Nad „Modelem Laury”, jak można by spolszczyć tytuł „The original of Laura”, Vladimir Nabokov zaczął pracować w 1975 roku. Do kwietnia 1976 miał już gotowych 100 stron, a raczej fiszek, na których zwyczajowo zapisywał kolejne fragmenty i notował pomysły. Jego żona Véra chwaliła się wtedy zaprzyjaźnionemu redaktorowi z wydawnictwa McGraw-Hill: „[Vladimir] nie wie jeszcze, jak mówi, co jest piękniejsze, sama powieść czy jej skrót – i to wszystko, co może w tej chwili wyjawić”.
„TOOL”, bo tak brzmi skrót „The original of Laura”, był jedną z największych zagadek literackich ostatnich lat. O jego istnieniu, a w każdym razie początkach, wiadomo było od ponad 30 lat. Ale sam autor jednoznacznie zabronił publikacji nieukończonej powieści, w testamencie nakazując spalenie 138 tekturowych kart ze wstępnym, niedoskonałym szkicem utworu. Véra pierwszy raz chyba w życiu sprzeciwiła się wyraźnie woli męża – fiszki wylądowały w bankowym sejfie. Zapewne w jej przekonaniu znów ratowała kolejne arcydzieło Nabokova od zniszczenia – „Lolitę” bodaj trzy razy wyrywała mężowi z rąk, gdy podkładał ogień pod pudło z fiszkami.
Véra zmarła w 1991 roku, niecałe 14 lat po śmierci Vladimira. „TOOL” przeszedł w ręce syna Dymitra. Śpiewak operowy, kierowca rajdowy i, jak to kiedyś mówiono, utracjusz zaczął w pewnym momencie flirtować z szerokim kręgiem miłośników i znawców twórczości Nabokova, grę wstępną prowadząc już z wydawcami. Opowiadał o dylematach, trudnych decyzjach, nieprzespanych nocach, nawet rozmowach z duchem ojca (sic!). Równocześnie dogadywał się z „Playboyem” co do stawki za druk fragmentów „TOOL” – branżowe plotki mówią o 600 tys. dolarów, największym honorarium w dziejach miesięcznika. Ojciec podobno miał go rozgrzeszyć w imaginowanej rozmowie: wydaj, synku, to cholerstwo („damn thing”), czemu miałbyś nie zarobić przy okazji paru groszy. No i kto to sprawdzi?
Pytanie – czy warto było czekać i płacić. Recenzenci po obu stronach oceanu (książka ukazała się przed tygodniem w USA i Wielkiej Brytanii, towarzyszyła jej edycja niemiecka) są, z nielicznymi wyjątkami, zgodni – nie, nie i jeszcze raz nie. „TOOL” (zarówno „narzędzie”, jak i „narząd”, konkretnie penis) to zaczątki, szkice, w żadnym wypadku powieść, nawet nie opowiadanie. Pod uwagę można wziąć 50, może 60 kart, reszta stanowi materiał dla badaczy, historyków literatury, analityków stylu. Nawet wielki miłośnik albo znawca twórczości Vladimira Nabokova nie jest w stanie wykoncypować, w jakim kierunku mogłaby pójść fabuła.
Przyznaję, że czytałem tę zabawnie wydaną książkę (perforowane karty można wyrwać i zacząć samemu składać powieść – Nabokov w zestawie jak z Ikei, brakuje tylko kleju i nożyczek) z rosnącą niechęcią. Przede wszystkim do spadkobierców, czyli Véry i pozującego na bohatera historii literatury Dymitra. Zrobili autorowi „Lolity” wielką krzywdę. Nabokov był zawsze zdecydowanie przeciwny zostawianiu śladów, we wstępie do swego przekładu „Eugeniusza Oniegina” pisał wyraźnie: „Twórca powinien bezlitośnie zniszczyć manuskrypty po publikacji [dzieła], mogłyby bowiem podsunąć akademickim miernotom pomysły, że zawiłości geniuszu można odkryć przez analizę odrzuconych tekstów. W sztuce cel i metoda są niczym, liczy się tylko rezultat”. Ale dzieci wiedzą lepiej.