Czarne scenariusze Ziemkiewicza dla Polski

Rysują się przed nami dwa czarne scenariusze. Pierwszy – strategia PO i wspierających ją salonów sprawdza się i Tusk zachowuje pełnię władzy na kolejną kadencję. Drugi – sprawdza się strategia PiS i pełnię władzy przejmuje Kaczyński

Publikacja: 18.09.2010 01:01

Czarne scenariusze Ziemkiewicza dla Polski

Foto: Fotorzepa, PK Piotr Kowalczyk

Jest jeszcze trzeci możliwy scenariusz, ale o nim później. W każdym wypadku tym, co determinuje rozwój wydarzeń, jest głębokie rozdarcie polskiego społeczeństwa. Głębsze, jak sądzę, niż potrafią to dostrzec i zrozumieć politycy i medialni kreatorzy opinii, którzy przez ostatnie lata robili wszystko, aby spór polityczny przekształcić w totalną wojnę domową, a emocje podgrzać do stanu wzajemnej nienawiści. W szczuciu Polaków na siebie osiągnęli oni sukcesy większe od spodziewanych. Nie jest to już wojna na górze, od której zaczęły się polityczne dzieje III RP; zaniesiono ją w dół, przekonano miliony obywateli, że jest to wojna ich bezpośrednio dotycząca i muszą się w nią emocjonalnie zaangażować. Ostatnim chyba momentem, który mógł dać otrzeźwienie, była katastrofa smoleńska. Zamiast przynieść opamiętanie, usprawiedliwiła przekroczenie kolejnych granic.

Oczywiście, nie byłoby to możliwe, gdyby front tej wojny nie pokrywał się z podziałem zadawnionym, tkwiącym w Polakach głęboko – mam tu na myśli typowe dla postkolonialnych społeczeństw rozdarcie na, jak zwykłem to określać, tubylców i kreoli. We wszystkich krajach, które przez co najmniej kilka pokoleń (a w naszym wypadku było to ponad 200 lat) kształtowały się w niewoli, skutkiem tego jest powiązanie w powszechnej świadomości modernizacji z wyrzeczeniem się tożsamości, awansu zaś z zaprzedaniem jakimś „onym” – różnego rodzaju okupantom. Także „okupantom wewnętrznym”, bo tak mogą być postrzegane warstwy uprzywilejowane, których legitymizacja do zajmowanej pozycji jest przez ogół kwestionowana. Przykłady państw latynoskich, afrykańskich i azjatyckich, a także kolorowych gett w USA czy Wielkiej Brytanii dowodzą, że wyjść z tej socjalnej fatalności jest niezwykle trudno, nawet po wielu pokoleniach.

[srodtytul]Głodni, więc dumni[/srodtytul]

Polska miała na to niepowtarzalną szansę, jaką stanowił mit „Solidarności” i zjednoczenia wszystkich Polaków, przeciwko wspólnemu wrogowi. Jednak III RP, choć nawiązywała do symboliki tego mitu, całkowicie mu zaprzeczyła, a jej establishment od pierwszej chwili zaczął budować mit nowy, diametralnie odmienny: mit porozumienia światłych elit wbrew niepojmującym historycznej konieczności ciemnym masom. W ten sposób pookrągłostołowa elita wykreowała podział na oświeconych i ciemnych, czyniąc kryterium przynależności z afirmacji bądź odrzucenia kompromisu z wczorajszymi okupantami. Podział ten szybko „zszedł na dół”, ponieważ doskonale trafił w naszą genetyczną pamięć; nawiązał aż do dziewiętnastowiecznych sporów, czy bić się, czy cywilizować w ramach cesarskich imperiów, i jeszcze głębiej, do walk stanisławowskich oświeconych reformatorów na pasku carycy z konfederatami barskimi. Przedmiotem sporu uczynił zaś to, co najistotniejsze: naszą tożsamość. Tożsamość, którą jedni skłonni są uznawać za obciążenie, przeszkodę w ucywilizowaniu „tego kraju” i osiągnięciu mgławicowo wyobrażonej „normalności”, drudzy zaś – sakralizować i przeciwstawiać wszelkiej nowoczesności, postrzeganej jako napór zepsucia.

Jest w tym i wewnętrzne rozdarcie Polaka, w którym duma z bohaterskiego dziedzictwa przodków miesza się z kompleksem europejskiej prowincji – być może to właśnie nasz problem z samymi sobą sprzyja tak emocjonalnemu, łatwo przechodzącemu w histerię przeżywaniu kulturowego rozdarcia. Przy czym jest obserwowalną prawidłowością, że im Polakowi powodzi się lepiej, tym bardziej jest skłonny przymykać oczy na swe dziedzictwo. Gdy natomiast zaczyna mu się powodzić gorzej, instynktownie odkurza stare ryngrafy i przypomina sobie, że jest „królewskim szczepem piastowym”.

