Kto przygotowuje strategie Tuskowi? - analiza Piotra Zaremby

Nie wiadomo, z kim teraz Donald Tusk obmyśla scenariusze dalszej przyszłości PO albo i własnej kariery. A może nie obmyśla ich wcale, dając się nieść fali

Publikacja: 06.11.2010 00:01

Igor Ostachowicz i Paweł Graś należą do kategorii ludzi, którzy mogą wchodzić do gabinetu premiera b

Igor Ostachowicz i Paweł Graś należą do kategorii ludzi, którzy mogą wchodzić do gabinetu premiera bez pukania

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Kto ma swobodny dostęp do gabinetu premiera Donalda Tuska? Opowiada bywały polityk PO: – Tych ludzi dzielimy na trzy kategorie: są tacy, którzy wchodzą tam bez pukania; tacy, którzy muszą zapukać i usłyszeć: proszę; i tacy, którzy czekaj, aż sekretarka poprosi.

Nazwiska? Do pierwszej grupy należał dawny wicepremier i szef MSWiA Grzegorz Schetyna. Dziś, po jego zniknięciu z Kancelarii, należą do niej rzecznik rządu Paweł Graś i specjalista od marketingu Igor Ostachowicz. Do drugiej? Szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski. Do trzeciej? Choćby były premier Jan Krzysztof Bielecki, szef Rady Gospodarczej przy premierze. Powtórzmy, mowa o postaciach, które mogą przyjść do szefa szefów praktycznie w każdej chwili.

Czy jesteśmy na tropie współautorów strategii politycznej, a może i osobistej szefa rządu? Na pewno. Ale jaki mają naprawdę wpływ na decyzje? Czy to podczas ich konwersacji z premierem wykuwają się pomysły, a jeśli tak, to które? A może ci ludzie są jedynie fasadą? Ale jeżeli tak, to co (kogo?) zakrywają?

[srodtytul]Pogawędki przy winku[/srodtytul]

Autor niniejszego tekstu przeprowadzał z Donaldem Tuskiem wywiad, kiedy był on jeszcze liderem opozycyjnej Platformy Obywatelskiej szykującej się do przejęcia władzy po PiS. Tusk ze swadą mówił o polityce zagranicznej. Za przykład dawał Niemcy, gdzie jest ona produktem namysłu dziesiątków osób otaczających kanclerza, a w szerszym sensie analiz instytutów i think tanków.

Zgadzając się z nim, byłem ciekaw, co ta refleksja oznacza dla przyszłego stylu rządzenia samego Tuska. Czy spróbuje wcielać w życie te niemieckie wzorce? Bo w tamtym czasie jedynym gronem, które systematycznie zbierało się wokół przyszłego premiera, był tak zwany dwór – złożony z Grzegorza Schetyny, ale także Mirosława Drzewieckiego, Pawła Grasia czy Sławomira Nowaka. Popijający z liderem czerwone wino i oglądający mecze piłki nożnej w atmosferze męskiego zbratania.

– Czy to z nimi będzie układał strategię? – pomyślałem. Ironicznie, choć nie bez nadziei, że coś się zmieni.

Po trzech latach rządów Tuska prawidłowości już widać. Nie skupił wokół siebie ekspertów, na posiedzeniu zarządu PO, gdy rozważano myśl o przeznaczeniu budżetowych pieniędzy na partyjne think tanki, wyrażał się o nich lekceważąco. Nie traktuje też jako partnerów większości swoich ministrów. Nie lubi się ich pozbywać, ale nie garnie się, żeby z nimi często rozmawiać.

Owszem, zwłaszcza u początków rządów potrafił sięgać po rady ludzi zaskakujących. Na potrzeby dyskusji o polityce energetycznej do Kancelarii Premiera zaproszono nawet Piotra Naimskiego, rzecznika poprzedniej ekipy. Ale gdy szukać stałych źródeł wiedzy i opinii premiera, okazał się bardzo konserwatywny w poszerzaniu kręgu doradców. A ostatnimi czasy także coraz bardziej samotny.

Kiedy był szefem partii opozycyjnej, chętnie słuchał każdego, kto przewinął się przez jego gabinet. Rzadko kiedy byli to eksperci czy intelektualiści. Przeważnie zawodowi politycy, czasem prywatni znajomi. Był, co ciekawe, bardziej antyintelektualny niż Jarosław Kaczyński, który też nie potrafił otworzyć się bardziej systematycznie na kręgi eksperckie, ale cenił sobie profesorski tytuł. Tuska rozmowy z tego typu ludźmi nudziły i napawały odrazą.

[srodtytul]Początek ery Schetyny[/srodtytul]

Przed dojściem do władzy w roku 2007 systematycznych konsultacji szukał w dwóch ośrodkach. U słabnącego, ale wciąż słuchanego Jana Rokity, z którym lubił się zamykać w gabinecie. Ale który drażnił go coraz bardziej mentorskim tonem i chęcią wcielania w życie ambitnego programu. I w odprężającej atmosferze „dworu”, którego przynajmniej jeden przedstawiciel – dawny polityk KLD Grzegorz Schetyna – aspirował z coraz lepszym skutkiem do roli głównego doradcy.

– Niczego nie postanawiał samotnie, rozmawiał dziesiątki razy z dziesiątkami osób – relacjonuje jeden z członków ówczesnego „dworu” Tuska proces podejmowamia z 2007 roku decyzji o wcześniejszych wyborach. Ze wspomnień wynika, że wielu polityków PO, w tej liczbie – co zaskakujące – Jan Rokita, namawiało go, by postawił na wymianę rząduw tym parlamencie, a więc na koalicję z Samoobroną i LPR. Pokazywano mu nawet badania, z których wynikało, że wyborcy to zaakceptują.

Poszedł pod prąd. Ale byli i ważni doradcy, którzy myśleli jak on. W szczególności Grzegorz Schetyna, który był od początku zwolennikiem ryzykanckiego, uwieńczonego sukcesem postawienia na przedterminowe wybory. To właśnie wtedy Schetyna uzyskuje definitywnie pozycję tego jedynego, pierwszego współpracownika..

Schetyna był po wymuszonym odejściu Rokity tym, który nie tylko wchodził kiedy chciał do gabinetu, ale jako jedyny pozwalał sobie na żarty: na przykład ze stylu, w jakim premier gra w piłkę. Łącząc kluczowe funkcje rządowe z kontrolą nad partyjnym aparatem, odgrywał rolę oczu i uszu Tuska, dyscyplinując ministrów i działaczy PO. Tyleż brutalny co pracowity, zapatrzony w Tuska, był sobą, kiedy na posiedzeniu Rady Ministrów ochrzaniał szefa resortu infrastruktury, że za wolno buduje autostrady, i wtedy, gdy jechał do województwa dolnośląskiego usuwać tamtejszego marszałka. Premier odwracał wtedy wzrok.

Ale był przede wszystkim doradcą i powiernikiem. Wydaje się, że on i Tusk myśleli wtedy podobnie. To numer drugi podtrzymywał numer pierwszy w strategii drobnych kroczków, które miały prowadzić do realizacji „projektu” (tak dawni liberałowie nazywali ogół przedsięwzięć związanych ze swoimi rządami). Arkadiusz Rybicki opowiadał mi dwa lata temu, że nie tylko w wywiadach, ale i w prywatnych rozmowach z posłami PO Schetyna porównywał platformerską strategię rządzenia do meczu, w którym liczyć się miała ostatnia minuta. W efekcie powstał wieloletni plan przewidujący odważniejszą liberalną politykę dopiero po kolejnych wyborach – prezydenckich, które miał wygrać Tusk. W tym scenariuszu Schetyna był namaszczany na następcę lidera jako premier.

[srodtytul]Koniec przyjaźni[/srodtytul]

Czy się różnili? Na naradach wicepremier zajmował czasem twardszą postawę, nalegając, aby Tusk mocniej nacisnął peeselowskich koalicjantów albo energiczniej forsował ten czy inny sztandarowy projekt. Inni współpracownicy odbierali to jednak, zwłaszcza na początku, jako element taktyki, podziału ról między nimi.

Schetyna nalegał na częściową rekonstrukcję otoczenia premiera – na przykład na odsunięcie takich stale towarzyszących Tuskowi ludzi, jak Sławomir Nowak czy Tomasz Arabski, których uznawał za zbyt słabych, aby podołali wyzwaniom, zwłaszcza zmiennym nastrojom nerwowego Tuska. Ale nie proponował niczego poza wymianą jednych polityków PO na innych. Decyzje miały być nadal podejmowane w dworskiej biesiadnej atmosferze. Jednak parę razy tracił wpływ na szefa – zwłaszcza wtedy, gdy ten odrzucał politykę hołubienia kolegów. Decyzje o wyrzuceniu z rządu Zbigniewa Ćwiąkalskiego czy o ukaraniu senatora Tomasza Misiaka za konflikt interesów były podejmowane przez Tuska jednoosobowo – także wbrew Schetynie.

Ta gotowość Tuska do poświęcenia towarzyszy stała także u podstaw czystki z października zeszłego roku – kiedy premier usunął z Kancelarii Premiera grono swoich współpracowników ze Schetyną na czele. Z pewnością mógł mieć do niego żal, choćby o zatajanie kontaktów z szemranymi biznesmenami z branży hazardowej. Ale na to nałożyła się narastająca nieufność, podejrzenia, że Schetyna buduje coraz konsekwentniej swoją osobistą pozycję. Miał to robić, sącząc do mediów tezę, że jest architektem ważnych przedsięwzięć rządu – od czuwania nad autostradami po pilnowanie przygotowań do Euro 2012. Była to zresztą w części teza prawdziwa, ale Tusk upatrywał w tym, przesadnie, gry na zmarginalizowanie jego samego.

Co ciekawe, jako szef Klubu Parlamentarnego PO, a potem marszałek Sejmu Schetyna próbuje budować sobie reputację rzecznika polityki bardziej ambitnej niż rządowe dojutrkowanie. To pod jego patronatem podjęto prace nad projektem ustawy przewidującej finansowanie partyjnych think tanków. I to związani z nim politycy (Rafał Grupiński, Jarosław Gowin) forsują na forum wspólnej parlamentarno-rządowej komisji ideę, aby reformować szybciej i konsekwentniej. Na ile wynika to z realnych przeświadczeń Schetyny, a na ile z szukania dla siebie miejsce na mapie politycznej – trudno powiedzieć. Poseł Gowin wierzy w mit twardziela-reformatora. Ci, co poznali Schetynę od innej strony, powątpiewają. Wszystko to dzieje się już w izolacji od Tuska, a czasem w kontrze wobec człowieka, który był niewątpliwie, przez chwilę, przyjacielem Schetyny.

[srodtytul]Boni – strateg pozorny[/srodtytul]

Czy w erze Schetyny był on jedynym strategiem tej ekipy? Za architekta przedsięwzięć społeczno-ekonomicznych uchodził Michał Boni. Dopuszczony do rządu, patronował ambitnej, choć mocno ogólnikowej „Strategii 2030”., ale też uzasadniał linię „drobnych kroczków”. Z zewnątrz upatrywano w nim demiurga i reformatora..

Ale dogłębniejsza analiza każe powątpiewać w realne możliwości Boniego. – Donald traktuje go jak Wikipedię. Sprawdza u niego informacje, ale rzadko słucha. Boni nie jest człowiekiem, który może ot tak sobie wejść do jego gabinetu – tłumaczy znający realia ważny pracownik Kancelarii Premiera.

I opowiada anegdotę. Jednym z najsłynniejszych rzuconych ad hoc pomysłów Tuska był ten z konkretną datą przyjęcia przez Polskę europejskiej waluty. Premier ogłosił go, ku zgrozie ministra finansów, jesienią 2008 roku, na sympozjum w Krynicy. Leciał tam samolotem z Bonim. I to sympatycznemu, pracowitemu ministrowi przypisano ten pomysł.

Ale prawda jest taka, że podrzucił go Tuskowi Krzysztof Kilian, lecący z nim kolejny przyjaciel z KLD, dawny minister łączności w rządzie Suchockiej. Boni nigdy by się na coś takiego nie odważył, opowiada nasz informator.

A kto by się odważył? Może Jan Krzysztof Bielecki, który nastał na dobre po upadku Schetyny. Występował jako okazjonalny doradca Tuska i wcześniej, pełniąc zarazem prestiżową funkcję prezesa Pekao SA. Miał tę zaletę, że niczego od premiera nie chciał. Bywało, że towarzyszył mu w tych spotkaniach zatrudniony w biznesie (wiceprezes Polkomtelu) Kilian. I to oni mieli przekonać Tuska, że Schetyna stanowi zagrożenie. I że należy się go pozbyć.

[srodtytul]Mentor Bielecki[/srodtytul]

O ile Kilian zachował status osoby prywatnej, o tyle Bielecki po utracie prezesury banku przesuwa się ku polityce. Funkcja szefa Rady Gospodarczej ma być szczeblem do bardziej błyskotliwej kariery. Kiedy Tusk marzył jeszcze o tym, aby zostać prezydentem, chciał zrobić Bieleckiego szefem swojej Kancelarii. Wierzył w moc jego ekonomicznej wiedzy i międzynarodowych kontaktów. Nie bardzo wiadomo, w jakiej roli mógłby obsadzić ekspremiera dziś.

Ale słucha go uważnie. Bielecki przyszedł w odpowiednim momencie – kiedy premier zgnębiony aferą hazardową poszukiwał kogoś z autorytetem, kto przypominałby mu dawne czasy. Kiedyś przesunięty z polityki do biznesu Bielecki zwierzał się przyjaciołom, że robiący błyskotliwą karierę Tusk odrobinę lekceważy starszego kolegę jeszcze z lat 80., kiedy budowali środowisko liberałów. Ale te kwasy zniknęły, pozostał sentyment. – Schetyna to kolega, ktoś, z kim Donald kradł jabłka i chodził na dziewczynki. A Bielecki to mentor. Autorytet – tłumaczył dobrze znający ich obu Paweł Piskorski.

Były premier wypełnił jeszcze jedną lukę. Słabo znający się na gospodarce, lepiej na sprawach społecznych Boni nie aspirował do roli ekonomicznego stratega. Pozycji takiej nie miał też minister finansów Jan Vincent-Rostowski. Zawsze traktowany jako księgowy, podpadł na dokładkę premierowi nietrafnymi prognozami budżetowymi w 2008 roku. Dziś wzmocnił swoją pozycję politycznymi wystąpieniami, ale to Bielecki uchodzi za głównego doradcę od gospodarki, co stało się nagle bardziej pożądane w czasie kryzysu. Zresztą nie tylko, bo i od spraw zagranicznych. Szef MSZ Radosław Sikorski jest ceniony, ale trzymany na dystans.

Bielecki przyniósł do Kancelarii liberalnego premiera swój bagaż – człowieka o poglądach nieortodoksyjnych dla własnego środowiska. Za rządów Suchockiej liberałowie oburzali się na prozwiązkowy pakt o przedsiębiorstwie, a Bielecki jako minister z ramienia KLD pracował nad nim razem z Kuroniem. Miał sceptyczny stosunek do podatku liniowego. Długi pobyt w Anglii jeszcze wzmocnił jego centrowe skłonności. Nic dziwnego, że lansuje np. obronę dużych państwowych organizmów gospodarczych, budząc furię takich liberałów, jak Leszek Balcerowicz, a pochwały socjaldemokraty Jacka Żakowskiego i obrończyni narodowego interesu Jadwigi Staniszkis. Kiedy promowal przejęcie prywatnego banku WBK przez państwowy PKO BP, Tusk słuchał go, bo uważał, że przez Bieleckiego przemawia zdrowy rozsądek.

Czy uważa tak również, kiedy Bielecki radzi mu, aby nie podejmował radykalniejszych kroków przed kolejnymi wyborami? Zapewne. Ale może ta rola byłego premiera jest trochę i czarną legendą przypisywaną mu przez zwolenników Schetyny. Ostatnio Bielecki ogłosił, że jego Rada Gospodarcza stanie się głównym ośrodkiem reform deregulujących stosunki gospodarcze, z czym nie poradziła sobie komisja Palikota. On sam, mało efektowny, kiepski mówca, pozostaje wciąż enigmą. Choć ma w tej dziedzinie poważnych konkurentów. Na czele z Igorem Ostachowiczem, przedstawianym czasem jako osoba numer dwa w polskim państwie.

[srodtytul]Ile może Ostachowicz?[/srodtytul]

Temu misiowatemu, milkliwemu mężczyźnie, który po rozpędzeniu „dworu” stał się najbliższym powiernikiem Tuska, przypisuje się kluczowe decyzje tego rządu. To on miał wymyślić kampanię na rzecz kastracji pedofilów, a ostatnio ustawę przeciw dopalaczom. I on pilotuje wszystkie propagandowe akcje przeciwko opozycji. To by oznaczało, że nad polską polityką kontrolę sprawuje człowiek, który nie jest do końca politykiem. Bo choć w 2005 roku kandydował do Sejmu z PO, a w Kancelarii Premiera nosi tytuł sekretarza stanu, pozostaje postacią nieznaną opinii publicznej. Bierze udział w tajnych posiedzeniach rządu, ale konsekwentnie odmawia rozmów z mediami.

To zabawne, ale Ostachowicz, będący dziś symbolem dominacji marketingu w polityce Platformy, trafił do życia publicznego z motywów idealistycznych. W roku 2004 dopadł na ulicy Jana Rokitę, chcąc mu doradzić, aby uzupełnił swoją pasję śledczego w komisji badającej aferę Rywina paroma piarowskimi sztuczkami. Tak stał się współautorem kampanii Platformy w 2005 roku – to on wymyślił hasło „Premier z Krakowa”.

Z Tuskiem zetknął się bliżej w następnej kampanii – 2007. Przygotował zręczne pytania lidera PO w debacie z Jarosławem Kaczyńskim, ale i brutalną akcję publiczności przeciw prezesowi PiS w telewizyjnym studiu. Ale przede wszystkim przygotował Tuska do tej debaty. Bliski załamania, nieomal płaczliwy polityk został zmieniony w twardego gracza dzięki pracy ze specjalistą od psychoanalizy. Nad tymi seansami czuwał właśnie Ostachowicz.

Potem jego pozycja mogła tylko rosnąć, w czym zresztą pomagał sobie brutalnymi rozgrywkami w Kancelarii Premiera. W świetnej sylwetce Ostachowicza na łamach „Dziennika” Anna Wojciechowska opisała w 2009 roku, jak to odcinał rzeczniczce rządu Agnieszce Liszce łącza do sekretariatu premiera, aby wyłączyć ją z gry. – Zarazem budził zaufanie Donalda – opowiada ważny człowiek Platformy. – Bo inaczej niż klasyczni marketingowcy nie bał się zanurzenia w politykę. Ale też inaczej niż taki Sławomir Nowak nie szukał rozgłosu.

Na dobre jego czas przyszedł po odejściu Schetyny. Mimo stałego dostępu do premiera Graś i Arabski nie byli pełnowartościowymi partnerami. Ten pierwszy, bo rzadko miewał własne pomysły. Ten drugi, bo mimo wzajemnego przywiązania drażnił Tuska emocjonalnością.

A jednak wciąż nie ma zgody co do tego faktycznej roli. Zaprzyjaźniony z nim piarowiec przekonuje, że jest ogromna. – To ważny polityczny doradca. Co wymyślił ostatnio? A chociażby reanimację przez Komorowskiego Rady Bezpieczeństwa Narodowego na początku kampanii prezydenckiej.

Ale jest i inna opinia, którą przekazuje nam dawny minister Tuska. – Ostachowicz na ogół sam niczego nie wymyśla. Słucha pomysłów Donalda i ogłasza, że są genialne. Co najwyżej ozdabia je technicznymi szczegółami albo dobiera badania opinii.

[srodtytul]Tusk, żongler pomysłami[/srodtytul]

Tu dochodzimy do sedna rzeczy. Nasz rozmówca zapewnia, że głównym doradcą Donalda Tuska jest on sam. I mniej ważne, jakimi motywami się w danym momencie kieruje. Kiedy usłyszał o przypadku molestowania dziecka, naprawdę się przejął. Stąd pomysł projektu wymierzonego w pedofilów. A zarazem myślał, jak to wykorzystać propagandowo – w tym miał pomóc Ostachowicz. I to z czasem zdominowało resztę, bo premier do szczegółów nie ma głowy. A arcypiarowiec znakomicie nadaje się na symbol systemu, który scharakteryzował kiedyś rozgoryczony polityk PO: „Oni nie naradzają się za zamkniętymi drzwiami, co dobrego zrobić dla Polski. Oni się zastanawiają, jak zrobić, żeby wyglądało, że robią dobrze dla Polski”.

Może to osąd zbyt surowy, bo na tym polega po trosze współczesna polityka w każdym kraju demokratycznym (odsyłam do książki Michała Karnowskiego i Eryka Mistewicza „Anatomia władzy”). Aczkolwiek mizerne efekty tak wielu przedsięwzięć tego rządu, nawet w chwilach, gdy wydaje się, że chce coś zrobić, każą myśleć surowo o polskiej odmianie postpolityki.

Sam wymyślając sobie strategię, Tusk bywa lekkomyślny jak chłopiec. Na przykład wtedy, kiedy rzuca przypadkowy pomysł, czyniąc go ważnym elementem polityki rządu. Tak było właśnie wtedy, kiedy na pokładzie samolotu padło hasło: euro koniecznie w roku 2012. Roztrząsano różne warianty daty, a kiedy Tusk zatrzymał się na tej, Krzysztof Kilian zawołał radośnie: „Ogłoś to!”. Więc ogłoszono, przez wiele miesięcy naciskano opozycję, zwoływano narady i konferencje. Aż w końcu już podczas zamętu wywołanego kryzysem datę wstydliwie zgubiono. Jak tyle innych pomysłów.

Ale to jeszcze pół biedy, gdy premierowi przychodziło z wdziękiem improwizować. Gorzej, kiedy musiał podejmować decyzje pod presją czasu i okoliczności. Staje się wtedy nerwowy i biada jego doradcom. Muszą mieć grubą skórę. Jak wtedy, gdy premierowi przyszło decydować o postępowaniu policji wobec handlarzy broniących swojej własności w hali przed warszawskim Pałacem Kultury.

Ministrem spraw wewnętrznych był wtedy jeszcze Schetyna. Obaj obserwowali zdarzenia na ekranach telewizorów w Kancelarii. Towarzyszył im komendant główny policji generał Andrzej Matejuk. Co Schetyna rozkazywał Matejukowi rozpoczęcie akcji, to Tusk go wstrzymywał, powtarzając: „Chcecie, żebym przegrał wybory?”. Atmosfera była napięta i niemiła. Ciężkie kryzysy w Kancelarii Tuska są opisywane zawsze jako sądne dni, pełne inwektyw i żalów premiera nad niekompetencją współpracowników.

[srodtytul]Dobre wiadomości[/srodtytul]

Nie powinniśmy być jednak zmyleni owym piekielnym klimatem. Tusk traci głowę, ale ani razu do tej pory nie pogubił się na tyle, aby stracić kontrolę nad sytuacją. I jeśli przyjąć jego cel zasadniczy: „Przejść suchą nogą, nie kopać się z koniem”, to wciąż wychodzi cało z opresji. Ciągle zachowuje popularność i inicjatywę. Za to jego doradcy muszą stale pamiętać o historii z początku kadencji. Urzędniczka Kancelarii odziedziczona po poprzednikach przyszła się na coś poskarżyć. „Niech pani pamięta, ja bardzo nie lubię złych wiadomości” – obwieścił jej premier. To było adresowane do wszystkich. Łącznie z Grzegorzem Schetyną. Może dlatego nie ma w otoczeniu premiera nikogo ze skuteczną receptą na kryzys finansów.

Nie wiadomo, z kim teraz Tusk obmyśla scenariusze dalszej przyszłości PO albo i własnej kariery. Z Ostachowiczem? Sam ze sobą? Albo zgoła nie obmyśla ich wcale, dając się nieść fali, jak wtedy, kiedy w ostatniej chwili oznajmił, że nie wystartuje do prezydentury. Robi się wokół niego pusto, a narzekania na humory premiera są w Platformie w dobrym tonie. Ale jemu to, jak się zdaje, nie przeszkadza.

Tusk ma jeszcze jednego powiernika. Wojciecha Dudę, kolegę ze studiów, z którym razem biegał na antykomunistyczne demonstracje i na rockowe koncerty, a potem wykuwał zręby myśli liberalnej. Teraz zrobił go podsekretarzem stanu do spraw polityki historycznej i czasem się z nim spotyka w Warszawie na wspominki.

Ale czy redaktor programowego kwartalnika „Przegląd Polityczny” doradza mu w ważnych sprawach? Znający ich obu politycy powątpiewają. Ten intelektualista z Trójmiasta widzi swego przyjaciela jako idealistycznego liberała i niechętnie zderza to wyobrażenie z realiami prawdziwej polityki. Nic dziwnego, że Donald Tusk musi liczyć tylko na siebie. Aż do pierwszego potknięcia. Do pierwszej prawdziwej klęski?

Kto ma swobodny dostęp do gabinetu premiera Donalda Tuska? Opowiada bywały polityk PO: – Tych ludzi dzielimy na trzy kategorie: są tacy, którzy wchodzą tam bez pukania; tacy, którzy muszą zapukać i usłyszeć: proszę; i tacy, którzy czekaj, aż sekretarka poprosi.

Nazwiska? Do pierwszej grupy należał dawny wicepremier i szef MSWiA Grzegorz Schetyna. Dziś, po jego zniknięciu z Kancelarii, należą do niej rzecznik rządu Paweł Graś i specjalista od marketingu Igor Ostachowicz. Do drugiej? Szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski. Do trzeciej? Choćby były premier Jan Krzysztof Bielecki, szef Rady Gospodarczej przy premierze. Powtórzmy, mowa o postaciach, które mogą przyjść do szefa szefów praktycznie w każdej chwili.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne