– Ten kraj żebrze dziś o żywność – mówi – a jeszcze kilka lat temu eksportował jedzenie na cały świat.
Pytam, kto jest dziś właścicielem farm. – W większości aparatczycy partyjni, ich rodziny, ludzie Mugabego. Minister spraw wewnętrznych ma pięć, minister informacji trzy, żona Mugabego Grace dwie. I oczywiście żaden z nich na tych farmach nie pracuje. Zniszczeniu uległa cała infrastruktura wsi, system irygacyjny nie funkcjonuje, silosy marnieją. Pytam, czy ten proces da się odwrócić. – Jeśli biali wróciliby na farmy, to pewnie tak. Mówienie, że te grabieże to wyrównywanie rachunków przez czarnych wobec białych, to stek propagandowych bzdur.
Dwie trzecie białych farmerów, którym zabrano ziemię, otrzymało prawo własności nie od rządu Rodezji, ale od Mugabego po 1980 roku. Większość nie zabierała nic nikomu, tylko wydzierała każdą piędź ziemi uprawnej z buszu, w którym nikt nie mieszkał. Latami, czasem kilka pokoleń ludzi pracowało na bogactwo tego kraju. Czarni pracownicy rolni zostali bez środków do życia, bo wszystkich wyrzucono na bruk. Nowych właścicieli nie interesuje uprawa roli. Nie mają wiedzy, nie mają środków ani pomysłu, jak inwestować, nie znają rynków zbytu. – Przez ostatni rok coraz więcej nowych właścicieli dogaduje się ze starymi i wydzierżawia im swoje farmy albo zatrudnia w roli menedżerów, z którymi dzielą się potem zyskami. Pytam, czy to jest metoda na uratowanie rolnictwa i ziemi w Zimbabwe.
– To się nie może udać na dłuższą metę. Takie umowy są oczywiście nielegalne. Jedyną rzeczą, która może ocalić ten kraj, są wolne i uczciwe wybory.
Mój rozmówca ma szczęście. Dzięki swoim koneksjom uniknął przemocy, przejęcie jego farmy przebiegło w „pokojowy” sposób, po prostu grupa czarnych prowadzona przez „weterana wojennego” rozgościła się na jego terenie i tak zostało. Na jednym z bogatych osiedli przy Churchill Road w Harare spotykam w restauracji białego farmera, którego historia była bardziej dramatyczna. John pochodzi z Anglii, sprowadził się do Harare w 1971 roku, kupił farmę na kredyt w 1981, rok po uzyskaniu przez Zimbabwe niepodległości. Spłata pożyczki zajęła mu 20 lat, przez ten czas stworzył znakomicie funkcjonujące gospodarstwo produkujące kukurydzę, mango i tytoń. Dochód Johna wynosił prawie milion dolarów rocznie brutto. Większość tych pieniędzy reinwestował w gospodarstwo, dla swoich pracowników wybudował wieś na 90 domów z przychodnią, salą spotkań, boiskiem piłkarskim. W styczniu 2002 roku na jego farmę zajechały cztery ciężarówki wypełnione aktywistami Green Bombers i weteranami wojennymi. Pobili go, przez cały dzień trzymali dwóch jego synów jako zakładników, na koniec wynieśli z domu wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Następnego dnia to John wyniósł się z farmy, do dziś koczują na niej grabieżcy.
Historia Johna jest typowa. W Harare spotykam ludzi, którzy przeżyli podobne okropieństwa. Niektórzy podejmowali przez jakiś czas walkę o utrzymanie farm, zabijano im zwierzęta, bito ich, niektórych zabijano. Ogółem biali stracili około 700 farm stanowiących podstawę gospodarki Zimbabwe. Pytam Leonarda, dziennikarza „The Independent”, czy możliwe jest przywrócenie farm prawowitym właścicielom.
– Nie ma takiej możliwości. Nawet jeśli Mugabe umrze, Tsvangirai wygra wybory i nastąpi w tym kraju demokracja, to nowi właściciele nie oddadzą farm. A jeśli ktoś ich będzie chciał do tego zmusić, to wybuchnie wojna. Tego, co zostało zagrabione, nie da się odzyskać.
[srodtytul]W drodze do setki[/srodtytul]
– To wszystko mogło odbyć się inaczej – mówi mi osoba blisko związana z dowódcą armii Zimbabwe Constantinem Chiwengą. – W ogóle nie musiało dojść do przejmowania farm, gdyby biali podzielili się z czarnymi już na samym początku. Przecież mogli oddać część tej ziemi na poletka rodzinne i nie byłoby całej reformy rolnej.
Pytam, czy wojskowi kiedykolwiek zaakceptują innego wodza oprócz Roberta Mugabe. – Nie ma takiej możliwości. Mugabe to jest ich lider, on pokonał Brytyjczyków, dzięki niemu wzbogacili się, jemu wierzą. Na pewno nigdy nie zaakceptują Tsvangiraia, bo on stanowi dla nich śmiertelne zagrożenie. Przecież jeśli MDC zdobędzie władzę, to za swoje zbrodnie, za korupcję, za łamanie praw człowieka będą musieli stanąć przed sądem. Zachód musi zrozumieć, że sytuacji w Zimbabwe nie da się rozwiązać poza plecami Mugabego. On musi być częścią tego rozwiązania. Dzięki znajomościom trafiam do loży dla VIP-ów podczas obchodów Dnia Niepodległości na stadionie w Harare. Na trybunach zwiezieni z całego kraju zwolennicy Mugabego w otoczeniu niezliczonej rzeszy agentów. Łatwo ich poznać, bo wszędzie na świecie są tacy sami bez względu na kolor skóry: maska zamiast twarzy, rozbiegane oczy, smutna mina, źle dopasowany garnitur. Śledzą każdy mój ruch, obok znajomej Polki jestem jedynym białym w loży.
Wreszcie na stadionie poruszenie. Przez bramę wjeżdża kilka czarnych samochodów na sygnale. Ochroniarze tworzą kolumnę, ale w środku widać go wyraźnie – Robert Mugabe w pełnej krasie. Idzie wyprostowany z szarfą przewieszoną przez pierś, z boku jego żona Grace, z tyłu syn. Tydzień wcześniej obchodził 86. urodziny, ale znakomicie wygląda, jego matka dożyła setki, on sam przeżył już trzech swoich zastępców, nie pije, nie pali, ściśle kontroluje dietę, czyżby miał żyć jeszcze kilkanaście lat? A dlaczego nie?
Zbliża się do namiotu VIP-owskiego, robię zdjęcia, ale chcę też popatrzeć na niego bez obiektywu. Jego twarz lśni w słońcu, oczy giną za czarnymi okularami, ale nie ma w nim niczego nadzwyczajnego. Niby czego się spodziewałem, potwora? Nawet jeśli nim jest, to wygląda jak zwykły polityk, sztywny jak większość w tym zawodzie, wpatrzony w dal, świadomy, że skupia wzrok wszystkich obecnych na stadionie.
Wódz przechadza się po bieżni, publiczność wpada w ekstazę. Spiker podrywa tłumy, kompania honorowa salutuje, rozstawieni wokół żołnierze z karabinami gotowymi do strzału lustrują tłum. Wódz przemawia pół godziny, sypie dowcipami, z łatwością przechodzi z angielskiego na język Shona, wtrąca zwroty w Ndebele, mówi, że nadszedł czas zgody narodowej i nie wolno stosować przemocy. Tuż za nim w loży honorowej jego premier i śmiertelny wróg Morgan Tsvangirai siedzi bez słowa. Pierwszy raz w historii Zimbabwe przeciwnik polityczny Mugabego towarzyszy mu w świętowaniu Dnia Niepodległości. Co on tam robi? O czym myśli? Na stadion wbiegają gimnastycy – prężą się przed prezydentem, akrobaci tworzą skomplikowane figury, potem pojawia się oddział kilkuletnich chłopców ubranych w mundury i wyposażonych w atrapy karabinów maszynowych. Widać, jak rozpiera ich duma, że mogą być tak blisko lidera. W rozstawionym przy bieżni namiocie dla VIP-ów przyglądam się ubogiej starej kobiecie, drzemiącej na krześle. Jest upał, pewnie jechała tu ze swojej wsi kilkanaście godzin zaproszona jako delegatka na najważniejsze święto państwowe, teraz opadła z sił i zasnęła w najważniejszym momencie. Agent policji podchodzi i delikatnie ją budzi. Kobieta uśmiecha się i zaczyna miarowo bić prawo gimnastykom, dzieciom żołnierzom, prezydentowi...
[ramka]
[b]Podziękowania [/b]
Wyjazd do Zimbabwe był ostatnim etapem południowoafrykańskiej podróży Dariusza Rosiaka. Nie byłaby ona możliwa bez pomocy partnera tego projektu – firmy PKN Orlen SA [/ramka]