Na dodatek na podział postkolonialny nakładają się podziały społeczne, bo tak się z różnych przyczyn składa, że życiowy sukces, dostatek i przynależność do elity mocno skojarzone zostały w ostatnim dwudziestoleciu z opowiedzeniem się po stronie kreoli, z odrzuceniem swojskości na rzecz wzorców obcych. Fronty walki między uprzywilejowanymi a upośledzonymi, między tymi, którzy mają zagwarantowany sukces, a tymi, którym drogę do niego zamknięto, między pracą a kapitałem etc. wszystkie mają w III RP charakter wtórny względem tego pierwszego i głównego.

Dowodem siły i głębi kulturowego rozdarcia jest, jak mało w gruncie rzeczy Polacy sobie cenią politycznych przywódców. Tusk i Kaczyński mają niewielu entuzjastów; za to wielu natomiast zajadłych wrogów, przekonanych, że trzeba zrobić wszystko, by jednego z nich, mimo wszystkich jego wad, wesprzeć, bo inaczej wygra drugi. Gdy więc przychodzi do wyborów, zajadli lewicowcy głosują na neoliberałów, a libertarianie na syndykalistów, feministki kładą się rejtanem w obronie wąsatego patriarchy zapędzającego żonę do dzieci i garów, a intelektualiści na co dzień parlający zawodowo o konieczności przeciwdziałania społecznemu wykluczeniu rwą włosy z głowy, że trzeba za wszelką ceną powstrzymać nieodpowiedzialny motłoch.

Ludzie nieznający Polski – jak potrafią jej nie znać opiniotwórcze salony wiedzące o świecie za rogatkami tyle, ile znajdą „w gazetach francuskich”, czy niewychylający nosa poza salon korespondenci tychże gazet – mają kłopoty ze zrozumieniem tych zachowań, co utwierdza ich oczywiście w przekonaniu, że Polska to wielka aberracja, „porąbany” kraj, w którym trzeba by zmienić absolutnie wszystko, a najmądrzej z niego uciec. Umacnia to stereotyp stanowiący podstawę siły obecnej władzy, zarówno politycznej, jak i tej ściskającej mocno narzędzia „dystrybucji szacunku” i „rządu dusz”: że polskość jest przeciwieństwem nowoczesności, że nie można być zarazem Polakiem i Europejczykiem, a awans, zarówno zbiorowy, jak indywidualny, wymaga kulturowego wykorzenienia.

[srodtytul]Stracona szansa na rozejm[/srodtytul]

Prawda jest inna. Wszystkie polskie paroksyzmy są racjonalnie wytłumaczalnym, oczywistym skutkiem „socjalnej i historycznej fatalności”, jaką niesiemy – ale też skutkiem podejmowanych od roku 1989 decyzji i funkcjonowania postanowionego wtedy ładu politycznego oraz medialnego. Właśnie owe decyzje, i tak, a nie inaczej ukształtowana scena polityczna oraz medialna dominacja kreoli sprawiają, że to, co mogłoby być tylko napięciem napędzającym publiczną debatę, jednym ze sporów, na jakich zasadza się demokracja, zamienione zostało w wyniszczającą wojnę. Niemożliwą do zakończenia, bo każda z dwóch Polsk nie potrafi pogodzić się z istnieniem tej drugiej, uważa jej istnienie za chwilową aberrację.

[wyimek]Czeka nas dalsze długotrwałe gnicie państwa i bezpowrotna utrata szans albo destabilizacja i katastrofa, a drogą zmian rewolucyjnych rzadko udaje się coś poprawić[/wyimek]

Polska kreoli żyje przeświadczeniem, iż tubylcy to „starsi, niewykształceni i z małych miasteczek”, którzy nieuchronnie wymrą, a modernizacja ściśle odwzorowująca metropolię dokonać się musi, bo postęp jest nieuchronny i wiedzie do niego tylko jedna droga. Polska tubylców żyje zaś przekonaniem, iż zdrajcy i kolaboranci znajdą się nieuchronnie na śmietniku, marginesie pisanej przez naszych potomków historii, jak lądowały już na nim wielokrotnie elity, które przy obcych najjaśniejszych panach stały i stać chciały.

Czy wojna ta może zostać zakończona jakimkolwiek rozejmem? Czy dwie Polski mogą pogodzić się nawzajem ze swoim istnieniem i znaleźć cokolwiek, co je łączy? W tej chwili i w najbliższych latach – nie.

Taka szansa, przynajmniej teoretycznie, istniała, gdyby wybory prezydenckie wygrał Jarosław Kaczyński i gdyby jako prezydent dotrzymywał swych deklaracji z okresu kampanii wyborczej. Wbrew licznym domorosłym psychologom, którzy usiłują analizy polityczne opierać na dywagacjach o „traumach” czy „kompleksach” lidera tubylców, uważam go za polityka zachowującego się w każdej sytuacji racjonalnie, w sposób, jaki w jego przekonaniu prowadzi do sukcesu. Gdyby został prezydentem, musiałby dążyć do „zakończenia wojny polsko-polskiej”, bo tylko to dawałoby mu zdolność koalicyjną i szansę na sukces. Z dokładnie tej samej przyczyny jako lider opozycji całkowicie odsuniętej od wpływu na państwo zachowuje się dokładnie odwrotnie: zaostrza podział, bo uznał, że teraz już tylko tak osiągnąć może sukces. Jego postępowanie zależy od miejsca zajmowanego na scenie politycznej, a strategia i taktyka od sytuacji na froncie.

Nie ma już jednak sensu dyskutować o tym, co by było, gdyby. Jest sens zastanowić się, co może się zdarzyć dalej. Spójrzmy na przyszłość najpierw oczami Donalda Tuska. Osiągnąwszy praktycznie wszystko nie ma on już w zasadzie innego wyjścia, niż iść dalej wytyczoną drogą, niczym po wąskim moście, i mieć nadzieję, że ten most się nie zarwie.

[srodtytul]Tusk wierzy w moc grilla[/srodtytul]

Mówiąc zwięźle, Tusk skupił w swych rękach władzę, jakiej nie miał tu nikt od czasów Jaruzelskiego, i ma też dokładnie ten sam co Jaruzelski kłopot: kraj, którym rządzi, koniecznie i pilnie wymaga reformy, a przeprowadzenie tej reformy jest właśnie jedynym, czego nie może zrobić. Nie może, ponieważ reforma ta dla szerokich grup społecznych może się okazać nie do zniesienia, a opozycja nie cofnie się przed niczym, aby wykorzystać falę nieuchronnego niezadowolenia. Tusk zupełnie poważnie może się obawiać, że w tej chwili zwycięstwo Kaczyńskiego skończy się postawieniem go przed Trybunałem Stanu, być może nawet uwięzieniem; tym bardziej że zwycięstwo takie dokonać się może tylko w warunkach ostrego kryzysu, kiedy – nie mówiąc już o osobistych zaszłościach – polityczny pragmatyzm nakazywać będzie rzucenie „głodnemu ludowi” na pożarcie winnych narodowej katastrofy.

Kiedy jednak osiem milionów aktywnych politycznie obywateli nie ma żadnej reprezentacji w strukturach państwa, co skłania do całkowitego tego państwa odrzucenia, do kontestowania całego systemu – o wielkich reformach nie można nawet marzyć.

A czy bez wielkich reform państwo zadłużające się w tempie 300 milionów złotych dziennie i coraz bardziej niewywiązujące się z zobowiązań wobec obywateli, czy to w dziedzinie zapewnienia bezpieczeństwa, czy infrastruktury, czy też opieki medycznej, może się nie zawalić?

Donald Tusk uważa (prawdę powiedziawszy, teraz już musi w to wierzyć), że się nie zawali. Że z jednej strony da się uspokoić nastroje społeczne pozorowaniem poprawy i umiejętną socjotechniką, straszącą Kaczyńskim i wizją totalnej destabilizacji. Małe reformy, drobnymi kroczkami, przyniosą powoli efekt, nie zaburzając zanadto zadowolenia „żyjących tu i teraz”. Najtrudniejszy czas pomogą przetrwać unijne potęgi, które przecież nie mogą dopuścić do zdestabilizowania sytuacji w ważnym kraju regionu (to dlatego tak ważne jest dla Tuska spełnianie ich oczekiwań, na przykład w kwestii znalezienia za wszelką cenę aprobaty w Moskwie, co od dawna jest istotnym oczekiwaniem Berlina i Paryża wobec Warszawy). Tusk wierzy, że czas pracuje na jego korzyść, że kolejne młode roczniki wchodzące w dorosłe życie i aspirujące do sukcesu są siłą rzeczy jego stronnikami, bo sukces dać im może tylko spokój i stabilizacja, a Kaczyński jest ich zaprzeczeniem.

Taka też jest wizja świata głoszona przez wspierający władzę salon. „Notowania PiS będą dalej spadać [bo Kaczyński] zamyka PiS w gronie radiomaryjnym – skrajnej sekty ludzi nieszczęśliwych, ludzi o skrajnych poglądach, zwolenników teorii spiskowych” – orzeka jeden z koryfeuszy towarzystwa „Gazety Wyborczej”, i cytowane tu słowa streszczają obecne wyznanie wiary salonów. Zwycięstwo dokonać się musi, bo skoro Polska rośnie w siłę i grilluje, to „ludzi o skrajnych poglądach” stale ubywa.

Sondaże pokazują, że jest odwrotnie. „Żelazny elektorat” PiS określano rok temu jako 20, potem 25 procent. Większość ostatnich sondaży przeprowadzanych po wszystkich posunięciach Kaczyńskiego, dyskredytujących go w oczach wyborców centrowych i umiarkowanych, stoi twardo na 30 – 35 procent. Tendencja wzrostowa jest więc wyraźna.

Oczywiście, salon może uspokajać się, że te same sondaże pokazują stabilną, dziesięcio – piętnastoprocentową przewagę PO. Może też przywoływać przykład Włoch, gdzie cieszących się podobnie wysokim poparciem komunistów nigdy nie dopuszczono do władzy, nawet w okresach zamieszania, gdy rządy zmieniały się co kilka miesięcy.

Ale to przykład wcale nie taki znowu dla Tuska optymistyczny. Ceną za niedopuszczanie do władzy opozycji komunistycznej był we Włoszech rozkład, wszechobecna korupcja, potęga mafii. I ten sam proces zachodzi w Polsce. Władza Platformy gnije, a będąc władzą monopolistyczną i traktowaną jako władza bezalternatywna, a więc wyjętą spod demokratycznych mechanizmów kontroli i krytyki, gnić musi coraz szybciej i głębiej. Nie zmieni tego tłuczenie kolejnych termometrów.

Na dole opiera się ta władza przecież na rzeszach ludzi, którzy zapisują się do partii władzy po to, aby – zgodnie z opisanym na wstępie nawykiem wdrukowanym przez stulecia niewoli – za sprzedanie się mieć profity. Aby budować swą pozycję, wspierać rodziny i znajomych, mówiąc językiem Towarzysza Szmaciaka – uczestniczyć w „dojeniu”.

Elity nie chcą tego wiedzieć, ale przeciętny obywatel odczuwa, że, na przykład, bezczelność „wymuszeń urzędniczych”, brak jakichkolwiek skrupułów lokalnych kacyków w wyduszaniu łapówek, nakładaniu haraczy za najoczywistsze urzędowe czynności, poczucie bezkarności, wróciły już w Polsce do poziomu sprzed afery Rywina. Przeczuwa też, że ani CBA, po rytualnym wykastrowaniu, ani osiem innych służb, poddanych tym samym patologiom co całe państwo, nie ukrócą tego, że samowola sitw i koterii będzie narastać. I słyszy, że ze wszystkim musi się godzić, bo inaczej przyjdzie Kaczyński i wszystko przewróci do góry nogami.

Czy w tej sytuacji nie może wezbrać chęć, aby przyszedł i przewrócił?

[srodtytul]Wybuch albo długi pożar[/srodtytul]

Na to właśnie liczy lider PiS. Jak sądzę, uznał on, że ubieganie się o głosy umiarkowanych i centrowych wyborców nie ma w tej chwili sensu. W najlepszym wypadku dałyby mu one możliwość utworzenia rządu stale blokowanego przez prezydenta, niepewnym koalicjantem, rządu bezsilnego, a zarazem dzień po dniu poniewieranego w mediach i obciążanego winą za wszystkie zaniechania PO. Dlatego wycofuje PiS do głębokiego przegrupowania, swoim zwyczajem nie dbając o część oddanych mu stronników, których wystawia w ten sposób na pewny odstrzał. Przechodzi na pozycje antysystemowe, odwołując się do tkwiącej w Polakach pamięci lat osiemdziesiątych i Sierpnia.

Czy ma szansę ten mit przejąć? Sądzę, że większe niż obóz władzy, który chce zrobić ze stoczni Oleandry sytych, zadowolonych i klepanych po ramieniu przez Europę. Kaczyński dostrzegł potężną siłę, tę samą, która pchnęła Polaków do protestów przed 30 laty, gdy bariera strachu była nieporównanie wyższa. Tą siłą jest poczucie podeptanej godności. Robotnicy strajkowali nie tylko dlatego, że żyli biednie, ale dlatego, że czuli się deptani. Jako Polacy – przez Sowietów, jako pracownicy – przez „czerwoną arystokrację”, w jaką się wyrodziła partyjna nomenklatura, jako obywatele – przez państwo, które było im obce i wrogie.

Establishment jest z zasady, z racji sposobu swego poczęcia, niezdolny do dostrzeżenia tej siły, jaką stanowi polska duma; jego propagandyści wręcz z niej szydzą, nazywając pogardliwie „wzdęciami godnościowymi”, a ekipa Tuska, coraz bardziej kolonizowana przez pomichnikowe salony, myśli tak samo. Tymczasem skupienie się przez PiS na katastrofie smoleńskiej nie musi być wcale porzuceniem przez Kaczyńskiego wszelkiego rozumu w imię dochodzenia osobistej krzywdy. Można w nim wiedzieć strategię codziennego kłucia Polaków w oczy dowodami, że znowu są przez Rosję deptani, przy obojętności Zachodu i gorliwej współpracy rodzimych zaprzańców.

Czy to może doprowadzić do wybuchu? Kaczyński zakłada, że musi. Zwłaszcza w połączeniu z kryzysem gospodarczym oraz przejmowaniem państwa przez rozmaite sitwy, co blokuje młodzieży, od zawsze będącej paliwem wszelkich rewolucji, szansę rozwoju i awansu.

Jak napisałem, oba te scenariusze są złe. Jeśli rację ma Tusk, czeka nas dalsze długotrwałe gnicie państwa i bezpowrotna utrata szans. Jeśli rację ma Kaczyński, czeka nas destabilizacja i katastrofa, a drogą zmian rewolucyjnych rzadko udaje się coś poprawić – zwłaszcza coś tak dużego jak państwo. Jest jeszcze scenariusz pośredni: jeśli Tusk zdecyduje się na wcześniejsze wybory, na wiosnę, PO prawdopodobnie trochę straci, SLD i PiS trochę zyskają, PSL pozostanie przy swoim, i sejmowa układanka będzie wymuszać różne zmienne koalicje. Jeśli nawet nie uda się wciągnąć w nie PiS i obciążyć je w ten sposób współodpowiedzialnością za system, to w każdym razie odzyska Tusk alibi dla dalszego odkładania reform. W takim wypadku zamiast eksplozji czekać nas może łagodniejszy i dłuższy pożar. Rozłożenie kryzysu państwa w czasie nie zmieni jednak jego skutków.

Jest jeszcze trzeci możliwy scenariusz, ale o nim później. W każdym wypadku tym, co determinuje rozwój wydarzeń, jest głębokie rozdarcie polskiego społeczeństwa. Głębsze, jak sądzę, niż potrafią to dostrzec i zrozumieć politycy i medialni kreatorzy opinii, którzy przez ostatnie lata robili wszystko, aby spór polityczny przekształcić w totalną wojnę domową, a emocje podgrzać do stanu wzajemnej nienawiści. W szczuciu Polaków na siebie osiągnęli oni sukcesy większe od spodziewanych. Nie jest to już wojna na górze, od której zaczęły się polityczne dzieje III RP; zaniesiono ją w dół, przekonano miliony obywateli, że jest to wojna ich bezpośrednio dotycząca i muszą się w nią emocjonalnie zaangażować. Ostatnim chyba momentem, który mógł dać otrzeźwienie, była katastrofa smoleńska. Zamiast przynieść opamiętanie, usprawiedliwiła przekroczenie kolejnych granic.

Oczywiście, nie byłoby to możliwe, gdyby front tej wojny nie pokrywał się z podziałem zadawnionym, tkwiącym w Polakach głęboko – mam tu na myśli typowe dla postkolonialnych społeczeństw rozdarcie na, jak zwykłem to określać, tubylców i kreoli. We wszystkich krajach, które przez co najmniej kilka pokoleń (a w naszym wypadku było to ponad 200 lat) kształtowały się w niewoli, skutkiem tego jest powiązanie w powszechnej świadomości modernizacji z wyrzeczeniem się tożsamości, awansu zaś z zaprzedaniem jakimś „onym” – różnego rodzaju okupantom. Także „okupantom wewnętrznym”, bo tak mogą być postrzegane warstwy uprzywilejowane, których legitymizacja do zajmowanej pozycji jest przez ogół kwestionowana. Przykłady państw latynoskich, afrykańskich i azjatyckich, a także kolorowych gett w USA czy Wielkiej Brytanii dowodzą, że wyjść z tej socjalnej fatalności jest niezwykle trudno, nawet po wielu pokoleniach.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał