przy współpracy z fundacją Partners Polska. Mathare to jeden z najgorszych slumsów Afryki. Budy z blachy falistej osadzone w śmierdzącym błocie. Bez prądu, wody, kanalizacji. Główna ulica to ściek płynący wśród wałów z błota śmieci, ludzkich i zwierzęcych odchodów. Szkoła to segment slumsu złożony z kilku malutkich salek wypełnionych ławkami i pomocami szkolnymi z Polski. Uczy się tu prawie 180 dzieci. Niemal wszystkie pochodzą z rozbitych rodzin, wiele wychowywanych jest przez babcie, ciotki, dalekich krewnych. Ojcowie zwykle szybko odchodzą i robią następnym kobietom następne dzieci.

Dyrektor szkoły Wilson Otemo Andenyi jest dumny, bo w tym roku 17 dzieci z ostatniej klasy ma szansę zdać egzamin uprawniający do nauki w szkole średniej. Żadnego z tych dzieci nie stać oczywiście na czesne i internat, ale wielu dostanie stypendia z Polski. Pytam, dlaczego nie zapłaci za nie państwo kenijskie. – W tym roku po raz pierwszy przyznali nam dotacje na podręczniki. Na więcej nie możemy liczyć – mówi Wilson.

Dzieci spędzają w szkole całe dnie, bo tylko tu mogą dostać coś do jedzenia i tylko tu ktokolwiek o nie dba. W domach są bite, molestowane, poniżane. Tutaj czteroletnie dzieci się uczą, jak zachować resztki ludzkiej godności.

W Nairobi mieszkam u przyjaciół w dzielnicy Runda tuż przy kompleksie ONZ. Moja gospodyni zwierza mi się, że wcześniej wynajmowała dom w tej samej dzielnicy od byłego posła, wiceburmistrza Nairobi. W trakcie kilkunastu lat urzędowania stał się właścicielem 180 działek w tej luksusowej dzielnicy. Nic dziwnego: prezydent, członkowie rządu, ich asystenci, sekretarze, posłowie należą do najlepiej zarabiających na świecie urzędników państwowych. Prezydent Kibaki zgarnia miesięcznie 615 tysięcy dolarów, znacznie więcej niż prezydent USA czy brytyjski premier. Prezes kenijskiego Banku Narodowego zarabia 400 tysięcy dolarów – dwa razy tyle co szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej. Posłowie potrafią zarobić kilkaset tysięcy dolarów rocznie, nie wliczając w to dodatków, bezzwrotnych pożyczek i wszelkich ulg. A pracują zwykle nie więcej niż 60 – 80 dni w roku. To wszystko w kraju, w którym dochód na głowę mieszkańca nie przekracza 1600 dolarów rocznie, a dzieci ze slumsów muszą płacić za naukę.

W gazetach burzliwa debata na temat rządowych samochodów. Minister finansów wydał wszystkim ministrom, wiceministrom i sekretarzom stanu nakaz zwrotu samochodów o pojemności silnika powyżej 1800 cm. Chodzi głównie o mercedesy. W celu oszczędności rząd postanowił zakupić dla wszystkich oficjeli volkswageny passaty o ponad milion szylingów tańsze od mercedesów. Plan powiódł się jednak połowicznie. Passaty co prawda kupiono, ale spośród 40 ministrów swoje mercedesy oddało tylko ośmiu. 32 ma i mercedesy i passaty. I ani myśli oddać.

Najbardziej stratny jest chyba prezydent Kibeki, który w geście dobrej woli postanowił oddać siedem mercedesów kupionych dla jego rodziny bez jego wiedzy. Ciekawe, ile aut im zostawił.

[srodtytul]Wróg klasy politycznej[/srodtytul]

Co to jest korupcja? – pytam Johna Githongo. – To nadużycie zaufania publicznego w celu osiągnięcia prywatnego zysku. Ale to nie jest tylko kwestia zwykłego okradania podatników. Najgorsza jest korupcja, która zżera duszę człowieka. To jest przekonanie, że nic nie osiągniesz w swoim zawodzie, nie otworzysz biznesu, nie załatwisz sprawy w urzędzie, jeśli nie wręczysz komuś łapówki. Wierzysz w to, przekazujesz tę wiarę dzieciom i godzisz się na funkcjonowanie w takim systemie, bo – jak uważasz – innego być nie może. Taka jest ideologia korupcji, którą Kenijczycy przyjęli za swoją.

Nie wszyscy, jak się okazuje. W 2002 roku po pierwszym zwycięstwie wyborczym Mwai Kibakiego John Githongo – wówczas znany dziennikarz i działacz kenijskiego oddziału Transparency International – został powołany przez nowego prezydenta na stanowisko antykorupcyjnego cara Kenii. Kibaki zapowiedział, że z jego wyborem skończył się czas złodziei u żłobu, a państwo zacznie służyć obywatelom. Jaka miała być w tym rola Githongo, nie było do końca sprecyzowane.

– Ja miałem mówić, a on słuchał i podejmował decyzje – mówi Githongo w fascynującej, niedawno wydanej książce brytyjskiej autorki Micheli Wrong „It’s Our Turn to Eat” („Teraz my jemy”).

Githongo badał dokumenty, śledził poczynania ministrów i urzędników państwowych, przez kolejne dwa lata miał nieograniczony dostęp do prezydenta, co oczywiście czyniło z niego wroga numer 1 całej klasy politycznej Kenii.

Niechęć ministrów to jednak nic w porównaniu ze skandalem, który miał wywołać. Badając dokumenty rządowych zamówień objętych tajemnicą państwową – czyli głównie, choć nie tylko, dotyczących resortów bezpieczeństwa i obrony – Githongo wpadł na trop przekrętu, w który zaangażowanych było wielu najwyższych urzędników państwowych. Co więcej system ten funkcjonował bez żadnych zakłóceń zarówno w trakcie poprzedniej prezydentury Moi, jak i następnej Kibakiego. Zmiana rządu w żaden sposób nie naruszyła interesu skorumpowanych elit, i to zarówno z plemienia Kikujów, jak Kalendżin.

Początkowo prezydent Kibaki wspierał Githongo w jego dochodzeniach, ale po kilku miesiącach John został sam. Wszystkie nitki jego dochodzenia prowadziły do wniosku, że Kibaki od samego początku co najmniej wiedział o całym przekręcie, a być może był nawet jego głównym udziałowcem.

W 2004 roku Githongo, osaczony ze wszystkich stron, w obawie o życie uciekł do Anglii, przez kilka miesięcy się ukrywał, wreszcie opublikował dokumenty, wywołując reakcje dwojakiego rodzaju. Na Zachodzie został uznany za męża opatrznościowego Kenii, u siebie w kraju za zdrajcę. Po trzech latach negocjacji z przedstawicielami władzy zdecydował się jednak na powrót i próbę ponownej walki z korupcją w Kenii.

– A może nie ma z czym walczyć? – pytam Johna w jego biurze w Nairobi. Może – jak uważa wielu ludzi na Zachodzie – korupcja jest po prostu naturalną cechą Afrykanów? Od wieków w afrykańskich społecznościach przyjęte jest, że gdy zdobywasz władzę, to dzielisz się nią z rodziną i bliskimi, a obcych do żłobu nie dopuszczasz. Skoro im się tak podoba, to po co to zmieniać?

– To jest argument rasistów, leni intelektualnych – mówi John. – Wykorzystywany zresztą zwykle przez ludzi z Zachodu, którzy bardzo chcą się dzielić z Afrykanami swoją pomocą. Mówię tutaj nie o Bogu ducha winnych wolontariuszach czy o ludziach dostarczających pomoc ofiarom kataklizmów albo suszy, tylko o rekinach przemysłu pomocowego, który od lat funkcjonuje w Afryce. Jak na przykład uzasadnić wobec polskiego podatnika, że część pieniędzy przeznaczonych dla biednych Murzynów będzie rozkradziona? Wystarczy przywołać ten argument, że Afrykanie muszą kraść, bo inaczej żyć nie umieją. Tylko że to jest nonsens. W tradycyjnych afrykańskich społecznościach przestępstwa wobec własności były czasem traktowane surowiej niż przestępstwa wobec ludzi. Kradzież krowy to była straszna zbrodnia. Afrykanie chcą tak samo jak wszyscy ludzie sprawiedliwości, uczciwości i równych szans w życiu publicznym.

– Ale jak rozwikłać ten węzeł korupcji? Pan sam próbował i nie udało się. Jak zmienić sytuację w kraju, w którym politycy idą do władzy, by kraść?

– Każdy może próbować na miarę własnych sił. Wojna jest długa i składa się z wielu bitew. Ja swoją dużą bitwę przegrałem, ale wojna się nie skończyła. Nadzieją napawa mnie fakt, że korupcja jest jak kanibalizm. Zżera własne dzieci. Kraje dysponujące dziś największymi zasobami naturalnymi na świecie należą do najbiedniejszych. To oznacza, że system oparty na korupcji na dłuższą metę jest nie do utrzymania – zapadnie się pod samym sobą.

Niedawno spotkałem takiego starego człowieka w obozie przesiedleńców w Rift Valley. Miał 85 lat, sąsiedzi spalili mu dom. Spytałem go: „Co się stało z Kenią?” I on powiedział w moim języku Kikujów: „Oszukujemy się nawzajem, okradamy się. I dlatego cierpimy”.

Ja myślę, że politycy w Kenii podpisali coś w rodzaju paktu z diabłem, podobnie jak Faust. Ta umowa zakładała, że będziemy kradli, a w zamian diabeł da nam szczęście, piękna chwila będzie trwać wiecznie. Tylko że w grudniu 2007 roku Mefistofeles przyszedł odebrać swoją należność. Zapukał w okno i powiedział: jestem, przecież się umówiliśmy. Mieliście być szczęśliwi i jesteście. Macie dużo pieniędzy, jedzenia, dałem wam dużo słoni.

Niektórzy ludzie w tym kraju naprawdę myśleli, że piękna chwila będzie trwała wiecznie, ale tak nie jest i nigdy nie będzie. Dziś słonie umierają przy wyschniętych potokach, a ludzie, którzy od lat mieszkali jako zgodni sąsiedzi, palą sobie domy i podrzynają gardła. I ten starzec z Rift Valley mówi mi: „Nad nami wisi klątwa”. W „Fauście” w ostatniej chwili Bóg interweniuje i zabiera Fausta do nieba. Nas nikt do nieba nie zabierze. Sami musimy się przebudzić.

[i]Dariusz Rosiak z Nairobi[/i]

Oni nie mają żadnej strategii. Trzymają się władzy po to, by robić pieniądze, i robią pieniądze po to, by utrzymać władzę. O nic innego nie chodzi – mówi mi John Githongo, 43-letni Kenijczyk po przejściach.

Aby wejść do jego biura, musiałem przejść przez dwie pary drzwi, między którymi czekał na mnie miły dwumetrowy uśmiechnięty ochroniarz. John jak na człowieka, który o mało nie obalił rządu, ukrywał się przez kilka lat w Anglii, był oskarżony o zdradę i przez kilka lat żył w ciągłym strachu o własne życie, wydaje się całkowicie pozbawiony goryczy, tryska energią, nie wisi nad nim aura niedostępności i formalizmu, która charakteryzuje prawie każdego Afrykanina posiadającego jakąkolwiek oficjalną funkcję.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne