[srodtytul]Ile może Ostachowicz?[/srodtytul]
Temu misiowatemu, milkliwemu mężczyźnie, który po rozpędzeniu „dworu” stał się najbliższym powiernikiem Tuska, przypisuje się kluczowe decyzje tego rządu. To on miał wymyślić kampanię na rzecz kastracji pedofilów, a ostatnio ustawę przeciw dopalaczom. I on pilotuje wszystkie propagandowe akcje przeciwko opozycji. To by oznaczało, że nad polską polityką kontrolę sprawuje człowiek, który nie jest do końca politykiem. Bo choć w 2005 roku kandydował do Sejmu z PO, a w Kancelarii Premiera nosi tytuł sekretarza stanu, pozostaje postacią nieznaną opinii publicznej. Bierze udział w tajnych posiedzeniach rządu, ale konsekwentnie odmawia rozmów z mediami.
To zabawne, ale Ostachowicz, będący dziś symbolem dominacji marketingu w polityce Platformy, trafił do życia publicznego z motywów idealistycznych. W roku 2004 dopadł na ulicy Jana Rokitę, chcąc mu doradzić, aby uzupełnił swoją pasję śledczego w komisji badającej aferę Rywina paroma piarowskimi sztuczkami. Tak stał się współautorem kampanii Platformy w 2005 roku – to on wymyślił hasło „Premier z Krakowa”.
Z Tuskiem zetknął się bliżej w następnej kampanii – 2007. Przygotował zręczne pytania lidera PO w debacie z Jarosławem Kaczyńskim, ale i brutalną akcję publiczności przeciw prezesowi PiS w telewizyjnym studiu. Ale przede wszystkim przygotował Tuska do tej debaty. Bliski załamania, nieomal płaczliwy polityk został zmieniony w twardego gracza dzięki pracy ze specjalistą od psychoanalizy. Nad tymi seansami czuwał właśnie Ostachowicz.
Potem jego pozycja mogła tylko rosnąć, w czym zresztą pomagał sobie brutalnymi rozgrywkami w Kancelarii Premiera. W świetnej sylwetce Ostachowicza na łamach „Dziennika” Anna Wojciechowska opisała w 2009 roku, jak to odcinał rzeczniczce rządu Agnieszce Liszce łącza do sekretariatu premiera, aby wyłączyć ją z gry. – Zarazem budził zaufanie Donalda – opowiada ważny człowiek Platformy. – Bo inaczej niż klasyczni marketingowcy nie bał się zanurzenia w politykę. Ale też inaczej niż taki Sławomir Nowak nie szukał rozgłosu.
Na dobre jego czas przyszedł po odejściu Schetyny. Mimo stałego dostępu do premiera Graś i Arabski nie byli pełnowartościowymi partnerami. Ten pierwszy, bo rzadko miewał własne pomysły. Ten drugi, bo mimo wzajemnego przywiązania drażnił Tuska emocjonalnością.
A jednak wciąż nie ma zgody co do tego faktycznej roli. Zaprzyjaźniony z nim piarowiec przekonuje, że jest ogromna. – To ważny polityczny doradca. Co wymyślił ostatnio? A chociażby reanimację przez Komorowskiego Rady Bezpieczeństwa Narodowego na początku kampanii prezydenckiej.
Ale jest i inna opinia, którą przekazuje nam dawny minister Tuska. – Ostachowicz na ogół sam niczego nie wymyśla. Słucha pomysłów Donalda i ogłasza, że są genialne. Co najwyżej ozdabia je technicznymi szczegółami albo dobiera badania opinii.
[srodtytul]Tusk, żongler pomysłami[/srodtytul]
Tu dochodzimy do sedna rzeczy. Nasz rozmówca zapewnia, że głównym doradcą Donalda Tuska jest on sam. I mniej ważne, jakimi motywami się w danym momencie kieruje. Kiedy usłyszał o przypadku molestowania dziecka, naprawdę się przejął. Stąd pomysł projektu wymierzonego w pedofilów. A zarazem myślał, jak to wykorzystać propagandowo – w tym miał pomóc Ostachowicz. I to z czasem zdominowało resztę, bo premier do szczegółów nie ma głowy. A arcypiarowiec znakomicie nadaje się na symbol systemu, który scharakteryzował kiedyś rozgoryczony polityk PO: „Oni nie naradzają się za zamkniętymi drzwiami, co dobrego zrobić dla Polski. Oni się zastanawiają, jak zrobić, żeby wyglądało, że robią dobrze dla Polski”.
Może to osąd zbyt surowy, bo na tym polega po trosze współczesna polityka w każdym kraju demokratycznym (odsyłam do książki Michała Karnowskiego i Eryka Mistewicza „Anatomia władzy”). Aczkolwiek mizerne efekty tak wielu przedsięwzięć tego rządu, nawet w chwilach, gdy wydaje się, że chce coś zrobić, każą myśleć surowo o polskiej odmianie postpolityki.
Sam wymyślając sobie strategię, Tusk bywa lekkomyślny jak chłopiec. Na przykład wtedy, kiedy rzuca przypadkowy pomysł, czyniąc go ważnym elementem polityki rządu. Tak było właśnie wtedy, kiedy na pokładzie samolotu padło hasło: euro koniecznie w roku 2012. Roztrząsano różne warianty daty, a kiedy Tusk zatrzymał się na tej, Krzysztof Kilian zawołał radośnie: „Ogłoś to!”. Więc ogłoszono, przez wiele miesięcy naciskano opozycję, zwoływano narady i konferencje. Aż w końcu już podczas zamętu wywołanego kryzysem datę wstydliwie zgubiono. Jak tyle innych pomysłów.
Ale to jeszcze pół biedy, gdy premierowi przychodziło z wdziękiem improwizować. Gorzej, kiedy musiał podejmować decyzje pod presją czasu i okoliczności. Staje się wtedy nerwowy i biada jego doradcom. Muszą mieć grubą skórę. Jak wtedy, gdy premierowi przyszło decydować o postępowaniu policji wobec handlarzy broniących swojej własności w hali przed warszawskim Pałacem Kultury.
Ministrem spraw wewnętrznych był wtedy jeszcze Schetyna. Obaj obserwowali zdarzenia na ekranach telewizorów w Kancelarii. Towarzyszył im komendant główny policji generał Andrzej Matejuk. Co Schetyna rozkazywał Matejukowi rozpoczęcie akcji, to Tusk go wstrzymywał, powtarzając: „Chcecie, żebym przegrał wybory?”. Atmosfera była napięta i niemiła. Ciężkie kryzysy w Kancelarii Tuska są opisywane zawsze jako sądne dni, pełne inwektyw i żalów premiera nad niekompetencją współpracowników.
[srodtytul]Dobre wiadomości[/srodtytul]
Nie powinniśmy być jednak zmyleni owym piekielnym klimatem. Tusk traci głowę, ale ani razu do tej pory nie pogubił się na tyle, aby stracić kontrolę nad sytuacją. I jeśli przyjąć jego cel zasadniczy: „Przejść suchą nogą, nie kopać się z koniem”, to wciąż wychodzi cało z opresji. Ciągle zachowuje popularność i inicjatywę. Za to jego doradcy muszą stale pamiętać o historii z początku kadencji. Urzędniczka Kancelarii odziedziczona po poprzednikach przyszła się na coś poskarżyć. „Niech pani pamięta, ja bardzo nie lubię złych wiadomości” – obwieścił jej premier. To było adresowane do wszystkich. Łącznie z Grzegorzem Schetyną. Może dlatego nie ma w otoczeniu premiera nikogo ze skuteczną receptą na kryzys finansów.
Nie wiadomo, z kim teraz Tusk obmyśla scenariusze dalszej przyszłości PO albo i własnej kariery. Z Ostachowiczem? Sam ze sobą? Albo zgoła nie obmyśla ich wcale, dając się nieść fali, jak wtedy, kiedy w ostatniej chwili oznajmił, że nie wystartuje do prezydentury. Robi się wokół niego pusto, a narzekania na humory premiera są w Platformie w dobrym tonie. Ale jemu to, jak się zdaje, nie przeszkadza.
Tusk ma jeszcze jednego powiernika. Wojciecha Dudę, kolegę ze studiów, z którym razem biegał na antykomunistyczne demonstracje i na rockowe koncerty, a potem wykuwał zręby myśli liberalnej. Teraz zrobił go podsekretarzem stanu do spraw polityki historycznej i czasem się z nim spotyka w Warszawie na wspominki.
Ale czy redaktor programowego kwartalnika „Przegląd Polityczny” doradza mu w ważnych sprawach? Znający ich obu politycy powątpiewają. Ten intelektualista z Trójmiasta widzi swego przyjaciela jako idealistycznego liberała i niechętnie zderza to wyobrażenie z realiami prawdziwej polityki. Nic dziwnego, że Donald Tusk musi liczyć tylko na siebie. Aż do pierwszego potknięcia. Do pierwszej prawdziwej klęski?