Szewach Weiss o miejscach ważnych dla jego życia i kariery

Osobista i zawodowa mapa wspomnień izraelskiego polityka, byłego ambasadora w Warszawie i niezmiennego przyjaciela Polaków

Publikacja: 31.12.2010 00:01

Szewach Weiss z Leopoldem Kozłowskim, słynnym klezmerem

Szewach Weiss z Leopoldem Kozłowskim, słynnym klezmerem

Foto: Archiwum autora

[srodtytul]Kraków [/srodtytul]

Przed wojną żyło w Krakowie ponad 60 tys. Żydów. Zagłada spowodowała, że żydowska dzielnica Kazimierz opustoszała. Dziś znów żyje – głównie dzięki Festiwalowi Kultury Żydowskiej. Odnowiono synagogi, są galerie, restauracje, kawiarnie. Ale jest mi tu smutno. Patrzę na okna odnowionych kamienic, dziś są puste. A 70, 80 czy 100 lat temu w każdym z nich widać było całe rodziny. Matka w chustce na głowie przygotowywała piątkowy wieczór, czuć było zapach rosołu z domowym makaronem, świeżych chałek. Mężczyźni wracali z dziećmi z synagog. Słychać było śpiew kantorów. Prawdziwych. Nie aktorów-kantorów, których można usłyszeć dziś. Więc kiedy na placach i parterach Kazimierza wesoło, bo tłum bawi się na festiwalu, wyżej, na piętrach, unosi się smutek.

Na jednej z kamienic jest tablica pamiątkowa: „Bądź zdrów mój Krakowie. Mordechaj Gebirtig (1877 – 1942) – stolarz, poeta, pieśniarz”. Mieszkał w niej autor pieśni, którą często śpiewano w gettach – „Gore nasze miasteczko, gore”. Napisał ją jeszcze przed wybuchem wojny, po pogromie w Przytyku w 1936 roku. Słowa okazały się prorocze.

Przez ten wesoło-smutny Kazimierz wiele razy wędrowaliśmy z moimi przyjaciółmi. Po koncertach często szliśmy do restauracji Alef. Moje wspomnienia związane są głównie z czasami, gdy prowadzili ją moi przyjaciele – Adaś i Janusz. Jadłem tam wtedy pyszne, koszerne potrawy, m.in. śledzia po żydowsku. Razem z Januszem Makuchem, szefem krakowskiego Festiwalu Kultury Żydowskiej, z Leopoldem Kozłowskim, cenionym muzykiem, chyba już ostatnim prawdziwym galicyjskim klezmerem, przenosiliśmy się potem często do Domu Klezmera (Klezmer Hois). Tam do rana razem śpiewaliśmy – nie tylko w jidisz, ale polskie piosenki, takie jak „Krakowiaczek jeden”. Bo w moich izraelskich szkołach było wielu nauczycieli z Polski i oni nas uczyli „Krakowiaczka”.

Takie połączenie smutku i radości, jakie na Kazimierzu, jest charakterystyczne dla żydowskiej tradycji. Większość dowcipów żydowskich ma drugie, smutne dno. Żydzi od lat śmieją się przez łzy.

[srodtytul]Londyn[/srodtytul]

Byłem tam po raz pierwszy w 1972 roDwa wspomnienia związane z Londynem zapadły mi głęboko w pamięci. Pierwsze związane jest z London School of Economics and Political Science. Kiedy byłem tam gościem, czułem żydowsko-polską tradycję. Przez wiele lat wykładał tam wybitny angielski politolog i ekonomista Harold Laski. Był nauczycielem najważniejszych liderów Labour Party, sam był przez jakiś czas jej sekretarzem. To z tym uniwersytetem związana jest też historia rodziny Milibandów – żydowskiej, pochodzącej z okolic Częstochowy. Ed Miliband, obecny szef Partii Pracy, którego brat też działa z tym ugrupowaniu, studiował na The London School of Economics.

Podczas tego pobytu mieszkałem w małym hoteliku na typowej londyńskiej ulicy. Typowej, ale dla mnie bardzo szczególnej. Bo tam mieści się klub Iskra, do którego należy polska elita żyjąca w Londynie. Bywałem tam z prawdziwą przyjemnością. Starsze panie grały Chopina, można było przeczytać polskie gazety, zjeść polskiego śledzika, wypić kieliszek polskiej wódki. Na początku rozmawiałem z nimi po angielsku, mój polski był tak słaby, że wstydziłem się go używać. Ale po chwili przeszedłem na polski. Mówiłem słabo, ale mam nadzieję, że mi to wybaczyli.

[srodtytul]Moskwa, Wołgograd [/srodtytul]

W 1995 roku zaprosił mnie do Moskwy Iwan Rybkin, wówczas przewodniczący Dumy. Rybkin pochodził ze Stalingradu, a właściwie Wołgogradu. Dla mnie to jednak zawsze będzie Stalingrad. Bo ci, którzy walczyli w bitwie o to miasto w 1942 roku, krzyczeli „za Stalinu, za Rodinu”.

Powiedziałem Rybkinowi, że zależy mi na tym, by oddać hołd bohaterom broniącym Stalingradu, którzy zmienili losy II wojny światowej i prawdopodobnie – losy nas wszystkich.

Złożyłem więc wieńce pod pomnikiem. Pamiętam, że byłem wzruszony. Chyba nawet miałem łzy w oczach. Bo do dziś, jak słyszę to słowo – Stalingrad – trzęsę się z emocji. Bo gdyby nie ta bitwa, która była przełomowa dla II wojny światowej, to prawdopodobnie 14 sierpnia 1944 roku Armia Czerwona nie wyzwoliłaby mnie i mojej rodziny. Nie byłoby pewnie na tym świecie już ani mnie, ani wielu innych europejskich Żydów.

Z Wołgogradu pojechałem do Moskwy. Spędziłem tam dwa dni. Każdy człowiek, patrząc na skarby cesarskie w muzeum na Kremlu, może czasem zrozumieć przyczynę wybuchu rewolucji przeciwko carowi, przeciwko systemowi, w którym tak wielkie bogactwa były w rękach jednego człowieka, a dookoła było tyle biedy.

Ogromne wrażenie robi mauzoleum. Zabalsamowany Lenin – ten niski człowiek, ze znaną na całym świecie twarzą, zmienił przecież historię świata. Wrażenie robi także brak w mauzoleum Stalina. Bo przecież jego stamtąd zabrali już w latach 60.

No, ale głównym celem mojej wizyty było przemówienie w Dumie. Wersję rosyjską pomógł mi zresztą przygotować mój brat dr Harold Weiss, który bardzo dobrze zna rosyjski.

Na początku mojego wystąpienia Władimir Żyrinowski, kontrowersyjny rosyjski polityk, wstał i powiedział do członków swojego klubu – „rebiata pojdziom”, czyli – „wyjdźmy, chłopaki”. No i prawie cały klub Żyrinowskiego opuścił sale posiedzeń Dumy w proteście przeciwko mnie, przeciwko Żydom, przeciwko Izraelowi. Ale jeden członek tego klubu został. Po moim przemówieniu podszedł do mnie i powiedział: co ten Żyrinowski robi, przecież my wszyscy wiemy, że jest Żydem.

Po wielu latach spotkałem Żyrinowskiego w Radzie Europy w Strasburgu. On był jako delegat w Zgromadzeniu Parlamentarnym RE, ja – jako przedstawiciel Izraela. Podszedł do mnie po moim wystąpieniu na forum zgromadzenia i... poprosił o wybaczenie. No i ja mu wybaczyłem.

A sześć, siedem lat temu Żyrinowski przyjechał na grób ojca do Izraela. Bo jego ojciec – Żyd, Liberman, inżynier – wyjechał dawno temu do Izraela, tu zmarł i jest pochowany. Więc Żyrinowski, syn Libermana, powrócił do żydostwa. Mimo że z punktu wiedzenia religijnego nie jest Żydem, bo żydostwo płynie z krwią matki.

W Moskwie byłem tylko raz, ale tu, w Izraelu, mam ją cały czas. Mieszka tu ponad milion rosyjskich Żydów. Rozmawiają po rosyjsku, wydają dzienniki, mają swój teatr, śmieją się po rosyjsku, piją po rosyjsku. Są bardzo widoczni, są częścią elity naukowej, medycznej. W Hajfie utarła się taka tradycja, że jedną ulicę nazywają, tak między sobą, Stalingrad, inną Moskwa, jeszcze inną – Leningrad. To ciekawe, że nie Wołgograd, i nie Sankt Petersburg.

[srodtytul]Oslo[/srodtytul]

Byłem tam w 1994 roku, gdyby Icchak Rabin razem z Jaserem Arafatem i Szymonem Peresem otrzymali Nagrodę Nobla. To oni zainicjowali bowiem rozmowy pokojowe między Izraelem a Palestyńczykami. To był piękny czas, czas nadziei, że uda się pokojowo zażegnać konflikt. Pojechałem na uroczystość do Oslo jako przewodniczący Knesetu. Była uroczysta kolacja przy okrągłym stole. Miał on symbolizować, tak jak ten polski, pojednanie. To było niesamowite – siedzieć obok Arafata, rozmawiać z Palestyńczykami o kulturze, sztuce, o tym, co nas łączy. Podczas kolacji Ofra Haza śpiewała dla nas po hebrajsku i po arabsku. Te nasze języki są jednak bardzo do siebie podobne, są bliskie, mamy te same korzenie. Dlatego to takie bolesne, że ciągle ze sobą walczymy. Oslo kojarzy mi się właśnie z tą nadzieją na pokój. Niestety – do dziś ciągle niezrealizowaną.

Przy tym stole siedzieli: Rabin z żoną, Peres z żoną, Arafat z żoną. A premier Norwegii – z mężem, prezydent miasta Oslo – także z mężem, przewodnicząca parlamentu norweskiego, piękna kobieta, była sama. Jako feminista nie mogłem nie zadać im pytania – jak to się dzieje, że tyle kobiet rządzi w Skandynawii. Otrzymałem bardzo ciekawą odpowiedź. – Bo tu przez setki lat mężczyźni byli rybakami. Wypływali na morze. A my rządziłyśmy rodziną, społeczeństwem. Radziłyśmy sobie same. I tak już zostało.

[srodtytul]Płońsk [/srodtytul]

To tu urodził się Dawid Green, który na początku XX wieku jako 18-latek wyjechał do Palestyny, zmienił sobie nazwisko na Ben Gurion i stał się twórcą Państwa Izraela. Jest naszym Piłsudskim, naszym Garibaldim, naszym Waszyngtonem. Jeszcze za życia stał się symbolem izraelskiej niepodległości.

Po raz pierwszy pojechałem do Płońska w 1988 roku, czyli jeszcze przed odnowieniem oficjalnych stosunków między Polską a Izraelem. Wybrałem się do tego miasta bez mapy. Ale, o dziwo, doskonale dałem sobie tam radę. W jaki sposób? Wcześniej przeczytałem opowieść Guriona o Płońsku. Dokładnie opisał rynek, pierwszy dom swojej rodziny, który spłonął, kolejny, który wynajęli przy rynku, okoliczne uliczki i alejki. Mając w głowie opis, który Ben Gurion odtworzył z pamięci 50 lat po opuszczeniu Płońska, swobodnie spacerowałem po mieście. Na dawnym domu Ben Guriona jest tablica, na której opisana jest historia jego życia. Wmurowano ją jeszcze w latach 60. A w mieszkaniu Gurionów jest restauracja. Kiedy byłem tam pierwszy raz, spotkała mnie bardzo miła niespodzianka. Danie główne w tej restauracji – ziemniaki, sałata i sznycel – nazywa się bengurionówka. Kiedy byłem już ambasadorem Izraela w Polsce wracałem do bengurionówki kilka razy w roku.

[srodtytul]Rzym[/srodtytul]

Spędziłem tam jako dwunastolatek osiem miesięcy. Co robiło dziecko Holokaustu w Rzymie? Nie byłem jedyny. W latach 1946 – 1947 w Rzymie i jego okolicach można było znaleźć 20 – 30 tys. uchodźców żydowskich, przeważnie z Polski, którzy zaczęli nielegalną emigrację do Palestyny. Nielegalną, ponieważ wtedy jeszcze nie istniało Państwo Izrael. Żydów nie dopuszczano wtedy nawet do brzegów Palestyny, setki tysięcy nas wędrowało więc po Europie. Naszą ucieczkę do Palestyny, często tajnymi, nielegalnymi sposobami, organizowała żydowska organizacja Bricha. Rzym był jednym z naszych przystanków. Podróż mojej rodziny rozpoczęła się po pogromie kieleckim. Podróżowaliśmy przez Słowację i Austrię. Podczas gdy ja i moja siostra dotarliśmy do Rzymu, nasi rodzice zostali w Austrii – ze względu na stan zdrowia ojca. Cierpiał on bowiem na gruźlicę – był to skutek dwóch lat spędzonych w ciemnej piwnicy.

W Rzymie z siostrą byliśmy w gronie ok. 120 dzieci Holokaustu, głównie sierot. Znajdowaliśmy się tam pod dobrą opieką organizacji Bricha. Mieszkaliśmy w willi, w której podczas wojny żył prywatny krawiec Benito Mussoliniego. Spacerowaliśmy po Rzymie. Dla dzieci, które dopiero co wyszły z piekła wojny, były to cudowne miesiące.

Ale największe wrażenie zrobił chyba na mnie balkon, z którego przemawiał dyktator faszystowski Benito Mussolini. Przypominałem sobie te kroniki filmowe, na których Mussolini i Hitler przemawiali do narodów. Ta demagogia, ten teatr, ten populizm. Dyktatorzy zawsze szukali tarasów, balkonów, z których mogli patrzeć na swój naród z góry. W entuzjazmie tłumów odnajdywali swoją siłę, legitymizację swoich działań. Jednak ci ludzie, z których składały się narody, niewiele dla nich znaczyli, byli dla nich jak mrówki.

Już jako dziecko bardzo interesowałem się polityką. Ze względu na stracone dzieciństwo, na to, co spotkało moją rodzinę, chciałem działać na rzecz demokracji. Postanowiłem już wtedy, że będę kiedyś politykiem i dodam osobistą cegiełkę do budowy wolności.

[srodtytul]Sofia[/srodtytul]

Odwiedziłem to miasto w 1993 roku, jako przewodniczący Knesetu. Zaprosił mnie prezydent Bułgarii Żelu Żelew.

Podczas II wojny światowej w Bułgarii ocalała cała gmina żydowska – prawie 50 tys. osób. Pod naciskiem III Rzeszy Bułgaria wydała Żydów z Macedonii i Tracji. Te regiony też należały wtedy do tego państwa, ale broniło ono tylko „swoich” Żydów, mieszkających w samej Bułgarii. I, trzeba przyznać, robiło to skutecznie. Podziękowałem za to narodowi bułgarskiemu podczas przemowy w parlamencie w Sofii.

Pamiętam, że była wtedy sroga zima. Umieszczono mnie w oficjalnym pałacu dla wysokich przedstawicieli innych państw. Przez wiele lat mieszkał w nim Teodor Żiwkow – lider komunistycznej Bułgarii. Budynek był monumentalny, otoczony wysokimi murami. To takie charakterystyczne dla dyktatorów – że rządzą niby w imieniu narodu, a odgradzają się od niego wysokimi murami. Dostałem sypialnię Żiwkowa, a mój rzecznik – prawdopodobnie jego małżonki. Chociaż określenie „sypialnia” to chyba małe nieporozumienie. Bo była to wielka sala, z ogromnym łożem. Między tymi sypialniami była jeszcze jedna, wielka sala. Dwóch Izraelczyków – przewodniczący Knesetu i jego rzecznik, sami, w takiej wielkiej twierdzy. I cisza – aż strach.

Dlaczego o tym opowiadam? Bo pamiętam, że podczas mojej wizyty w Lubjanie też byłem w jednym z pałaców władcy – Josipa Tito. Budynek także był ogromny, i miał taką samą, monumentalną sypialnię. Podobnie – w Kijowie. Zawsze po wizytach w takich sypialniach zastanawiałem się – co się działo w głowach tych ludzi? Czy ci dyktatorzy nie mieli poczucia intymności? Czy można się kochać w takich salach? Mieli widocznie jakąś potrzebę gigantyzmu, wielkości. Trafnie opisał to w książce „Nowa klasa” Milowan Dilas, Żyd, który był współpracownikiem Tito, przez jakiś czas pełnił nawet funkcję wiceprezydenta Jugosławii. Za krytykę systemu trafił do więzienia. Właśnie w tych salach-sypialniach, m.in. w Sofii, myślałem o Milovanie Dilasie. I o tym, jak zamienił takie pokoje na małe cele w jugosłowiańskich więzieniach.

[srodtytul]Strasburg[/srodtytul]

To w tym francuskim mieście powstał jidysz, jak mówi nasza tradycja. To tam, oprócz instytucji Unii Europejskiej, ma swoją siedzibę Rada Europy. Izrael ma przy jej Zgromadzeniu Parlamentarnym status obserwatora. Bywałem tam jako poseł Knesetu. To tam spotkałem po raz pierwszy polskich parlamentarzystów, m.in. Bronisława Geremka.

Doszło tam też do niesamowitego, spontanicznego spotkania prezydentów Polski i Izraela. Do Rady Europy przyjechał wtedy bowiem Chaim Herzog. Tego samego dnia na forum Zgromadzenia Parlamentarnego RE miał przemawiać Lech Wałęsa. Ja już wtedy znałem Wałęsę. Poszedłem więc do jego sekretarza i zacząłem go namawiać: – Zorganizujmy takie spontaniczne spotkanie prezydentów.

Ale sekretarz chronił swojego prezydenta: – Wałęsa jest chory, ma 39 stopni gorączki.

Nie dałem mu się przekonać, poszedłem do prezydenta Wałęsy. Rzeczywiście – był chory. Powiedział: – Profesorze, chciałbym cię uścisnąć, ale mam grypę.

Zaprosiłem go na spotkanie z Herzogiem. Mimo choroby – dał się namówić. Szybko zorganizowaliśmy w naszym izraelskim biurze napoje, owoce, posłaliśmy sekretarkę po białe i czerwone róże. Z biura delegacji polskiej pożyczyliśmy flagę, razem z naszą ustawiliśmy ją w wazonie.

Tak zorganizowaliśmy naprędce pierwsze spotkanie prezydentów Polski i Izraela. Herzog opowiadał Wałęsie o tym, jak służył w brytyjskiej armii. I o swoich polskich korzeniach. – Ech, wy wszyscy pochodzicie z Polski – żachnął się Wałęsa.

Ale Herzog miał wyjątkową historię rodzinną. Jego ojciec – Isaac Halevi Herzog pochodził z Łomży. Potem wyjechał do Irlandii, gdzie był naczelnym rabinem. Pod koniec lat 30. został naczelnym rabinem aszkenazyjskim Izraela.

[srodtytul]Warszawa[/srodtytul]

Nie wystarczyłoby kilku książek na spisanie moich wspomnień związanych z tym miastem. Od czasu mojej służby ambasadorskiej w Polsce Warszawa jest moim pół-domem. Z tej niezliczonej ilości wspomnień wybiorę więc jedno.

W 1985 roku przyjechałem tu z delegacją izraelskiego parlamentu w związku z 40-leciem wyzwolenia obozu Auschwitz. Spędziliśmy też wtedy dwa dni w Warszawie. Głównie w byłej żydowskiej Warszawie. Byliśmy przy pomniku Bohaterów Getta, na Umschlagplatzu. Tam, na pomniku wyryte są setki imion żydowskim. Tylko imion, bo nie ma na świecie takiego muru, który zmieściłby nazwiska 3,5 miliona polskich Żydów, którzy zginęli w Holokauście. Znalazłem tam też moje dwa imiona – Zenon i Szebach.

Ta podróż była smutna. Taki też był hotel, w którym mieszkaliśmy – Hotel Europejski. W wysokich, dość zaniedbanych pokojach czuć było przedwojenną atmosferę. Wieczorem zeszliśmy do hotelowego baru na jakąś kawę, żeby uspokoić się po pełnych emocji godzinach. Grała orkiestra – tango, czasem walca angielskiego. Smutno i rzewnie. Przy stoliku obok siedziała kobieta. Była skromnie ubrana, miała piękne oczy. Siedziała sama, zaintrygowała nas, była w niej jakaś tajemniczość. Z typową dla mnie śmiałością podszedłem i zaprosiłem ją do tańca.

Tango jest zawsze smutne. My oboje też byliśmy w takim nastroju. Nie chciałem jej za bardzo opowiadać o naszej delegacji. Byliśmy tak nauczeni, że za granicą, zwłaszcza w kraju, jakim był wtedy PRL, nie opowiadaliśmy za wiele o naszych sprawach państwowych. No ale ona bardzo była zainteresowana żydowskim narodem. Pomyślałem sobie, że historia to nie są sekrety. Opowiadałem jej więc o dziejach Izraela. W końcu i ona zaczęła opowiadać o sobie. Miała na imię Krystyna. Była dzieckiem Holokaustu. Uratowała ją polska rodzina, ochrzciła ją i wychowała. Była katoliczką, kochała swoich polskich rodziców. Ale tęskniła do swojej autentycznej tożsamości. Nigdy już jej nie spotkałem, ale pamiętam ten wieczór do dziś.

[srodtytul]Waszyngton[/srodtytul]

To tam latem 1994 roku została podpisana słynna deklaracja waszyngtońska, która ogłaszała zakończenie wojny między Izraelem a Jordanią. Byłem jednym z członków delegacji izraelskiej, której przewodniczył Icchak Rabin, wówczas premier Izraela. Doszło wtedy do pierwszego publicznego spotkania Rabina z królem Jordanii Husseinem. Wieczorem braliśmy udział w kolacji w Białym Domu. Przy głównym stole najważniejsi goście, prezydent Stanów Zjednoczonych Bill Clinton, jego żona – Hillary Clinton. A przy jednym z bocznych stolików siedziałem razem z m.in. senatorem Joe Liebermanem, Żydem, i szefem Rezerwy Federalnej USA Alanem Greenspanem, też Żydem. Greenspan pyta Liebermana – czy mówisz w jidysz? Ten odparł: – Nie bardzo, ale rozumiem. Kiedy jednak idę do synagogi, to modlę się nie w jidysz, tylko po hebrajsku.

– Ale pozwolisz mi porozmawiać trochę z profesorem w mame-loszn?

– spytał Greenspan. Mame-loszn to matczyny język: tak Żydzi nazywają między sobą jidysz. Więc Greenspain spytał mnie w jidysz, skąd jestem. Wyjaśniłem, że z Borysławia. – No to jesteśmy sąsiadami, bo moja rodzina pochodzi z Buczacza – zawołał Greenspain.

Buczacz to miasteczko w Galicji, może 50 km od Borysławia. To stamtąd pochodzą m.in. Samuel Agnon, laureat Nagrody Nobla w 1966 roku, i Szymon Wiesenthal. Dyskutowaliśmy o tym wszystkim. Dwaj Żydzi z Galicji w Białym Domu.

[srodtytul]Zamość[/srodtytul]

Przed wojną żyło tam, tuż obok Polaków, ponad 10 tys. Żydów. Mieli swoje synagogi, szkoły, swoją bibliotekę, mykwę (miejsce rytualnych kąpieli) i cmentarz. Kiedy pojechałem do Zamościa, już jako ambasador, zobaczyłem cudowne miasto. Ale bez Żydów. Spotkałem tam tylko jednego. Przyjechał z Rosji. Podszedł do mnie, przedstawił się, pokazał wiersze, które pisze. Obu nam było bardzo smutno. Razem zwiedzaliśmy miasto. Byliśmy w głównej synagodze, gdzie teraz jest biblioteka. To i tak lepiej niż w Poznaniu, gdzie w synagodze jest basen. Umieścili go tam jeszcze gestapowcy. Tymczasem to właśnie z Zamościa pochodzi poeta Salomon Ettinge, pisarz Icchak Lejb Perec. To tu urodziła się też Róża Luksemburg, która później stanęła na czele rewolucji komunistycznej w Berlinie.

—wsp. Katarzyna Borowska

[srodtytul]Kraków [/srodtytul]

Przed wojną żyło w Krakowie ponad 60 tys. Żydów. Zagłada spowodowała, że żydowska dzielnica Kazimierz opustoszała. Dziś znów żyje – głównie dzięki Festiwalowi Kultury Żydowskiej. Odnowiono synagogi, są galerie, restauracje, kawiarnie. Ale jest mi tu smutno. Patrzę na okna odnowionych kamienic, dziś są puste. A 70, 80 czy 100 lat temu w każdym z nich widać było całe rodziny. Matka w chustce na głowie przygotowywała piątkowy wieczór, czuć było zapach rosołu z domowym makaronem, świeżych chałek. Mężczyźni wracali z dziećmi z synagog. Słychać było śpiew kantorów. Prawdziwych. Nie aktorów-kantorów, których można usłyszeć dziś. Więc kiedy na placach i parterach Kazimierza wesoło, bo tłum bawi się na festiwalu, wyżej, na piętrach, unosi się smutek.

Na jednej z kamienic jest tablica pamiątkowa: „Bądź zdrów mój Krakowie. Mordechaj Gebirtig (1877 – 1942) – stolarz, poeta, pieśniarz”. Mieszkał w niej autor pieśni, którą często śpiewano w gettach – „Gore nasze miasteczko, gore”. Napisał ją jeszcze przed wybuchem wojny, po pogromie w Przytyku w 1936 roku. Słowa okazały się prorocze.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą