Wywiad z ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim

Z ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim rozmawiają Paweł Lisicki i Marek Magierowski

Publikacja: 16.10.2010 01:01

Wywiad z ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek JD Jerzy Dudek

Rz: Anna Fotyga sugeruje, że obecny rząd prowadzi politykę zagraniczną na kolanach.



Gdyby to mówiła osoba prywatna, byłaby to tylko godnościowa publicystyka, która często uchodzi u nas za debatę w sprawach polityki zagranicznej. Natomiast pani minister Anna Fotyga jest nie tylko moją poprzedniczką, ale – jako rzecznik opozycji ws. zagranicznych – także możliwą następczynią. Jej głos jest więc bardzo ważny, bo daje Polakom wybór pomiędzy jasnymi możliwościami: polityką cierpliwego budowania siły i prestiżu Polski a koncepcją wojny na dwa fronty. Dziwię się natomiast, że chciała być ambasadorem tego „kondominium rosyjsko-niemieckiego” przy ONZ. Dobrze, że do tego nie doszło, bo wstyd byłby większy niż po jej niezrozumiałej rezygnacji ze stanowiska w Międzynarodowej Organizacji Pracy, które niemałym wysiłkiem dla niej uzyskaliśmy.

Mówiąc o polityce na kolanach, opozycja opisuje pewną, jej zdaniem widoczną i groźną, tendencję. Jarosław Kaczyński mówi o wzroście rosyjskiego neoimperializmu i o porozumieniu Moskwy z Berlinem w sprawie gazociągu północnego. Czy według pana to całkowicie fałszywy obraz, czy jest jednak częściowo prawdziwy?

Jeśli można mówić o merytorycznym sporze, to sprowadza się on do różnych ocen układu sił pomiędzy Rosją i Zachodem, w tym Polską. My uważamy, że Polska jako w pełni zintegrowany członek Zachodu jest bezpieczniejsza i silniejsza niż kiedykolwiek. Natomiast opozycja uważa, że jesteśmy u progu nowych rozbiorów. Przyjrzyjmy się więc faktom. Przede wszystkim siła gospodarcza Rosji to nawet nie jest dziesiąta część siły Zachodu, z kolei sama polska gospodarka to jedna trzecia rosyjskiej. A więc Zachód wygrałby konfrontację z Rosją, tak jak wygrał wyścig z ZSRR. A nawet sama Polska byłaby bardzo twardym orzechem do zgryzienia. Tym bardziej że w Rosji są nie tylko ludzie, którzy chcieliby prowadzić jej politykę, powielając klasyczne schematy. Są także przywódcy, którzy deklarują wolę szeroko rozumianej modernizacji. Wydają się rozumieć, że przed ich krajem pojawiły się całkiem nowe wyzwania. Rosja po doświadczeniach w Afganistanie, na Kaukazie czy choćby ostatnio w Kirgizji dostrzega niebezpieczeństwa na swoich południowych granicach. Z kolei na wschodnich rubieżach wyrosło jej nowe potencjalne supermocarstwo: Chiny. Według jednej z hipotez elity rosyjskie, zdając sobie sprawę z nowej korelacji sił, potrzebują dziś Zachodu do pomocy w zmierzeniu się z nowymi wyzwaniami. Taka tendencja byłaby korzystna dla Polski. Oznaczałaby bowiem, że Rosja nie tylko wygasiłaby konflikty ze swoimi zachodnimi sąsiadami, ale wręcz aspirowałaby do jakichś form integracji z Zachodem. Przy takim przesunięciu poza nasze terytorium osi konfliktu Polska stałaby się, na pewno z korzyścią, najbliższym geograficznie partnerem szerszych relacji gospodarczych Rosji z Zachodem.

Problem w tym, że rosyjskie modernizacje zawsze kończyły się tak samo.

Gdyby nie pierwsza wojna światowa, reformy Stołypina mogłyby się utrwalić. Rosjanie miewają jeszcze większego pecha niż my. Natomiast nie przyjmuję fatalizmu, który powiada, że narody tylko powielają archetypy zbiorowych zachowań zakodowane w kulturowym DNA. Po pierwsze odbierałoby to sens polityce, a po drugie jest niechrześcijańskie, bo powinniśmy założyć, że nawet politycy mają dusze i co za tym idzie – możliwość wyboru, a więc mogą zmieniać losy swoich narodów. Rolą Polski nie jest – tak jak chciałaby tego opozycja – branie na siebie ciężaru konfrontacji z rzekomym ZSRR bis, wbrew Europie i wbrew USA. Koncepcja PiS wzięcia Rosji w stalowy uścisk w sojuszu z Litwą i Gruzją jest nierealistyczna. Odwrotnie, powinniśmy wzmacniać procesy, które mogą, chociaż nie muszą, doprowadzić do europeizacji Rosji. Jest to bardziej ambitny cel, bo gdyby udało się go osiągnąć – tak jak udało się wobec Niemiec – wtedy nie musielibyśmy się Rosji bać, może już nigdy. Natomiast gdyby się okazało, że Rosja schodzi ze ścieżki, o której mówiłem, mielibyśmy czas na reakcję.

Główne zarzuty dotyczące polityki zagranicznej obracają się wokół dwóch argumentów. Pierwszy dotyczy śledztwa smoleńskiego, które Polska oddała Rosji. Drugi odnosi się do Nord Streamu. Oba mają dowodzić tezy o naszej niesuwerenności.

Suwerenność oznacza, że na terytorium danego państwa najwyższym prawem jest jego konstytucja. PRL nie była suwerenna, bo konstytucję PRL odręcznie poprawiał i zatwierdził Józef Stalin. Dzisiaj najbardziej zacietrzewieni eurosceptycy mówią, że państwa członkowskie UE tracą suwerenność na rzecz Brukseli. Można się tutaj spierać, bo rzeczywiście pewne atrybuty władztwa państwowego – na przykład politykę handlową - dobrowolnie oddaliśmy, ale zrobiliśmy to w imię większych korzyści. Natomiast to, że dwa kraje budują między sobą coś na wodach międzynarodowych, a kolejne polskie rządy nie są w stanie tego zatrzymać, dowodzi tylko tego, że – jak mawiał śp. prezydent Lech

Kaczyński – Europa nie składa się z samych Polsk. Ważmy więc słowa. Pamiętajmy też, że wtedy, gdy było już widać, że z Nord Streamem pewnie nie wygramy, a doradca premiera Marcinkiewicza ambasador Ryszard Schnepf pozwolił sobie zasugerować, by się do tego projektu przyłączyć, aby przebiegał także przez nasze terytorium, został przez władze PiS okrzyknięty zdrajcą.

Czy 10 kwietnia, tuż po katastrofie prezydenckiego tupolewa, rząd wykorzystał wszystkie instrumenty prawne, aby śledztwo w sprawie katastrofy było prowadzone wspólnie?

W Polsce utarła się maniera ogłaszania klęsk na zapas. Pozwólmy Rosjanom zaprezentować wstępną wersję raportu. Będziemy mieli wtedy 60 dni na nasz komentarz, w którego formułowaniu możemy skorzystać z usług ekspertów krajowych i zagranicznych. Wówczas dopiero powstanie końcowy raport. Chociaż założę się, że dla wyznawców teorii spiskowych będzie niesatysfakcjonujący, bo nie udowodni tego, czego by chcieli. Czyli zamachu – rosyjskiego czy islamskiego, jak sugeruje pani minister Fotyga.

Czy pamięta pan, jak wyglądała pana rozmowa z Jarosławem Kaczyńskim 10 kwietnia, o której prezes PiS mówił w wywiadzie dla „Gazety Polskiej”?

Bronię Jarosława Kaczyńskiego przed nim samym. To były dwie rozmowy, lecz w żadnej z nich z ust prezesa PiS nie padły słowa o „zbrodniczej polityce rządu”.

Zapamiętałbym taki zarzut. Kaczyński mówił, że „to wina tabloidów i waszej polityki”, mając na myśli fakt, iż nie zostały zakupione nowe samoloty dla VIP. Zabolało mnie to, bo to ja jako członek jego rządu doprowadziłem do ogłoszenia jedynego w ostatniej dekadzie przetargu na samoloty rządowe, który, niestety, został anulowany po moim odejściu.

Po Smoleńsku „pojednanie” stało się słowem kluczem w stosunkach polsko-rosyjskich. To trwały proces? Czy Polacy będą za dziesięć lat tak przyjaźnie nastawieni do Rosjan jak dziś do Niemców?

Nasze pojednanie z Niemcami wynika przede wszystkim z faktu, że zmienili się sami Niemcy. Stali się bezpieczną, solidną demokracją, która wbrew naszym obawom związanym ze zjednoczeniem wspierała naszą integrację z Zachodem. A dzisiaj jest największym płatnikiem netto do funduszy UE, z których korzystamy. Z Rosją jesteśmy na początku tej drogi. Na razie udało się ustalić fakty – a bez nich trudno o pojednanie, które musi się opierać na prawdzie. I dlatego tak istotna były wizyta Władimira Putina na Westerplatte we wrześniu ub.r. Premier Rosji uznał, tak jak reszta Europy, że II wojna to było coś więcej niż tylko stalinowska Wielka Wojna Ojczyźniana. Podobnie było w przypadku przyjazdu premiera Putina do Katynia. Oczywiście z Rosją mamy dzisiaj więcej sprzecznych interesów niż z naszymi sąsiadami z Zachodu. Polacy i Niemcy są jakby udziałowcami jednej firmy. Niemcy są w niej najpotężniejszym akcjonariuszem, ale bez pakietu kontrolnego, a Polska też ma w tej spółce dużo do powiedzenia. Z kolei Rosja jest nadal państwem narodowym w klasycznym sensie tego słowa. Jaką politykę będzie prowadzić w przyszłości

– XIX-wieczną czy uwzględniającą nowe realia – tego jeszcze nie wiemy.

Te dwa spotkania z premierem Putinem, o których pan mówi, też są powodem do oskarżeń opozycji. Anna Fotyga mówi, że premier Tusk nie wywinie się z uścisku Putina.

Trudno polemizować z taką pseudopatriotyczną paplaniną. Mam wrażenie, że dzisiejsza opozycja gotowa jest zepsuć stosunki polsko-rosyjskie tylko po to, aby udowodnić swoje racje. Boję się tego instynktu: podpalę świat, byle postawić na swoim.

Jakie są konkretne dowody na to, że to pojednanie polsko-rosyjskie rzeczywiście ma miejsce?

W wielu sprawach się dogadujemy, mówię tutaj m.in. o odblokowaniu eksportu polskiej żywności, umowie o żegludze po Zalewie Wiślanym, umowie o małym ruchu granicznym, która jest gotowa do podpisu. A w innych sprawach egzekwujemy nasze interesy: odzyskujemy działki postsowieckie w Warszawie, bronimy wolności słowa i w Pułtusku odbywa się kongres Czeczenów, wydalamy osoby, które, mówiąc eufemistycznie, złamały reguły postępowania dyplomatów w naszym kraju. A ostatnio wspieramy stanowisko polskich obywateli skarżących Rosję w sprawie Katynia przed trybunałem w Strasburgu. Jeszcze pięć lat temu każde z tych wydarzeń byłoby powodem do kryzysu w stosunkach. A dziś nie. Jednocześnie odwiedzamy się nawzajem i nie obrzucamy obelgami. To chyba lepiej, a nie gorzej?

Z jednej strony polska opozycja mówi o kondominium, z drugiej słychać bardzo poważne głosy z Niemiec i Francji, iż należy rozmawiać z Rosją na temat stworzenia nowej architektury bezpieczeństwa w Europie. Czy według pana Rosja zmieniła się w ostatnich latach na tyle, by na serio myśleć o takim scenariuszu? Jaką rolę może w nim odegrać Polska?

Już dwa lata temu mówiłem, że należałoby zachęcać Rosję do aspirowania do NATO. Teraz rozważają to doradcy prezydenta Miedwiediewa. Oznaczałoby to, iż NATO pozostaje opoką architektury bezpieczeństwa wolnego świata, natomiast Rosja uzyskuje gwarancje wsparcia dla utrzymania całości swego terytorium. Naturalnie obowiązywałyby nadal dotychczasowe reguły przystępowania do sojuszu: demokracja, cywilna kontrola nad wojskiem, wygaszenie konfliktów z sąsiadami. To jest lista warunków, którym Rosji byłoby dziś trudno sprostać, ale których spełnienie byłoby w interesie całego Zachodu, w tym Polski. I oczywiście decyzja o rozszerzeniu podjęta byłaby jednogłośnie.

Polscy dyplomaci będą reprezentowali Unię Europejską w nowo tworzonej Europejskiej Służbie Działań Zewnętrznych (ESDZ) w Ammanie i Seulu. Czy mamy szansę na coś więcej i czy ilość stanowisk, jakie obsadziliśmy do tej pory, pana zadowala?

Debata na ten temat stawia nas na nierównych pozycjach. Panom oraz opozycji wolno narzekać, że Polaków powinno być więcej, z czym ja się zgadzam. A mnie nie wolno mówić o tym, jak intensywnie o to zabiegamy, bo sprawy kadrowe zawsze muszą być załatwiane w dyskrecji. Ale niech te pierwsze jaskółki będą dowodem na to, jak serio traktujemy kwestię obsadzania stanowisk przedstawicielami z nowych krajów UE. Gdyby się okazało, mówię teoretycznie, że mamy nie tylko dwóch ambasadorów, ale że kierownictwo ESDZ składa się z Brytyjki, Francuza, Niemki i Polaka, to mam nadzieję, że ci, którzy przez wiele ostatnich miesięcy odsądzali nas od czci i wiary, nas przeproszą. Jednak tu uwaga – nie każde stanowisko dla Polaka jest z korzyścią dla kraju. Jeżeli dyrektor departamentu MSZ, w którego Polska zainwestowała, zostałby dyplomatą Unii w jakimś bardzo egzotycznym kraju, to poza masowaniem naszego obolałego ego bilans strat i korzyści nie jest dla Polski jednoznaczny.

Czy wprowadzenie traktatu lizbońskiego rzeczywiście zmieniło funkcjonowanie Unii Europejskiej?

Dla ministrów spraw zagranicznych zmiana jest bardzo istotna. W czasie naszej prezydencji stanę się jedynym ministrem, który nie będzie przewodził Radzie Europejskiej na swoim szczeblu, bo stałym przewodniczącym będzie szefowa ESDZ Baronessa Ashton. Ale zarazem widać już, że prowadzenie naszych narad pod stałym przewodnictwem jest lepiej zorganizowane. Zamiast nieco akademickiego prezentowania stanowisk narodowych mamy dzisiaj wstępne briefingi odpowiednich komisarzy oraz uporządkowaną strategiczną dyskusję, którą Cathy Ashton podsumowuje. Stwarza to szansę, iż Unia będzie działać na arenie międzynarodowej tak, jak działa od lat w sferze handlu światowego. To znaczy, że będzie wykorzystywać swą skumulowaną siłę i zabiegać o nasze interesy skuteczniej, niż robiłyby to poszczególne państwa.

Jeśli prezydent Obama zechce porozmawiać z najważniejszą osobą w UE, do kogo zadzwoni?

Zależałoby to od konkretnej sprawy. W tej chwili to się dopiero uciera. Podobnie jak w konstytucjach krajowych to, co jest zapisane, podlega interpretacjom i pewnemu uzusowi. Z tym samym mamy do czynienia w UE.

Sekretarz generalny NATO przedstawił zarys nowej koncepcji strategicznej sojuszu, która ma być przyjęta na listopadowym szczycie. Podsumowując, powiedział: dość betonu i statycznych sił. Czy to oznacza, że możemy mieć kłopot z pozyskaniem natowskiej infrastruktury, o którą zabiegamy?

Koncepcja strategiczna to jedna rzecz, reforma sojuszu – kolejna, a plany inwestycyjne to jeszcze inna.

O inwestycje zabiegamy z sukcesami od lat, reforma dowództw to pieśń ostatnich miesięcy, a koncepcja strategiczna dopiero zostanie przyjęta na szczycie NATO w Lizbonie. W grupie mędrców sojuszu znalazł się prof. Adam Rotfeld i wiem, że miał duży wpływ na korzystny dla nas kształt projektu. Na przykład gdy przedstawiciele grupy jeździli do Moskwy, aby wysłuchać argumentów strony rosyjskiej, w rozmowach tych zawsze brał udział prof. Rotfeld.

Jeśli chodzi o zapisy na papierze, to może niestety być tak jak z polsko-amerykańskim porozumieniem strategicznym, w którym zapisano gwarancje pomocy w modernizacji polskiej armii. Jaka jest gotowość USA do wywiązania się z tych obietnic?

Własne bezpieczeństwo każdy naród jest winny przede wszystkim sobie. Przy naszych doświadczeniach historycznych uważam, że możemy spisywać zobowiązania sojusznicze nawet na pergaminach, a i tak nikt nas nie zwolni z posiadania takiej armii i takiego systemu obronnego, który zniechęci potencjalnego agresora.

My jednak dbamy także o cudze bezpieczeństwo, odpowiadając na apele USA i wysyłając wojska do Iraku czy Afganistanu. Część opinii publicznej ma poczucie, że jest tu pewna asymetria: więcej wkładamy, niż dostajemy.

W ostatnich dziesięciu latach Polska przyjęła największe inwestycje natowskie spośród wszystkich krajów członkowskich. Nabrzeża na Oksywiu, rampy, wyposażenia lotnisk, radary, a czasami tak banalne rzeczyjak zbiorniki i pistolety z paliwem kompatybilne z wlewami natowskich samolotów. Sojusz wydał u nas setki milionów dolarów, aby umożliwić nam w praktyce rolę kraju przyjmującego wzmocnienie bojowe. Oczywiście chcielibyśmy, aby także instytucje natowskie były bardziej równomiernie rozmieszczone na terytorium sojuszu, dlatego w Polsce powstało Centrum Szkolenia Sił Połączonych, a niedawno uzyskaliśmy decyzję o umieszczeniu batalionu łączności w – miłej mi skądinąd – Bydgoszczy.

Prezydent Miedwiediew przyjedzie w grudniu do Polski. Czego oczekuje pan od tej wizyty?

Mam nadzieję, że wraz z ministrem Ławrowem jeszcze w tym miesiącu uzgodnimy listę umów, które powinny zintensyfikować relacje polsko-rosyjskie, do podpisania w obecności prezydentów. Pamiętajmy, że poza sprawami historycznymi i godnościowymi jest jeszcze co najmniej jeden ważny aspekt tych stosunków: Rosja jest naszym drugim partnerem handlowym. Dziesiątki tysięcy miejsc pracy w Polsce zależą od tego handlu, który, jak wiemy z ostatnich lat, podlega zmianom w klimacie politycznym. Dlatego politycy, którzy obrażają Rosję, czy jest ku temu powód czy nie, szkodzą także wzrostowi naszej pomyślności i siły.

Jeszcze w trakcie prawyborów w Platformie Obywatelskiej, kiedy ubiegał się pan o nominację partii na kandydata na głowę państwa, mówił pan o aktywnej prezydenturze na forum międzynarodowym. Jak teraz układają się stosunki między prezydentem a MSZ? Jak pan widzi miejsce prezydenta w sferze polityki zagranicznej?

Mamy teraz konstytucyjną normalność. Częste spotkania, wspólne uzgodnienia. Utrzymaliśmy zwyczaj uchwalania stanowiska rządu przed ważnymi podróżami prezydenta, tak aby mógł skutecznie to stanowisko prezentować. Przedstawiciel prezydenta jest stałym gościem na naradach kierownictwa MSZ. I już widzimy tego efekty. To, że przywrócona została formuła Trójkąta Weimarskiego na szczeblu prezydenckim, to dobry omen.

Dlaczego taka współpraca nie była możliwa w czasie prezydentury Lecha Kaczyńskiego?

Bo prezydent Lech Kaczyński szczycił się tym, że wbrew konstytucji prowadził inną politykę zagraniczną niż Rada Ministrów.

 

Czy zapowiedzi Bronisława Komorowskiego dotyczące wycofania Polski z Afganistanu nawet bez decyzji NATO nie osłabiają naszej wiarygodności jako sojusznika?

Jesteśmy siódmym co do wielkości kontyngentem na 43 państwa uczestniczące w siłach ISAF. Rzeczywiście, udział w misji jest ważnym elementem naszego prestiżu w NATO. Daje nam to prawo do uczestnictwa chociażby w formułowaniu koncepcji strategicznej. Kontyngenty w Afganistanie są przedmiotem wielkich debat we wszystkich krajach członkowskich. W Holandii taki spór doprowadził nawet do upadku rządu. My musimy się zachowywać odpowiedzialnie, podobnie jak w przypadku Iraku, z którego wycofaliśmy się bez turbulencji w relacjach z sojusznikami. Zresztą gdy polskie wojsko, w sile zmieniającej się rotacyjnie brygady, ćwiczy w wymagających warunkach, na pewno przyczynia się do zwiększenia sprawności naszej armii, czyli do naszego bezpieczeństwa.

A swoją drogą, gdyby mi panowie powiedzieli w latach 80., gdy podróżowałem u boku afgańskich mudżahedinów, którzy walczyli z Sowietami, że będę kiedyś ministrem spraw zagranicznych wolnej Polski i tę wymarzoną i wywalczoną wolną Polskę niektórzy ludzie „Solidarności” będą nazywać kondominium rosyjsko-niemieckim, to bym nie uwierzył.

—współpraca Wojciech Lorentz

Rz: Anna Fotyga sugeruje, że obecny rząd prowadzi politykę zagraniczną na kolanach.

Gdyby to mówiła osoba prywatna, byłaby to tylko godnościowa publicystyka, która często uchodzi u nas za debatę w sprawach polityki zagranicznej. Natomiast pani minister Anna Fotyga jest nie tylko moją poprzedniczką, ale – jako rzecznik opozycji ws. zagranicznych – także możliwą następczynią. Jej głos jest więc bardzo ważny, bo daje Polakom wybór pomiędzy jasnymi możliwościami: polityką cierpliwego budowania siły i prestiżu Polski a koncepcją wojny na dwa fronty. Dziwię się natomiast, że chciała być ambasadorem tego „kondominium rosyjsko-niemieckiego” przy ONZ. Dobrze, że do tego nie doszło, bo wstyd byłby większy niż po jej niezrozumiałej rezygnacji ze stanowiska w Międzynarodowej Organizacji Pracy, które niemałym wysiłkiem dla niej uzyskaliśmy.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne