Głowy już mi nie utną

Kilka pokoleń pracowało na bogactwo Zimbabwe, wydzierając ziemię uprawną z buszu. Po wyrzuceniu białych farmerów czarni pracownicy rolni zostali bez środków do życia - nowych właścicieli nie interesuje uprawa roli. Dariusz Rosiak pisze z Harare

Publikacja: 14.05.2010 21:08

Robert Mugabe (w szarfie) inauguruje ceremonię na cześć 30-lecia niepodległości Zimbabwe

Robert Mugabe (w szarfie) inauguruje ceremonię na cześć 30-lecia niepodległości Zimbabwe

Foto: Fotorzepa, Dariusz Rosiak d.r. Dariusz Rosiak

– Nie wjeżdżaj do Zimbabwe jako dziennikarz – radzili mi jeszcze w ubiegłym roku znajomi z RPA i Polski. – Po pierwsze, nie dostaniesz akredytacji, a po drugie, jeśli jakimś cudem ją zdobędziesz – będziesz miał przy sobie non stop agenta policji politycznej. Są wszędzie, całe lotnisko jest ich pełne, wyszukują dziennikarzy, pracowników organizacji humanitarnych i innych „wrogów Zimbabwe”. Skończysz deportowany albo w areszcie. Chciałbyś spędzić ze dwie nocki w więzieniu w Harare? Taka przygoda może zmienić całe twoje życie...

Nie chciałbym. Wjeżdżam jako turysta i czekam, aż jakiś agent CIO (Centralna Organizacja Wywiadowcza – to obok armii i policji główna siła podtrzymująca reżim rządzącego Zimbabwe od 30 lat Roberta Mugabego) odkryje moje prawdziwe zamiary. Jednak nic się nie dzieje. Przyjaźnie nastawiony urzędnik imigracyjny wbija mi wizę za 30 dolarów, nie zadaje pytań, życzy miłego pobytu. Wjeżdżam do kraju, który od kilku lat jest symbolem wszystkiego najgorszego, co afrykańskie państwo może zaoferować obywatelom: korupcji, zamordyzmu i przemocy wobec opozycji politycznej, kompletnej ruiny gospodarczej, nędzy, chorób, śmierci.

Wjeżdżam i nic nie widzę. Pewnie dlatego, że jest noc, a prawie w całym Harare kilka godzin wcześniej wyłączono prąd. Co chwila wyłączają, rano też nie będzie światła, prąd wróci na kilka godzin pod wieczór następnego dnia, ale bez generatora w tym mieście nie da się żyć. Jest jeszcze wiele innych niedogodności: rozmowa przez komórkę przypomina zabawę w głuchy telefon – nie słychać, co kto mówi; drogi nieremontowane od 30 lat są dziurawe i pełne pułapek, w których łatwo zostawić podwozie; nieczynne i zdewastowane sygnalizatory świetlne majtają na kablach nad skrzyżowaniami, taksówkarze nigdy nie mają reszty, sklepikarze czasami mają, ale wydają wyłącznie banknoty jak psu z gardła wyjęte – rozmemłane, brudne, jakby ktoś je nosił przez rok w butach. Może i nosił – w miejscowych bankach pieniądze deponują wyłącznie szaleńcy albo desperaci, którzy ze względów prawnych muszą mieć konto w Zimbabwe, reszta, w tym elity władzy – zwłaszcza elity władzy – wywozi je za granicę.

Są jeszcze inne niedogodności, znacznie dotkliwsze, zwłaszcza dla miejscowych – o nich za chwilę, ale najpierw niech będzie o zaskoczeniu. Idę ulicami Harare i widzę żywe, energiczne miasto pełne ludzi mówiących doskonale po angielsku. Widzę sklepy pełne towarów, hotele pełne gości, zadbane parki, czyste ulice i uśmiechniętych ludzi. Najlepsze szkoły w Harare (opłata za podstawówkę 1000 dolarów za semestr) przypominają szkoły w Anglii czy Szkocji.

Nie ma tu żebraków, poziom pospolitej przestępczości jest znacznie niższy niż w RPA. Nie ma również tak silnych konfliktów etnicznych jak u sąsiadów z południa, pewnie dlatego, że w Zimbabwe żyją głównie dwie grupy etniczne: większość stanowią Shona, a około 10 procent Ndebele. W Harare nie ma również slumsów ani znanych z RPA townshipów, czyli gett budowanych w czasach apartheidu wyłącznie dla czarnych. W Zimbabwe nie było apartheidu, a w czarnych biednych dzielnicach nie ma może tak okazałych domów jak w bogatych częściach miasta, ale również w nich wiele jest murowanych domów otoczonych ogrodami i płotami.

– My nie mamy specjalnie powodu, by nienawidzić białych, bo u nas był taki przyjazny rasizm (friendly racism) – mówi mi Leonard, dziennikarz „The Zimbabwe Independent”, jednej z trzech prywatnych i niezależnych od rządu gazet w kraju.

– Co to znaczy „przyjazny rasizm”? – pytam.

– Czarny czasem dostał w mordę od białego, czasem musiał drałować kilka kilometrów, żeby przypadkiem nie przejść po terenie należącym do białego, co było zakazane, ale to były jednak wyjątki. Czarni nie odczuwali takiej pogardy ze strony białych jak w RPA. Po 1980 roku było już całkiem dobrze. Tysiące czarnych pracowało i mieszkało na farmach. Mieli pensje, stać ich było na jedzenie, wysłanie dziecka do szkoły. Gdy ktoś zachorował, mógł liczyć na porządną opiekę lekarską. Zimbabwe to nie RPA.

Ten spokój i radość życia są obecne do dziś. Nawet koszmar ostatnich kilku lat nie zmienił natury Zimbabweńczyków, co najwyżej wyostrzył w nich instynkt samozachowawczy i ostrożność w kontaktach z obcymi. Większość moich rozmówców (czarnych i białych) nie chciała ujawniać publicznie tożsamości (również imiona na ich prośbę są zmienione). – W ambasadach Zimbabawe na całym świecie są ludzie, którzy śledzą doniesienia prasowe – wyjaśnił mi jeden z dziennikarzy. – Nie ma sensu sprowadzać sobie jeszcze więcej kłopotów, niż mamy obecnie.

[srodtytul]Znów można planować[/srodtytul]

– Cała stabilizacja osiągnięta w ciągu ostatniego roku to zasługa opozycji – mówi mi Douglas Gwatidze, szef organizacji Lekarze w Obronie Praw Człowieka. Od kilku lat rejestruje ona przypadki pobić, napadów, zabójstw i innych aktów łamania podstawowych praw ludności. Pytam, czy obecnie dochodzi do przemocy.

– Zdecydowanie rzadziej niż jeszcze rok temu. Po raz pierwszy w życiu Mugabe musi operować w otoczeniu politycznym ludzi, którzy się z nim nie zgadzają, i nic na to nie może poradzić. To jest człowiek, który zawsze robił to, na co miał ochotę, nikt nie wchodził mu w drogę, a jeśli wchodził, to swoich przeciwników niszczył w sposób okrutny i bezlitosny. I oto ten dyktator musi dziś rządzić wraz z opozycją. To jest zmiana na skalę niespotykaną i to dzięki niej w ciągu roku kraj zdołał powstać z martwych. Przynajmniej gospodarka przestała się walić. Przeciętni ludzie mogą planować: jeśli dziś zarobię 5 dolarów i jutro 5, to może kupię spodnie, a pojutrze może zarobię 15 i kupię pralkę, a jak będę miał 300 dolarów, to może kupię samochód. Jeszcze rok temu nikt w tym kraju nie mógł snuć nawet tak skromnych planów.

Dwa lata temu nikt nie mógł snuć żadnych planów, nawet planów przeżycia. W marcu 2008 roku Morgan Tsvangirai, były związkowiec, potem lider opozycyjnej partii Ruch Zmiany Demokratycznej (MDC), wygrał wybory prezydenckie dając nadzieję na koniec trwającej od 1980 roku dyktatury Roberta Mugabego. Mugabe nie uznał porażki i zmusił Tsvangiraia do rozegrania drugiej rundy wyborów. Przed nią dyktator spuścił z łańcucha swoje psy – komanda weteranów wojny o niepodległość, wyszkolone przez partie milicje młodzieżowe Green Bombers, których zadaniem było „przekonywanie” ludzi, na kogo powinni głosować. Rozpoczęła się kampania przemocy, w wyniku której co najmniej 70 działaczy MDC zostało zabitych, kilkuset zniknęło bez śladu, 25 tysięcy ludzi musiało opuścić domy. Tsvangirai w proteście wycofał się z drugiej rundy, Mugabe wygrał ją jako jedyny kandydat.

Jednak to nie był koniec, przeciwnie. Gospodarka Zimbabwe, do niedawna jeszcze spichlerza Afryki i kraju prężniejszego niż RPA, waliła się jak domek z kart. Inflacja osiągała groteskowe rozmiary. W szczytowym okresie kryzysu w listopadzie 2008 roku wyniosła ona 89,7 tryliardów procent (10 do 21 potęgi), co oznacza, że w ciągu tygodnia ceny rosły około 64 razy. W ciągu doby ludzie, którzy wcześniej nie zdążyli wyciągnąć pieniędzy z banku tracili cały dorobek życia, bo rząd ograniczył sumę wypłaty z konta do równowartości 3 dolarów amerykańskich. Do dziś pieniędzy tych nie zwrócono i na jakiekolwiek odszkodowania Zimbabweńczycy nie mogą liczyć.

Wskutek trwających od 2000 roku grabieży farm należących do białych praktycznie ustała produkcja żywności. Około 45 proc. mieszkańców kraju cierpiało głód. Z ponad 4700 białych farmerów na roli zostało dziś około 50. Ponad 200 tysięcy czarnych pracowników rolnych zostało wyrzuconych z pracy przez nowych właścicieli. Do tego doszła epidemia cholery, która pochłaniała setki, potem tysiące ofiar.

Jak się ocenia połowa dorosłych Zimbabweńczyków usiłowała w tym czasie uciec z kraju – wielu (głównie Ndebele spokrewnieni z Zulusami) skutecznie, ponad milion osiedliło się w RPA, gdzie byli prześladowani, bici, niekiedy zabijani przez miejscowych.

[srodtytul]Letnia stabilizacja[/srodtytul]

Wobec tak ogromnej tragedii kraju Wspólnota Rozwoju Afryki Południowej SADC, regionalne ugrupowanie kierowane wówczas przez prezydenta Mbekiego z RPA, zmusiło Mugabego do podjęcia rozmów z opozycją. Po dramatycznych negocjacjach, w połowie września 2008 roku Mugabe i Tsvangirai podpisali tzw. globalne porozumienie polityczne, w wyniku którego powstał rząd jedności. W lutym 2009 roku lider MDC został premierem, Mugabe utrzymał stanowisko prezydenta. MDC objęło kilka kluczowych ministerstw, między innymi finansów, a jedną z najważniejszych decyzji nowego ministra Tendai Bitiego było zaprzestanie drukowania waluty zimbabweńskiej i przejście na amerykańskiego dolara i południowoafrykańskiego randa. Od tego momentu życie w Zimbabwe zaczęło wracać do normy, przynajmniej w sferze gospodarczej. Szpitale i szkoły wznowiły działalność, nauczyciele, lekarze, pracownicy urzędów państwowych znów zaczęli dostawać pensje.

– W istocie niewiele się zmieniło – mówi mi mieszkająca w Johannesburgu Heidi Holland, południowoafrykańska dziennikarka, autorka głośnej książki z ubiegłego roku „Dinner with Mugabe” (Kolacja z Mugabem). – Najważniejsze w tej chwili jest to, że Mugabe utrzymuje pod kontrolą wszystkie narzędzia represji, ciągle ma pod sobą policję, armię i CIO. Stan takiej letniej stabilizacji może się ciągnąć jeszcze wiele lat. Jedyną gwarancję zmiany i odsunięcia od władzy partii Mugabego ZANU PF mogłyby dać wolne wybory, a wiemy, jak wyglądają wybory w Zimbabwe – to jest kampania przemocy i zastraszania opozycji.

– Nie należy organizować wyborów w przyszłym roku, trzeba poczekać, aż Mugabe umrze. To jest jeden z najbardziej okrutnych dyktatorów afrykańskich, terror jest jedyną legitymacją jego rządów. Dopóki on nie odejdzie, nic się tu naprawdę nie zmieni, a dopóki żyje, nie odda władzy – mówi mi Sandra, reporterka dziennika „The Financial Gazette”. Gdy wcześniej do niej dzwoniłem zapytała wprost, czy nie jestem agentem. Potem przepraszała tłumacząc, że od miesięcy jej telefon jest na podsłuchu, wielokrotnie była nagabywana przez funkcjonariuszy CIO i musi być ostrożna.

