Izrael tonie, Turcja szybuje

Izrael, państwo o ludności z grubsza odpowiadającej populacji teksańskiego Houston, jest zbyt małe, by przeżyć w stanie trwałej, geopolitycznej izolacji”

Publikacja: 05.06.2010 00:40

George Friedman, założyciel think tanku Stratfor i autor powyższych słów, zdaje sobie sprawę z konsekwencji ostatnich wydarzeń we wschodniej części Morza Śródziemnego. Abordaż izraelskich komandosów na tzw. flotyllę wolności wywołał oburzenie bez mała całego świata. Rząd w Tel Awiwie może poszczycić się kolejnym PR-owskim „sukcesem”: po operacji „Płynny ołów” w Strefie Gazy sprzed półtora roku i po zabójstwie jednego z przywódców Hamasu w Abu Zabi. – Jedno jest pewne: w mediach tę wojnę już przegraliśmy – stwierdził w przypływie szczerości rzecznik izraelskiego ministerstwa obrony, co oznacza, że jego przełożeni są przynajmniej świadomi własnych słabości.

Wróćmy do Friedmana. „Politycy liczą się z opinią publiczną wówczas, gdy dana kwestia nie ma fundamentalnego znaczenia dla państwa. A kwestia Izraela nie ma fundamentalnego znaczenia dla innych państw” – napisał w swojej analizie. Stąd smutny wniosek na przyszłość: „W takiej sytuacji przedefiniowanie stosunków między Stanami Zjednoczonymi a Izraelem wpłynie w dużo mniejszym stopniu na Amerykę niż na państwo żydowskie”.

Zdaniem Friedmana prezydent Obama może wykorzystać zmianę w postrzeganiu Izraela przez amerykańskie społeczeństwo i wyrwać się z paradygmatu odwiecznego, nienaruszalnego sojuszu z tym krajem.

Premier Benjamin Netanjahu ma zaiste poważny problem. Już raz spotkał go ze strony prezydenta USA afront, gdy Obama przerwał z nim rozmowę w Białym Domu, mówiąc: – A teraz idę na kolację z Michelle i dziewczynkami. Po ataku na konwój pacyfistów chłodne relacje między obu panami mogą się stać lodowate.

Co nie oznacza, że alians Ameryki i Izraela zostanie zerwany z dnia na dzień. To będzie raczej długi i bolesny proces. I to dużo boleśniejszy, jak słusznie zauważył Friedman, dla Izraela.

Niemniej Tel Awiw już jednego zaufanego partnera na Bliskim Wschodzie utracił. Od kilku lat stosunki między Izraelem a Turcją rządzoną przez umiarkowaną islamską Partię Sprawiedliwości i Rozwoju pogarszały się. Kto by pomyślał, że niedawno oba kraje przeprowadzały wspólne ćwiczenia wojskowe, handlowały na potęgę, często prezentowały podobne stanowisko w sprawach dotyczących polityki zagranicznej. Turcja chętnie przyjmowała rolę mediatora między Izraelem a resztą świata muzułmańskiego, dla Izraela z kolei świetne relacje z Ankarą miały być dowodem na to, iż może on przyjaźnić się z krajem islamskim, jeśli tylko ten zachowuje się rozsądnie i nie ma antysyjonistycznych obsesji.

Ta epoka właśnie się skończyła. Turcja zareagowała na akcję izraelskich żołnierzy wyjątkowo ostro, jeśli nawet wziąć poprawkę na specyficzną retorykę bliskowschodnich dyplomatów. Styl przemówienia Ahmeta Davutoglu, ministra spraw zagranicznych Turcji, podczas posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ, można by określić jako Ahmadineżad-Light. Davutoglu mówił o „akcie bandytyzmu”, „zbrodni popełnionej przez państwo” oraz „ataku na wartości wyznawane przez Narody Zjednoczone”.

Turcja już nie potrzebuje Izraela. Staje się krajem coraz bardziej samodzielnym, bogatszym i wpływowym. To premier Erdogan (wraz z brazylijskim prezydentem Lulą) leci do Teheranu, by podpisać porozumienie z irańskimi władzami w sprawie wzbogacania uranu. To Erdogan, jako bezkompromisowy obrońca Palestyńczyków, jest już dziś uznawany za nieformalnego przywódcę muzułmańskich państw regionu. Turcy nie muszą ostentacyjnie odcinać się od islamskich radykałów, skoro nawet prezydent USA próbuje z owymi radykałami nawiązać dialog. Erdogan uznał, że Turcji, pod względem politycznym i gospodarczym, zawsze będzie bliżej do Iranu, Syrii, Jordanii niż do Zachodu. Czyż nie lepiej być liderem całego Bliskiego Wschodu niż nieustannie znosić upokorzenia ze strony Europy?

To same złe wiadomości dla Izraela. Nawet walcząc o najlepszą sprawę, nie można zapominać o bezlitosnej „opinii publicznej” i o ambicjach sąsiadów. Czy Izrael jest jeszcze w stanie wyciągać lekcje ze swoich porażek?

George Friedman, założyciel think tanku Stratfor i autor powyższych słów, zdaje sobie sprawę z konsekwencji ostatnich wydarzeń we wschodniej części Morza Śródziemnego. Abordaż izraelskich komandosów na tzw. flotyllę wolności wywołał oburzenie bez mała całego świata. Rząd w Tel Awiwie może poszczycić się kolejnym PR-owskim „sukcesem”: po operacji „Płynny ołów” w Strefie Gazy sprzed półtora roku i po zabójstwie jednego z przywódców Hamasu w Abu Zabi. – Jedno jest pewne: w mediach tę wojnę już przegraliśmy – stwierdził w przypływie szczerości rzecznik izraelskiego ministerstwa obrony, co oznacza, że jego przełożeni są przynajmniej świadomi własnych słabości.

Wróćmy do Friedmana. „Politycy liczą się z opinią publiczną wówczas, gdy dana kwestia nie ma fundamentalnego znaczenia dla państwa. A kwestia Izraela nie ma fundamentalnego znaczenia dla innych państw” – napisał w swojej analizie. Stąd smutny wniosek na przyszłość: „W takiej sytuacji przedefiniowanie stosunków między Stanami Zjednoczonymi a Izraelem wpłynie w dużo mniejszym stopniu na Amerykę niż na państwo żydowskie”.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy