Dla ministrów spraw zagranicznych zmiana jest bardzo istotna. W czasie naszej prezydencji stanę się jedynym ministrem, który nie będzie przewodził Radzie Europejskiej na swoim szczeblu, bo stałym przewodniczącym będzie szefowa ESDZ Baronessa Ashton. Ale zarazem widać już, że prowadzenie naszych narad pod stałym przewodnictwem jest lepiej zorganizowane. Zamiast nieco akademickiego prezentowania stanowisk narodowych mamy dzisiaj wstępne briefingi odpowiednich komisarzy oraz uporządkowaną strategiczną dyskusję, którą Cathy Ashton podsumowuje. Stwarza to szansę, iż Unia będzie działać na arenie międzynarodowej tak, jak działa od lat w sferze handlu światowego. To znaczy, że będzie wykorzystywać swą skumulowaną siłę i zabiegać o nasze interesy skuteczniej, niż robiłyby to poszczególne państwa.
Jeśli prezydent Obama zechce porozmawiać z najważniejszą osobą w UE, do kogo zadzwoni?
Zależałoby to od konkretnej sprawy. W tej chwili to się dopiero uciera. Podobnie jak w konstytucjach krajowych to, co jest zapisane, podlega interpretacjom i pewnemu uzusowi. Z tym samym mamy do czynienia w UE.
Sekretarz generalny NATO przedstawił zarys nowej koncepcji strategicznej sojuszu, która ma być przyjęta na listopadowym szczycie. Podsumowując, powiedział: dość betonu i statycznych sił. Czy to oznacza, że możemy mieć kłopot z pozyskaniem natowskiej infrastruktury, o którą zabiegamy?
Koncepcja strategiczna to jedna rzecz, reforma sojuszu – kolejna, a plany inwestycyjne to jeszcze inna.
O inwestycje zabiegamy z sukcesami od lat, reforma dowództw to pieśń ostatnich miesięcy, a koncepcja strategiczna dopiero zostanie przyjęta na szczycie NATO w Lizbonie. W grupie mędrców sojuszu znalazł się prof. Adam Rotfeld i wiem, że miał duży wpływ na korzystny dla nas kształt projektu. Na przykład gdy przedstawiciele grupy jeździli do Moskwy, aby wysłuchać argumentów strony rosyjskiej, w rozmowach tych zawsze brał udział prof. Rotfeld.
Jeśli chodzi o zapisy na papierze, to może niestety być tak jak z polsko-amerykańskim porozumieniem strategicznym, w którym zapisano gwarancje pomocy w modernizacji polskiej armii. Jaka jest gotowość USA do wywiązania się z tych obietnic?
Własne bezpieczeństwo każdy naród jest winny przede wszystkim sobie. Przy naszych doświadczeniach historycznych uważam, że możemy spisywać zobowiązania sojusznicze nawet na pergaminach, a i tak nikt nas nie zwolni z posiadania takiej armii i takiego systemu obronnego, który zniechęci potencjalnego agresora.
My jednak dbamy także o cudze bezpieczeństwo, odpowiadając na apele USA i wysyłając wojska do Iraku czy Afganistanu. Część opinii publicznej ma poczucie, że jest tu pewna asymetria: więcej wkładamy, niż dostajemy.
W ostatnich dziesięciu latach Polska przyjęła największe inwestycje natowskie spośród wszystkich krajów członkowskich. Nabrzeża na Oksywiu, rampy, wyposażenia lotnisk, radary, a czasami tak banalne rzeczyjak zbiorniki i pistolety z paliwem kompatybilne z wlewami natowskich samolotów. Sojusz wydał u nas setki milionów dolarów, aby umożliwić nam w praktyce rolę kraju przyjmującego wzmocnienie bojowe. Oczywiście chcielibyśmy, aby także instytucje natowskie były bardziej równomiernie rozmieszczone na terytorium sojuszu, dlatego w Polsce powstało Centrum Szkolenia Sił Połączonych, a niedawno uzyskaliśmy decyzję o umieszczeniu batalionu łączności w – miłej mi skądinąd – Bydgoszczy.
Prezydent Miedwiediew przyjedzie w grudniu do Polski. Czego oczekuje pan od tej wizyty?
Mam nadzieję, że wraz z ministrem Ławrowem jeszcze w tym miesiącu uzgodnimy listę umów, które powinny zintensyfikować relacje polsko-rosyjskie, do podpisania w obecności prezydentów. Pamiętajmy, że poza sprawami historycznymi i godnościowymi jest jeszcze co najmniej jeden ważny aspekt tych stosunków: Rosja jest naszym drugim partnerem handlowym. Dziesiątki tysięcy miejsc pracy w Polsce zależą od tego handlu, który, jak wiemy z ostatnich lat, podlega zmianom w klimacie politycznym. Dlatego politycy, którzy obrażają Rosję, czy jest ku temu powód czy nie, szkodzą także wzrostowi naszej pomyślności i siły.
Jeszcze w trakcie prawyborów w Platformie Obywatelskiej, kiedy ubiegał się pan o nominację partii na kandydata na głowę państwa, mówił pan o aktywnej prezydenturze na forum międzynarodowym. Jak teraz układają się stosunki między prezydentem a MSZ? Jak pan widzi miejsce prezydenta w sferze polityki zagranicznej?
Mamy teraz konstytucyjną normalność. Częste spotkania, wspólne uzgodnienia. Utrzymaliśmy zwyczaj uchwalania stanowiska rządu przed ważnymi podróżami prezydenta, tak aby mógł skutecznie to stanowisko prezentować. Przedstawiciel prezydenta jest stałym gościem na naradach kierownictwa MSZ. I już widzimy tego efekty. To, że przywrócona została formuła Trójkąta Weimarskiego na szczeblu prezydenckim, to dobry omen.
Dlaczego taka współpraca nie była możliwa w czasie prezydentury Lecha Kaczyńskiego?
Bo prezydent Lech Kaczyński szczycił się tym, że wbrew konstytucji prowadził inną politykę zagraniczną niż Rada Ministrów.
Czy zapowiedzi Bronisława Komorowskiego dotyczące wycofania Polski z Afganistanu nawet bez decyzji NATO nie osłabiają naszej wiarygodności jako sojusznika?
Jesteśmy siódmym co do wielkości kontyngentem na 43 państwa uczestniczące w siłach ISAF. Rzeczywiście, udział w misji jest ważnym elementem naszego prestiżu w NATO. Daje nam to prawo do uczestnictwa chociażby w formułowaniu koncepcji strategicznej. Kontyngenty w Afganistanie są przedmiotem wielkich debat we wszystkich krajach członkowskich. W Holandii taki spór doprowadził nawet do upadku rządu. My musimy się zachowywać odpowiedzialnie, podobnie jak w przypadku Iraku, z którego wycofaliśmy się bez turbulencji w relacjach z sojusznikami. Zresztą gdy polskie wojsko, w sile zmieniającej się rotacyjnie brygady, ćwiczy w wymagających warunkach, na pewno przyczynia się do zwiększenia sprawności naszej armii, czyli do naszego bezpieczeństwa.
A swoją drogą, gdyby mi panowie powiedzieli w latach 80., gdy podróżowałem u boku afgańskich mudżahedinów, którzy walczyli z Sowietami, że będę kiedyś ministrem spraw zagranicznych wolnej Polski i tę wymarzoną i wywalczoną wolną Polskę niektórzy ludzie „Solidarności” będą nazywać kondominium rosyjsko-niemieckim, to bym nie uwierzył.
—współpraca Wojciech Lorentz