Inni zachowują się tak, jakby nie mieli nic do stracenia. – Możesz podać moje nazwisko, i tak wszystko o mnie wiedzą – mówi Mary Jane Samkele Ncube, dyrektorka oddziału Zimbabawe organizacji Transparency International. Zajmuje się rejestrowaniem przypadków korupcji wśród funkcjonariuszy publicznych. Jak mówi posiada dokładne dane na temat tego, kto, co i kiedy w tym kraju ukradł.

– Skąd macie te dane? – pytam.

– Ciągle są tu ludzie, którzy się nie boją. Niestety cały czas grozi im niebezpieczeństwo, dlatego wielu nie chce zeznawać przed sądem albo rozmawiać z dziennikarzami. My mamy tutaj bez przerwy wizyty agentów. Pytają, kto nas finansuje, śledzą nas, domagają się ujawniania źródeł informacji. Ale ciągle funkcjonujemy, niedawno na wszelki wypadek przenieśliśmy dokumenty z biura w bezpieczne miejsce.

[srodtytul]Wypadki chodzą po ludziach[/srodtytul]

Spotykam się z grupą dziennikarzy w Ambasador Hotel w centrum Harare. Mają tu swój klub Quil Club, co wieczór piją, grają w bilard, rozmawiają o polityce. Brian, były redaktor telewizji państwowej ZBC, został wyrzucony z pracy po wyborach 2008 roku za to, że w relacjach zbyt wiele czasu poświęcał opozycji. Ma dwoje dzieci i niepracującą żonę, żyje z przypadkowych zleceń. Pytam, czy żałuje, że stracił pracę. – Gdy mnie zwolnili, to poczułem, jakby mi zdjęli kamień z szyi. Już nie mogłem dłużej. Teraz przychodzę tu, żeby porozmawiać z byłymi kolegami, złapać jakieś zlecenie.

– Pracuję jako dziennikarz w tym kraju ponad 20 lat – mówi mi Vusumuzi z „The Financial Gazette”. – Byłem ciągany po komisariatach, moje zdjęcie wydrukował rządowy „Herald” z podpisem „Sługus Brytyjczyków”. I co z tego? Co mam do ukrycia? Wiadomości, które potem i tak publikujemy? Ja już się nie boję, znieczuliłem się, głowy mi nie utną, w tej chwili rzeczywiście prześladowania dziennikarzy zelżały. Co nie znaczy, że terror i zastraszanie ustały kompletnie. Ciągle dochodzi do napadów aktywistów ZANU PF na działaczy MDC, nawet najwyższego szczebla. W marcu groźnemu wypadkowi drogowemu uległ minister finansów Tendai Biti, w ubiegłym roku w podobnych okolicznościach zginęła żona premiera Morgana Tsvangiraia, on sam wypadek przeżył. Dochodzenia rozmywają się, wina spada na „piratów drogowych”, ale wielu Zimbabweńczyków nie wierzy w zbiegi okoliczności. Mary Jane z Transparency International opowiada mi o informatorce, która na początku roku doniosła organizacji o wywożeniu z Zimbabawe diamentów. W 2006 roku w okolicach Chiadzwa niedaleko Mutare na wschodzie Zimbabwe odkryto ogromne złoża tego surowca. Z całego kraju na pola zjechały tysiące ludzi liczących na szybkie zyski. Po wyborach 2008 roku Mugabe postanowił wyczyścić teren z nielegalnych łowców diamentów. Operacja „Hakudzokwi” („Bez powrotu”) trwała dwa miesiące, według lokalnych organizacji praw człowieka żołnierze Mugabego zabili kilkaset ludzi, ciała gniły miesiącami, rodzinom nie pozwolono ich pochować. Teren został obsadzony posterunkami armii i policji.

Plądrowanie kopalń diamentów trwało w najlepsze, z tym że pełną kontrolę nad tym procederem przejęli wojsko i funkcjonariusze ZANU PF. Oni również organizują nielegalny przerzut diamentów przez granicę, mimo że Zimbabwe teoretycznie podlega regulacjom Procesu Kimberly, określających zasady handlu diamentami na świecie.

Informatorka Transparency International dostrzegła transporty ciężarówek pod ochroną wojska wywożących diamenty przez granicę z Mozambikiem. – Przez jakiś czas porozumiewałyśmy się drogą e-mailową – mówi Mary Jane. – Jednak, gdy zaproponowałam jej złożenie doniesienia w prokuraturze, odmówiła. Tu nikt nie wierzy prokuraturze ani policji. Żaden świadek zeznający przeciwko władzom nie może liczyć na ochronę. Potem ta kobieta nagle zniknęła. Niepokoimy się o nią.

[srodtytul]Farmerze, wróć[/srodtytul]

Jadę do doliny Mazowe, około 40 kilometrów od Harare. Wzdłuż drogi ogromne plantacje, które pewnie widziałbym, gdyby nie wysoka na dwa metry ściana trawy. Nikt tego nie ścina, nie ma pieniędzy – mówi mój kierowca. Wjeżdżamy w boczną drogę, na polach grube łodygi kukurydzy uginają się pod ciężkimi kolbami.

– To wszystko zgnije – mówi kierowca. – Już jest za późno na zbiory, a deszcze w tym roku będą obfite.

Mijamy sady pomarańczowe, ten rejon z nich słynie. Na drzewkach niezebrane owoce. Metalowe ogrodzenia w wielu miejscach rozdarte, wyrwane z ziemi. – Miejscowi je ukradli – tłumaczy mój przewodnik. W środku leżącego odłogiem pola stoi wybudowana naprędce chałupa. Wokół pasie się krowa, biegają kurczaki. W ośrodku mechanicznym w Mazowe, skąd kiedyś rolnicy wypożyczali sprzęt do uprawy roli – kilka pordzewiałych traktorów, reszta wyposażenia rozkradziona.

– Tak wygląda dzisiaj cała wieś w Zimbabwe – mówi mi Tomasz, Polak, gdy opowiadam mu o wycieczce do Mazowe. Mieszka w kraju od 1986 roku, wkrótce po przyjeździe kupił gospodarstwo o powierzchni 2 tys. hektarów. Po 2000 roku dzięki koneksjom w ZANU PF udało mu się zachować 40 hektarów i jest jednym z kilkudziesięciu białych farmerów, którzy zostali na roli w Zimbabwe.

– Ten kraj żebrze dziś o żywność – mówi – a jeszcze kilka lat temu eksportował jedzenie na cały świat.

Pytam, kto jest dziś właścicielem farm. – W większości aparatczycy partyjni, ich rodziny, ludzie Mugabego. Minister spraw wewnętrznych ma pięć, minister informacji trzy, żona Mugabego Grace dwie. I oczywiście żaden z nich na tych farmach nie pracuje. Zniszczeniu uległa cała infrastruktura wsi, system irygacyjny nie funkcjonuje, silosy marnieją. Pytam, czy ten proces da się odwrócić. – Jeśli biali wróciliby na farmy, to pewnie tak. Mówienie, że te grabieże to wyrównywanie rachunków przez czarnych wobec białych, to stek propagandowych bzdur.

Dwie trzecie białych farmerów, którym zabrano ziemię, otrzymało prawo własności nie od rządu Rodezji, ale od Mugabego po 1980 roku. Większość nie zabierała nic nikomu, tylko wydzierała każdą piędź ziemi uprawnej z buszu, w którym nikt nie mieszkał. Latami, czasem kilka pokoleń ludzi pracowało na bogactwo tego kraju. Czarni pracownicy rolni zostali bez środków do życia, bo wszystkich wyrzucono na bruk. Nowych właścicieli nie interesuje uprawa roli. Nie mają wiedzy, nie mają środków ani pomysłu, jak inwestować, nie znają rynków zbytu. – Przez ostatni rok coraz więcej nowych właścicieli dogaduje się ze starymi i wydzierżawia im swoje farmy albo zatrudnia w roli menedżerów, z którymi dzielą się potem zyskami. Pytam, czy to jest metoda na uratowanie rolnictwa i ziemi w Zimbabwe.

– To się nie może udać na dłuższą metę. Takie umowy są oczywiście nielegalne. Jedyną rzeczą, która może ocalić ten kraj, są wolne i uczciwe wybory.

Mój rozmówca ma szczęście. Dzięki swoim koneksjom uniknął przemocy, przejęcie jego farmy przebiegło w „pokojowy” sposób, po prostu grupa czarnych prowadzona przez „weterana wojennego” rozgościła się na jego terenie i tak zostało. Na jednym z bogatych osiedli przy Churchill Road w Harare spotykam w restauracji białego farmera, którego historia była bardziej dramatyczna. John pochodzi z Anglii, sprowadził się do Harare w 1971 roku, kupił farmę na kredyt w 1981, rok po uzyskaniu przez Zimbabwe niepodległości. Spłata pożyczki zajęła mu 20 lat, przez ten czas stworzył znakomicie funkcjonujące gospodarstwo produkujące kukurydzę, mango i tytoń. Dochód Johna wynosił prawie milion dolarów rocznie brutto. Większość tych pieniędzy reinwestował w gospodarstwo, dla swoich pracowników wybudował wieś na 90 domów z przychodnią, salą spotkań, boiskiem piłkarskim. W styczniu 2002 roku na jego farmę zajechały cztery ciężarówki wypełnione aktywistami Green Bombers i weteranami wojennymi. Pobili go, przez cały dzień trzymali dwóch jego synów jako zakładników, na koniec wynieśli z domu wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Następnego dnia to John wyniósł się z farmy, do dziś koczują na niej grabieżcy.

Historia Johna jest typowa. W Harare spotykam ludzi, którzy przeżyli podobne okropieństwa. Niektórzy podejmowali przez jakiś czas walkę o utrzymanie farm, zabijano im zwierzęta, bito ich, niektórych zabijano. Ogółem biali stracili około 700 farm stanowiących podstawę gospodarki Zimbabwe. Pytam Leonarda, dziennikarza „The Independent”, czy możliwe jest przywrócenie farm prawowitym właścicielom.

– Nie ma takiej możliwości. Nawet jeśli Mugabe umrze, Tsvangirai wygra wybory i nastąpi w tym kraju demokracja, to nowi właściciele nie oddadzą farm. A jeśli ktoś ich będzie chciał do tego zmusić, to wybuchnie wojna. Tego, co zostało zagrabione, nie da się odzyskać.

[srodtytul]W drodze do setki[/srodtytul]

– To wszystko mogło odbyć się inaczej – mówi mi osoba blisko związana z dowódcą armii Zimbabwe Constantinem Chiwengą. – W ogóle nie musiało dojść do przejmowania farm, gdyby biali podzielili się z czarnymi już na samym początku. Przecież mogli oddać część tej ziemi na poletka rodzinne i nie byłoby całej reformy rolnej.

Pytam, czy wojskowi kiedykolwiek zaakceptują innego wodza oprócz Roberta Mugabe. – Nie ma takiej możliwości. Mugabe to jest ich lider, on pokonał Brytyjczyków, dzięki niemu wzbogacili się, jemu wierzą. Na pewno nigdy nie zaakceptują Tsvangiraia, bo on stanowi dla nich śmiertelne zagrożenie. Przecież jeśli MDC zdobędzie władzę, to za swoje zbrodnie, za korupcję, za łamanie praw człowieka będą musieli stanąć przed sądem. Zachód musi zrozumieć, że sytuacji w Zimbabwe nie da się rozwiązać poza plecami Mugabego. On musi być częścią tego rozwiązania. Dzięki znajomościom trafiam do loży dla VIP-ów podczas obchodów Dnia Niepodległości na stadionie w Harare. Na trybunach zwiezieni z całego kraju zwolennicy Mugabego w otoczeniu niezliczonej rzeszy agentów. Łatwo ich poznać, bo wszędzie na świecie są tacy sami bez względu na kolor skóry: maska zamiast twarzy, rozbiegane oczy, smutna mina, źle dopasowany garnitur. Śledzą każdy mój ruch, obok znajomej Polki jestem jedynym białym w loży.

Wreszcie na stadionie poruszenie. Przez bramę wjeżdża kilka czarnych samochodów na sygnale. Ochroniarze tworzą kolumnę, ale w środku widać go wyraźnie – Robert Mugabe w pełnej krasie. Idzie wyprostowany z szarfą przewieszoną przez pierś, z boku jego żona Grace, z tyłu syn. Tydzień wcześniej obchodził 86. urodziny, ale znakomicie wygląda, jego matka dożyła setki, on sam przeżył już trzech swoich zastępców, nie pije, nie pali, ściśle kontroluje dietę, czyżby miał żyć jeszcze kilkanaście lat? A dlaczego nie?

Zbliża się do namiotu VIP-owskiego, robię zdjęcia, ale chcę też popatrzeć na niego bez obiektywu. Jego twarz lśni w słońcu, oczy giną za czarnymi okularami, ale nie ma w nim niczego nadzwyczajnego. Niby czego się spodziewałem, potwora? Nawet jeśli nim jest, to wygląda jak zwykły polityk, sztywny jak większość w tym zawodzie, wpatrzony w dal, świadomy, że skupia wzrok wszystkich obecnych na stadionie.

Wódz przechadza się po bieżni, publiczność wpada w ekstazę. Spiker podrywa tłumy, kompania honorowa salutuje, rozstawieni wokół żołnierze z karabinami gotowymi do strzału lustrują tłum. Wódz przemawia pół godziny, sypie dowcipami, z łatwością przechodzi z angielskiego na język Shona, wtrąca zwroty w Ndebele, mówi, że nadszedł czas zgody narodowej i nie wolno stosować przemocy. Tuż za nim w loży honorowej jego premier i śmiertelny wróg Morgan Tsvangirai siedzi bez słowa. Pierwszy raz w historii Zimbabwe przeciwnik polityczny Mugabego towarzyszy mu w świętowaniu Dnia Niepodległości. Co on tam robi? O czym myśli? Na stadion wbiegają gimnastycy – prężą się przed prezydentem, akrobaci tworzą skomplikowane figury, potem pojawia się oddział kilkuletnich chłopców ubranych w mundury i wyposażonych w atrapy karabinów maszynowych. Widać, jak rozpiera ich duma, że mogą być tak blisko lidera. W rozstawionym przy bieżni namiocie dla VIP-ów przyglądam się ubogiej starej kobiecie, drzemiącej na krześle. Jest upał, pewnie jechała tu ze swojej wsi kilkanaście godzin zaproszona jako delegatka na najważniejsze święto państwowe, teraz opadła z sił i zasnęła w najważniejszym momencie. Agent policji podchodzi i delikatnie ją budzi. Kobieta uśmiecha się i zaczyna miarowo bić prawo gimnastykom, dzieciom żołnierzom, prezydentowi...

[ramka]

[b]Podziękowania [/b]

Wyjazd do Zimbabwe był ostatnim etapem południowoafrykańskiej podróży Dariusza Rosiaka. Nie byłaby ona możliwa bez pomocy partnera tego projektu – firmy PKN Orlen SA [/ramka]

– Nie wjeżdżaj do Zimbabwe jako dziennikarz – radzili mi jeszcze w ubiegłym roku znajomi z RPA i Polski. – Po pierwsze, nie dostaniesz akredytacji, a po drugie, jeśli jakimś cudem ją zdobędziesz – będziesz miał przy sobie non stop agenta policji politycznej. Są wszędzie, całe lotnisko jest ich pełne, wyszukują dziennikarzy, pracowników organizacji humanitarnych i innych „wrogów Zimbabwe”. Skończysz deportowany albo w areszcie. Chciałbyś spędzić ze dwie nocki w więzieniu w Harare? Taka przygoda może zmienić całe twoje życie...

Nie chciałbym. Wjeżdżam jako turysta i czekam, aż jakiś agent CIO (Centralna Organizacja Wywiadowcza – to obok armii i policji główna siła podtrzymująca reżim rządzącego Zimbabwe od 30 lat Roberta Mugabego) odkryje moje prawdziwe zamiary. Jednak nic się nie dzieje. Przyjaźnie nastawiony urzędnik imigracyjny wbija mi wizę za 30 dolarów, nie zadaje pytań, życzy miłego pobytu. Wjeżdżam do kraju, który od kilku lat jest symbolem wszystkiego najgorszego, co afrykańskie państwo może zaoferować obywatelom: korupcji, zamordyzmu i przemocy wobec opozycji politycznej, kompletnej ruiny gospodarczej, nędzy, chorób, śmierci.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy