– To może ten kraj nie nadaje się do demokracji? – pytam.
– Szowinizm plemienny nie jest specjalnością Kenii ani Afryki. 55 lat temu w Europie Niemcy mordowali Żydów, 15 lat temu Serbowie – bośniackich Muzułmanów. To też był szowinizm etniczny. Czy to znaczy, że Niemcy albo Serbia nie nadają się do demokracji? W tym kraju musi nastać prawdziwa demokracja, a nie odprawianie co pięć lat nic nieznaczących rytuałów na potrzeby Zachodu.
– Dlaczego zwykli ludzie się na to godzą?
– Niektórzy akceptują ten stan rzeczy, bo uważają, że szowinizm plemienny to jest gra o sumie zerowej, w której jeden wygrywa i zbiera wszystko, a drugi przegrywa i umiera. I wierzą, że kiedyś zwyciężą. Tylko że to są brednie, które wmawiają im politycy. Np. teraz rządzą Kikuje w koalicji z Luo. To oczywiście nie oznacza, że zwykli Kikuje i Luo cokolwiek na tych rządach zyskują.
– Czy te tragedie, do których doszło w Kenii w 2007 i 2008 roku, niczego Kenijczyków nie nauczyły?
– My już kilkakrotnie popełnialiśmy narodowe samobójstwo i dalej jest, jak było. Niedawno premier Raila Odinga powiedział, że winni zamieszek powyborczych z jego partii i plemienia Luo nie powinni być osądzeni, bo te akty przemocy były „dokonywane w obronie demokracji”. Odinga uważa, że skoro prezydent Kibeki sfałszował wybory, to można było palić ludzi żywcem albo kroić ich maczetami. Pytam, jak wyjść z tego zapętlenia.
– To jest bardzo trudne, bo nikomu nie zależy na zmianie mentalności Kenijczyków. Tutejsi politycy żerują na podziałach, bo podzielonymi łatwiej rządzić. Zachód, zwłaszcza Brytyjczycy, jest w układzie z Kibakim i Odingą. 67 procent inwestycji w tym kraju pochodzi z Wielkiej Brytanii. Obalenie tego systemu musiałoby się wiązać z naruszeniem brytyjskich interesów. Organizacje pomocowe i pozarządowe też doskonale się czują w takiej sytuacji. Mogą się rozwijać, bo dla nich najlepsze możliwości daje utrzymywanie nas w nędzy. Jeśli Kenia zaczęłaby być normalnym państwem, to przecież pomoc byłaby niepotrzebna – to jest kraj niezwykle bogaty i prężny – i co by ze sobą zrobiły te tysiące dobrych ludzi, które zarabiają tutaj na emerytury?
[srodtytul] Slumsy i luksusy w Nairobi[/srodtytul]
W Nairobi w dzielnicy Mathare odwiedzam szkołę podstawową św. Filipa wspomaganą przez polski MSZ przy współpracy z fundacją Partners Polska. Mathare to jeden z najgorszych slumsów Afryki. Budy z blachy falistej osadzone w śmierdzącym błocie. Bez prądu, wody, kanalizacji. Główna ulica to ściek płynący wśród wałów z błota śmieci, ludzkich i zwierzęcych odchodów. Szkoła to segment slumsu złożony z kilku malutkich salek wypełnionych ławkami i pomocami szkolnymi z Polski. Uczy się tu prawie 180 dzieci. Niemal wszystkie pochodzą z rozbitych rodzin, wiele wychowywanych jest przez babcie, ciotki, dalekich krewnych. Ojcowie zwykle szybko odchodzą i robią następnym kobietom następne dzieci.
Dyrektor szkoły Wilson Otemo Andenyi jest dumny, bo w tym roku 17 dzieci z ostatniej klasy ma szansę zdać egzamin uprawniający do nauki w szkole średniej. Żadnego z tych dzieci nie stać oczywiście na czesne i internat, ale wielu dostanie stypendia z Polski. Pytam, dlaczego nie zapłaci za nie państwo kenijskie. – W tym roku po raz pierwszy przyznali nam dotacje na podręczniki. Na więcej nie możemy liczyć – mówi Wilson.
Dzieci spędzają w szkole całe dnie, bo tylko tu mogą dostać coś do jedzenia i tylko tu ktokolwiek o nie dba. W domach są bite, molestowane, poniżane. Tutaj czteroletnie dzieci się uczą, jak zachować resztki ludzkiej godności.
W Nairobi mieszkam u przyjaciół w dzielnicy Runda tuż przy kompleksie ONZ. Moja gospodyni zwierza mi się, że wcześniej wynajmowała dom w tej samej dzielnicy od byłego posła, wiceburmistrza Nairobi. W trakcie kilkunastu lat urzędowania stał się właścicielem 180 działek w tej luksusowej dzielnicy. Nic dziwnego: prezydent, członkowie rządu, ich asystenci, sekretarze, posłowie należą do najlepiej zarabiających na świecie urzędników państwowych. Prezydent Kibaki zgarnia miesięcznie 615 tysięcy dolarów, znacznie więcej niż prezydent USA czy brytyjski premier. Prezes kenijskiego Banku Narodowego zarabia 400 tysięcy dolarów – dwa razy tyle co szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej. Posłowie potrafią zarobić kilkaset tysięcy dolarów rocznie, nie wliczając w to dodatków, bezzwrotnych pożyczek i wszelkich ulg. A pracują zwykle nie więcej niż 60 – 80 dni w roku. To wszystko w kraju, w którym dochód na głowę mieszkańca nie przekracza 1600 dolarów rocznie, a dzieci ze slumsów muszą płacić za naukę.
W gazetach burzliwa debata na temat rządowych samochodów. Minister finansów wydał wszystkim ministrom, wiceministrom i sekretarzom stanu nakaz zwrotu samochodów o pojemności silnika powyżej 1800 cm. Chodzi głównie o mercedesy. W celu oszczędności rząd postanowił zakupić dla wszystkich oficjeli volkswageny passaty o ponad milion szylingów tańsze od mercedesów. Plan powiódł się jednak połowicznie. Passaty co prawda kupiono, ale spośród 40 ministrów swoje mercedesy oddało tylko ośmiu. 32 ma i mercedesy i passaty. I ani myśli oddać.
Najbardziej stratny jest chyba prezydent Kibeki, który w geście dobrej woli postanowił oddać siedem mercedesów kupionych dla jego rodziny bez jego wiedzy. Ciekawe, ile aut im zostawił.
[srodtytul]Wróg klasy politycznej[/srodtytul]
Co to jest korupcja? – pytam Johna Githongo. – To nadużycie zaufania publicznego w celu osiągnięcia prywatnego zysku. Ale to nie jest tylko kwestia zwykłego okradania podatników. Najgorsza jest korupcja, która zżera duszę człowieka. To jest przekonanie, że nic nie osiągniesz w swoim zawodzie, nie otworzysz biznesu, nie załatwisz sprawy w urzędzie, jeśli nie wręczysz komuś łapówki. Wierzysz w to, przekazujesz tę wiarę dzieciom i godzisz się na funkcjonowanie w takim systemie, bo – jak uważasz – innego być nie może. Taka jest ideologia korupcji, którą Kenijczycy przyjęli za swoją.
Nie wszyscy, jak się okazuje. W 2002 roku po pierwszym zwycięstwie wyborczym Mwai Kibakiego John Githongo – wówczas znany dziennikarz i działacz kenijskiego oddziału Transparency International – został powołany przez nowego prezydenta na stanowisko antykorupcyjnego cara Kenii. Kibaki zapowiedział, że z jego wyborem skończył się czas złodziei u żłobu, a państwo zacznie służyć obywatelom. Jaka miała być w tym rola Githongo, nie było do końca sprecyzowane.
– Ja miałem mówić, a on słuchał i podejmował decyzje – mówi Githongo w fascynującej, niedawno wydanej książce brytyjskiej autorki Micheli Wrong „It’s Our Turn to Eat” („Teraz my jemy”).
Githongo badał dokumenty, śledził poczynania ministrów i urzędników państwowych, przez kolejne dwa lata miał nieograniczony dostęp do prezydenta, co oczywiście czyniło z niego wroga numer 1 całej klasy politycznej Kenii.
Niechęć ministrów to jednak nic w porównaniu ze skandalem, który miał wywołać. Badając dokumenty rządowych zamówień objętych tajemnicą państwową – czyli głównie, choć nie tylko, dotyczących resortów bezpieczeństwa i obrony – Githongo wpadł na trop przekrętu, w który zaangażowanych było wielu najwyższych urzędników państwowych. Co więcej system ten funkcjonował bez żadnych zakłóceń zarówno w trakcie poprzedniej prezydentury Moi, jak i następnej Kibakiego. Zmiana rządu w żaden sposób nie naruszyła interesu skorumpowanych elit, i to zarówno z plemienia Kikujów, jak Kalendżin.
Początkowo prezydent Kibaki wspierał Githongo w jego dochodzeniach, ale po kilku miesiącach John został sam. Wszystkie nitki jego dochodzenia prowadziły do wniosku, że Kibaki od samego początku co najmniej wiedział o całym przekręcie, a być może był nawet jego głównym udziałowcem.
W 2004 roku Githongo, osaczony ze wszystkich stron, w obawie o życie uciekł do Anglii, przez kilka miesięcy się ukrywał, wreszcie opublikował dokumenty, wywołując reakcje dwojakiego rodzaju. Na Zachodzie został uznany za męża opatrznościowego Kenii, u siebie w kraju za zdrajcę. Po trzech latach negocjacji z przedstawicielami władzy zdecydował się jednak na powrót i próbę ponownej walki z korupcją w Kenii.
– A może nie ma z czym walczyć? – pytam Johna w jego biurze w Nairobi. Może – jak uważa wielu ludzi na Zachodzie – korupcja jest po prostu naturalną cechą Afrykanów? Od wieków w afrykańskich społecznościach przyjęte jest, że gdy zdobywasz władzę, to dzielisz się nią z rodziną i bliskimi, a obcych do żłobu nie dopuszczasz. Skoro im się tak podoba, to po co to zmieniać?
– To jest argument rasistów, leni intelektualnych – mówi John. – Wykorzystywany zresztą zwykle przez ludzi z Zachodu, którzy bardzo chcą się dzielić z Afrykanami swoją pomocą. Mówię tutaj nie o Bogu ducha winnych wolontariuszach czy o ludziach dostarczających pomoc ofiarom kataklizmów albo suszy, tylko o rekinach przemysłu pomocowego, który od lat funkcjonuje w Afryce. Jak na przykład uzasadnić wobec polskiego podatnika, że część pieniędzy przeznaczonych dla biednych Murzynów będzie rozkradziona? Wystarczy przywołać ten argument, że Afrykanie muszą kraść, bo inaczej żyć nie umieją. Tylko że to jest nonsens. W tradycyjnych afrykańskich społecznościach przestępstwa wobec własności były czasem traktowane surowiej niż przestępstwa wobec ludzi. Kradzież krowy to była straszna zbrodnia. Afrykanie chcą tak samo jak wszyscy ludzie sprawiedliwości, uczciwości i równych szans w życiu publicznym.
– Ale jak rozwikłać ten węzeł korupcji? Pan sam próbował i nie udało się. Jak zmienić sytuację w kraju, w którym politycy idą do władzy, by kraść?
– Każdy może próbować na miarę własnych sił. Wojna jest długa i składa się z wielu bitew. Ja swoją dużą bitwę przegrałem, ale wojna się nie skończyła. Nadzieją napawa mnie fakt, że korupcja jest jak kanibalizm. Zżera własne dzieci. Kraje dysponujące dziś największymi zasobami naturalnymi na świecie należą do najbiedniejszych. To oznacza, że system oparty na korupcji na dłuższą metę jest nie do utrzymania – zapadnie się pod samym sobą.
Niedawno spotkałem takiego starego człowieka w obozie przesiedleńców w Rift Valley. Miał 85 lat, sąsiedzi spalili mu dom. Spytałem go: „Co się stało z Kenią?” I on powiedział w moim języku Kikujów: „Oszukujemy się nawzajem, okradamy się. I dlatego cierpimy”.
Ja myślę, że politycy w Kenii podpisali coś w rodzaju paktu z diabłem, podobnie jak Faust. Ta umowa zakładała, że będziemy kradli, a w zamian diabeł da nam szczęście, piękna chwila będzie trwać wiecznie. Tylko że w grudniu 2007 roku Mefistofeles przyszedł odebrać swoją należność. Zapukał w okno i powiedział: jestem, przecież się umówiliśmy. Mieliście być szczęśliwi i jesteście. Macie dużo pieniędzy, jedzenia, dałem wam dużo słoni.
Niektórzy ludzie w tym kraju naprawdę myśleli, że piękna chwila będzie trwała wiecznie, ale tak nie jest i nigdy nie będzie. Dziś słonie umierają przy wyschniętych potokach, a ludzie, którzy od lat mieszkali jako zgodni sąsiedzi, palą sobie domy i podrzynają gardła. I ten starzec z Rift Valley mówi mi: „Nad nami wisi klątwa”. W „Fauście” w ostatniej chwili Bóg interweniuje i zabiera Fausta do nieba. Nas nikt do nieba nie zabierze. Sami musimy się przebudzić.
[i]Dariusz Rosiak z Nairobi[/i]