Wbrew towarzyszącej Facebookowi histerii nie jest on ani technologicznym cudem, ani totalitarnym potworem. Tylko przypomnieniem, że Internet nie zwalnia od myślenia.

David Fincher, kręcąc film „The Social Network” będący historią serwisu Facebook, przedstawił go jako produkt wyrachowanej finansowej gry, prowadzonej przez emocjonalnych impotentów, którzy nie potrafią utrzymywać relacji w świecie rzeczywistym. Czy ta wersja jest prawdziwa, mało kogo obchodzi – wirtualność to przecież fikcja. Fincher przeprowadził fabularny dowód, wskazując winnych: chciwość, zawiść, podłość. Pokazał, że największa jak dotąd internetowa społeczność, uważana za przejaw ludzkiej jedności, została oparta na snobizmie, oszustwie i zdradzie, elementarnym braku poszanowania innych. Było tak: pewien brzydki i cwany frustrat, któremu nie układało się z dziewczyną, ukradł pomysł dwóm przystojnym i dobrze urodzonym wioślarzom, a potem wykiwał najlepszego kumpla, by zagarnąć władzę i fortunę. I kiedy oddawał się niszczeniu swej jedynej przyjaźni, pół miliarda ludzi dołączyło do Facebooka w imię zawierania i podtrzymywania więzi.

U Finchera uczuciowo niewydolni programiści skutecznie manipulują potrzebami grupowymi, budują mechanizm, który niemal intuicyjnie je wyprzedza. Żądni sukcesu cynicy zarządzają cyfrową ludzkością. Wielki kapitał przeprowadza udany zamach na spontanicznie rozwijający się w sieci ruch i od tej pory wszyscy, którzy myśleli, że współtworzą społeczny fenomen, stają się pacynkami w rękach komercyjnego tyrana. Użytkownicy Facebooka są klientami globalnego biznesu, którzy połykają kolejne przynęty.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Fincher wiernie odmalował współczesność: dyktat handlowców, którzy stają na głowie, żeby sprzedać nam nasze własne pragnienia, przywłaszczyć je sobie i przysłać w ofercie z sezonową zniżką. Ostatnie kilka lat Internetu to historia prób ucieczki spod ich władzy. Żadna się nie powiodła. Muzyczny Napster, filmowy YouTube, społecznościowy MySpace miały „zwrócić” Internet użytkownikom, ale zostały szybko unieszkodliwione przez koncerny – za sprawą wykupu lub procesów sądowych. Takich niepodległościowych zrywów będzie więcej, tłamszących je interwencji również. Wbrew nadziejom Internet nie okazał się przestrzenią wolności, gdzie każdy użytkownik ma równe prawa. Wbrew obawom nie stał się też pozbawionym granic, rozregulowanym bytem, w którym ludzie snują się osamotnieni i anonimowi. Nie jest ani gorszy, ani lepszy niż rzeczywistość. Dlatego możemy spać równie niespokojnie jak dotąd.

Wykuwane w pośpiechu dziennikarsko-socjologiczne referaty o tym, jak Facebook zmienia komunikację globalną, uzależnia miliony ludzi i rewolucjonizuje media wręcz gotowały się od przymiotników w stopniu najwyższym, czasowników dokonanych i fatalistycznych prognoz. Wielki Brat Facebook miał odebrać mi życie: pożreć moją intymność, wessać jak narkotyk i sprawić, że zapomnę o istnieniu tradycyjnej skrzynki e-mailowej, a uczuciowe relacje zamienię na tępe klikanie. A prawda jest taka, że nic się nie stało. Uczuciowi impotenci i sponsorujący ich potentaci nie wymyślili jeszcze, jak wyłączyć funkcję myślenia. Jak mnie wykastrować z nudy, która sprawia, że logo Facebooka co dzień mniej mnie pociąga. Zapomnieli zabić mój niepokój o to, czy publikowane treści zostaną użyte przeciwko mnie lub komuś innemu. Niechcący nauczyli ostrożności i podejrzliwości, na zawsze wbili mi do głowy, że Internet nie jest zabawą. Nie tylko zabawą.

Popularna teza mówi, że młodzi konsumują teraz wszystko, co im się podsunie – bezrefleksyjnie, odruchowo. I że stąd bierze się globalna hossa portali społecznościowych. Ale wygląda na to, że Facebook zapalił lampkę alarmową, bo pozbawia złudzeń i każe rozsądnie wybierać. Jest historią bez happy endu, niespełnionym marzeniem ludzi o tym, że w sieci będą lepszą wersją samych siebie.