Prof. Andrzej Szahaj: Odradza się społeczeństwo klasowe

Sytuacja ludzi młodych systematycznie się pogarsza. To pierwsze od dziesięcioleci pokolenie, któremu będzie gorzej niż pokoleniu rodziców. Zatem trudno nie mówić o regresie, o zablokowaniu kanałów awansu społecznego.

Publikacja: 08.02.2019 18:00

Prof. Andrzej Szahaj: Odradza się społeczeństwo klasowe

Foto: Forum

Jesteśmy nieodrodnymi dziećmi oświecenia. Wierzymy w postęp. W to, że będzie lepiej, niż było. Stąd z takim trudem przychodzi nam przyznać, że się cofamy, że następuje regres. A jednak nie mamy wyjścia. W obliczu faktów musimy uznać, że zamiast iść naprzód, wracamy do punktu wyjścia. Kapitalizm sprawia wrażenie, jakby powrócił do swego XIX-wiecznego modelu.

Wiem, że brzmi to niewiarygodnie, popatrzmy jednak na rozwój sytuacji. Oto nierówności na świecie osiągnęły poziom nienotowany od stu lat. Jeszcze trochę i zbliżymy się do struktury społeczeństwa XIX-wiecznego. Z jednej strony niewyobrażalne bogactwo, a z drugiej – nędza. Może dziś już nie tak zabójcza, ale jednak wcale nie mniej dotkliwa. Wszak sprawa nędzy to rzecz określona przez kulturowe normy biedy i bogactwa. To, że dziś nikt w świecie Zachodu nie umiera z głodu, co jeszcze zdarzało się w XIX wieku (np. w czasie wielkiej klęski głodu w Irlandii w latach 1845–1849), nie oznacza, że relatywnie dystans pomiędzy tym, co w danym momencie uważa się za minimalne warunki godnego życia, a faktycznym poziomem życia wielu ludzi nie zaczyna przypominać dystansu znanego z XIX wieku. Towarzyszy temu znaczne rozszerzenie się klasy rentierów, określonej kiedyś przez wielkiego amerykańskiego socjologa przełomu XIX i XX wieku Thorsteina Veblena „klasą próżniaczą", co sygnalizuje powrót do XIX-wiecznego kapitalizmu rentierskiego, którego cechą główną była chęć zebrania takiego kapitału, aby można było żyć wyłącznie z procentów od niego. Także dzisiejsza konsumpcja na pokaz najbogatszych ludzi świata niczym nie różni się od tej wyśmiewanej i piętnowanej przez Veblena w jego czasach.

Osamotnienie i bezsilność

Systematyczny spadek liczby pracowników zrzeszonych w związkach zawodowych i wynikający stąd powrót do skrajnie asymetrycznych relacji pomiędzy pracodawcami a pracownikami jest z kolei znakiem powrotu do sytuacji, gdy poszczególnych pracowników niewiele już chroni przed widzimisię pracodawców. Tym bardziej że państwo, bezsilne lub udające bezsilność wobec procesów globalizacji, wycofuje się z roli strażnika względnej równowagi pomiędzy światem kapitału i światem pracy, powodując, że wśród pracowników narasta poczucie osamotnienia i bezsilności. Jego ubocznym skutkiem jest gniew i rozpacz. W tym sensie ruch „żółtych kamizelek" we Francji przypomina żywiołowe wybuchy niezadowolenia społecznego z XIX wieku z Komuną Paryską na czele. Rady polityków zaś takich jak Emmanuel Macron, aby zamiast narzekać, szukać intensywnie lepszej pracy, zaczynają przypominać rady królowej Marii Antoniny, która, gdy doniesiono jej, że ludzie głodują, bo nie mają na chleb, radziła, aby jedli ciastka. I w jednym, i w drugim przypadku w oczy rzucają się arogancja oraz całkowite oderwanie do realiów życia.

Wszystkiemu temu towarzyszy zaskakująca rewitalizacja idei socjaldarwinizmu, przekonania, że świat jest areną bezwzględnej walki pomiędzy jednostkami, w której zasłużenie zwycięża silniejszy, tzn. lepiej dostosowany do bieżących warunków życia. Jesteśmy świadkami hybrydy leseferyzmu (systemu ekonomicznego, w którym państwu przyznano minimalną rolę „nocnego stróża kapitału", jak to ujął wielki filozof angielski, twórca liberalnej doktryny ekonomicznej – Adam Smith) i turbokapitalizmu, którego jedynym kryterium sukcesu jest zysk za wszelką cenę. W tym kontekście święcący tryumfy od końca lat 80. XX wieku neoliberalizm ekonomiczny to nic innego jak powtórka z najbardziej bezwzględnych i wydawałoby się dawno zdyskredytowanych wersji liberalizmu XIX-wiecznego jak liberalizm Herberta Spencera.

Bezwstydny turbokapitalizm

Idźmy dalej. Na Węgrzech pojawiła się ustawa, słusznie zwana niewolniczą, która faktycznie wydłuża znacznie czas pracy (takie są bowiem jej rzeczywiste skutki). A przecież oczekiwaliśmy, że czas pracy będzie się zmniejszał. Wszak o to walczono skutecznie od XIX wieku, kiedy to wynosił on najpierw kilkanaście godzin dziennie, a potem dziesięć. Ośmiogodzinny dzień pracy był istotnym osiągnięciem, wywalczonym przez związki zawodowe i różnej maści ruchy polityczne (nie brakowało wśród nich partii liberalnych, co dzisiaj może zadziwiać).

John Maynard Keynes, wielki ekonomista angielski, prorokował w 1945 roku, że czas pracy będzie ulegał stopniowemu skróceniu, aby pod koniec XX wieku osiągnąć ledwie kilkanaście godzin tygodniowo. Dziś traktujemy to jako nieudany żart. Faktyczny czas pracy nie tylko nie ulega zmniejszeniu, ale wręcz przeciwnie – wydłuża się. Obawiam się, że prawo uchwalone na Węgrzech jest widomym znakiem wyraźnej tendencji do stopniowego podwyższania jego wymiaru. Na razie wariant ten ćwiczony jest w kraju peryferyjnym gospodarczo, ale nie wykluczam, iż jest to swoiste laboratorium, w którym bada się działanie takich rozwiązań.

Nie ma dziś, co prawda, mowy o powrocie do sytuacji, gdy w fabrykach pracowały dzieci (na Zachodzie, bo praca dzieci w Indiach czy w krajach afrykańskich jest czymś szeroko rozpowszechnionym, co więcej, do dziś nie rozprawiliśmy się na świecie z niewolnictwem), ale za to sytuacja ludzi młodych systematycznie się pogarsza. Stanowią oni pierwsze od dziesięcioleci pokolenie, któremu będzie gorzej niż pokoleniu rodziców. W tym sensie trudno także nie mówić o regresie, o zablokowaniu kanałów awansu społecznego. Tak dawniej proces ten był, jak i dziś jest związany ze strukturą klasową społeczeństwa (wiek XIX) lub z odradzaniem się takowej (czasy turbokapitalizmu) po okresie jej względnego osłabienia związanego z aktywną polityką państw mającą na celu umożliwienie awansu społecznego szerokim kręgom ludzi. Dziś widać, że wysiłki te związane z najlepszymi latami tzw. państwa dobrobytu (1945–1979) na Zachodzie i państw tzw. demokracji ludowej na Wschodzie były jedynie względnie krótkim przerywnikiem w procesie budowania klasowych przywilejów i barier trapiącym cywilizację zachodnią (resztę świata pozostawiam tutaj na boku) nieomal od zawsze.

Epoka niepewności

W okresie panowania turbokapitalizmu stał się on szczególnie bezwstydny m.in. w wyniku w pełni zasłużonej klęski eksperymentu socjalistycznego we wspomnianych powyżej krajach tzw. demokracji ludowej. Zniknął zarówno pewnego typu straszak, jak i alternatywny wzór ustrojowy. Ogłoszony przez amerykańskiego politologa Francisa Fukuyamę „koniec historii" stał się w praktyce powrotem do najgorszych praktyk kapitalizmu XIX-wiecznego, w wyniku czego na naszych oczach odradza się społeczeństwo klasowe w swej wyraźnej formie. A wraz z nim deficyt godności odczuwany przez ludzi z niższych klas, stanowiący obok ich faktycznej pauperyzacji główną przyczynę licznych niepokojów społecznych trapiących dziś kraje Zachodu.

Popatrzymy teraz na sprawę postępu technologicznego. Dzisiejsza obawa przed tym, że robotyzacja i automatyzacja produkcji, handlu i usług przyczyni się do masowego bezrobocia (zwanego bezrobociem technologicznym) przypomina jako żywo obawy rzemieślników angielskich z pierwszych dekad XIX wieku, że wprowadzenie maszyn do produkcji przemysłowej wyeliminuje na trwałe zapotrzebowanie na ich pracę fizyczną (przypomnijmy ruch luddystów niszczących krosna mechaniczne). Przy czym analogia nie polega de facto na samej owej obawie, ale też na tym, że tak jak w XIX wieku nie wiemy, co będzie dalej. Skala niepewności w tym względzie niczym nie różni się od skali niepewności XIX-wiecznej, pomimo gigantycznego rozwoju nauki, której wszak jedną z zasadniczych funkcji powinno być redukowanie niepewności przez ustalanie pewnych prawidłowości.

Tymczasem można odnieść wrażenie, że mimo całej zgromadzonej wiedzy nie mamy zielonego pojęcia, co się stanie, gdy owa robotyzacja i automatyzacja faktycznie będzie miała miejsce, a zatem jesteśmy również zupełnie nieprzygotowani na jej skutki. Czy tak jak to było w przypadku industrializacji, zanik zapotrzebowania na pewne zawody zostanie z nawiązką zrównoważony przez powstanie zawodów nowych, czy też faktycznie grozi nam sytuacja opisana onegdaj w głośnej książce Jeremy'ego Rifkina „Koniec pracy", gdy praca stanie się przywilejem 20 procent społeczeństwa? A co z resztą? Czy będzie cieszyć się zrzuceniem z siebie jarzma konieczności pracy (jak prorokował Karol Marks, twierdząc, że wolność ludzka zaczyna się dopiero tam, gdzie kończy się przymus pracy zarobkowej), czy też utraci poczucie godności i szacunku do samego siebie od dawna w kulturze zachodniej łączone z pracą? Z czego owa reszta będzie się utrzymywać? Z tzw. dochodu obywatelskiego przyznawanego każdej jednostce przez państwo? Czy faktycznie ludzkość (najpierw zapewne w jej wariancie zachodnim) będzie na to stać?

Na razie jedno nie ulega wątpliwości. Rozwój technologiczny związany przede wszystkim z rewolucją cyfrową pogłębia rozwarstwienie społeczne. Niewielki procent ludzkości zarabia na nim niebotyczne pieniądze, reszta, choć korzysta z jego rezultatów w postaci takich czy innych udogodnień, nic z tego w sensie materialnym nie ma. Co więcej, spora część populacji krajów zachodnich ma się wręcz gorzej niż przed rewolucją cyfrową! Najlepszym przykładem są Stany Zjednoczone, kraj wiodący w procesie rozwoju nowych technologii, siedziba największych korporacji internetowych, w którym systematycznie wzrasta odsetek ludzi żyjących poniżej minimum socjalnego, a także ludzi bezdomnych (w takich miastach jak Los Angeles czy San Francisco jest to przyrost wprost lawinowy). To w pewnym sensie powtórka tzw. okresu pozłacanego w dziejach tego kraju (ostatnie dekady XIX wieku), gdy ostentacyjnemu bogactwu jednych towarzyszyła skrajna nędza innych.

Triumf partykularnych interesów

Także stosunek obecnego rządu amerykańskiego do globalizacji nie powinien dziwić. Gdy była ona korzystna dla mieszkańców USA (a przynajmniej dla większości), była aktywnie promowana przez rząd amerykański. Gdy okazało się, że korzyści z niej czerpane się kończą, nastąpił odwrót. Podobnie było w XIX wieku. Gdy było to korzystne dla Anglii i USA, kraje te utrzymywały liczne bariery celne i nader aktywnie chroniły swe rynki wewnętrzne. Gdy uzyskały znaczną przewagę technologiczną oraz przemysłową nad resztą świata, zażądały wolnego handlu i dzięki swej sile były w stanie go wymóc.

Proces ten znakomicie opisał wybitny ekonomista brytyjski pochodzenia koreańskiego Ha-Joon Chang w książce „Kicking Away the Ladder – Development Strategy in Historical Perspective" („Odrzucając drabinę. Strategia rozwojowa w perspektywie historycznej"). Pokazał, jak stosowna ideologia protekcjonizmu lub wolności handlu międzynarodowego była wybierana w zależności od oceny własnych interesów, a nie w wyniku odkrycia jakiejś ekonomicznej prawdy. W tym sensie dzisiejsza wojna handlowa USA z Chinami to nic innego jak powrót do tradycyjnej polityki egoizmów narodowych, co do której naiwnie wierzyliśmy, że na zawsze przeminęła wraz z globalizacją. Szczególnie w Polsce rozpowszechniła się naiwna wiara w nieuchronność pewnych procesów ekonomicznych i społecznych, na czele z wiarą w globalizację jako realizację rozumu w dziejach (nawiązując do poetyki G.F.W. Hegla, wielkiego filozofa niemieckiego XIX wieku), a nie element powtarzalnego scenariusza przypływu i odpływu pewnych trendów, związanego z polityką najsilniejszych podmiotów ekonomicznych świata.

Na koniec popatrzymy na kwestie ekologiczne. Poziom zanieczyszczenia powietrza w niektórych miastach polskich przypomina poziom zanieczyszczenia powietrza w miastach angielskich XIX wieku. I choć w Anglii jest dziś zdecydowanie lepiej niż wówczas, to jednak cała planeta ma się źle. XIX-wieczne przewidywania, że gwałtowna industrializacja doprowadzi do zniszczenia natury, wieszczone przez krytyków industrializacji, takich jak sławny angielski pisarz i krytyk sztuki John Ruskin, i często później krytykowane jako wyraz typowo brytyjskiego konserwatyzmu, wracają dziś z nową mocą. Wydawałoby się, że te XIX-wieczne proroctwa zagłady i zmierzchu powinny nas uczulić na uboczne skutki rozwoju cywilizacyjnego. Tymczasem okazuje się, że nie nauczyły nas niczego. Ani na jotę nie zmieniły naszej mentalności władców i eksploatorów planety traktowanej jako dobro niewyczerpane. Generalnie można odnieść wrażenie, że po ponad stu kilkudziesięciu latach znajdujemy się ponownie w tym samym punkcie, i to nie tylko we wspomnianej kwestii ekologicznej. Nie udało się nam ani trwale poprawić kapitalizmu, wciąż powraca on bowiem do swych wczesnych, skompromitowanych form, ani zapewnić bezpieczeństwa ekologicznego ludzkości. Wygląda na to, że historia niczego nas nie nauczyła. A ci, którzy nie uczą się na błędach, skazani są na klęskę.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał