Pamiętam, że była wtedy sroga zima. Umieszczono mnie w oficjalnym pałacu dla wysokich przedstawicieli innych państw. Przez wiele lat mieszkał w nim Teodor Żiwkow – lider komunistycznej Bułgarii. Budynek był monumentalny, otoczony wysokimi murami. To takie charakterystyczne dla dyktatorów – że rządzą niby w imieniu narodu, a odgradzają się od niego wysokimi murami. Dostałem sypialnię Żiwkowa, a mój rzecznik – prawdopodobnie jego małżonki. Chociaż określenie „sypialnia” to chyba małe nieporozumienie. Bo była to wielka sala, z ogromnym łożem. Między tymi sypialniami była jeszcze jedna, wielka sala. Dwóch Izraelczyków – przewodniczący Knesetu i jego rzecznik, sami, w takiej wielkiej twierdzy. I cisza – aż strach.
Dlaczego o tym opowiadam? Bo pamiętam, że podczas mojej wizyty w Lubjanie też byłem w jednym z pałaców władcy – Josipa Tito. Budynek także był ogromny, i miał taką samą, monumentalną sypialnię. Podobnie – w Kijowie. Zawsze po wizytach w takich sypialniach zastanawiałem się – co się działo w głowach tych ludzi? Czy ci dyktatorzy nie mieli poczucia intymności? Czy można się kochać w takich salach? Mieli widocznie jakąś potrzebę gigantyzmu, wielkości. Trafnie opisał to w książce „Nowa klasa” Milowan Dilas, Żyd, który był współpracownikiem Tito, przez jakiś czas pełnił nawet funkcję wiceprezydenta Jugosławii. Za krytykę systemu trafił do więzienia. Właśnie w tych salach-sypialniach, m.in. w Sofii, myślałem o Milovanie Dilasie. I o tym, jak zamienił takie pokoje na małe cele w jugosłowiańskich więzieniach.
[srodtytul]Strasburg[/srodtytul]
To w tym francuskim mieście powstał jidysz, jak mówi nasza tradycja. To tam, oprócz instytucji Unii Europejskiej, ma swoją siedzibę Rada Europy. Izrael ma przy jej Zgromadzeniu Parlamentarnym status obserwatora. Bywałem tam jako poseł Knesetu. To tam spotkałem po raz pierwszy polskich parlamentarzystów, m.in. Bronisława Geremka.
Doszło tam też do niesamowitego, spontanicznego spotkania prezydentów Polski i Izraela. Do Rady Europy przyjechał wtedy bowiem Chaim Herzog. Tego samego dnia na forum Zgromadzenia Parlamentarnego RE miał przemawiać Lech Wałęsa. Ja już wtedy znałem Wałęsę. Poszedłem więc do jego sekretarza i zacząłem go namawiać: – Zorganizujmy takie spontaniczne spotkanie prezydentów.
Ale sekretarz chronił swojego prezydenta: – Wałęsa jest chory, ma 39 stopni gorączki.
Nie dałem mu się przekonać, poszedłem do prezydenta Wałęsy. Rzeczywiście – był chory. Powiedział: – Profesorze, chciałbym cię uścisnąć, ale mam grypę.
Zaprosiłem go na spotkanie z Herzogiem. Mimo choroby – dał się namówić. Szybko zorganizowaliśmy w naszym izraelskim biurze napoje, owoce, posłaliśmy sekretarkę po białe i czerwone róże. Z biura delegacji polskiej pożyczyliśmy flagę, razem z naszą ustawiliśmy ją w wazonie.
Tak zorganizowaliśmy naprędce pierwsze spotkanie prezydentów Polski i Izraela. Herzog opowiadał Wałęsie o tym, jak służył w brytyjskiej armii. I o swoich polskich korzeniach. – Ech, wy wszyscy pochodzicie z Polski – żachnął się Wałęsa.
Ale Herzog miał wyjątkową historię rodzinną. Jego ojciec – Isaac Halevi Herzog pochodził z Łomży. Potem wyjechał do Irlandii, gdzie był naczelnym rabinem. Pod koniec lat 30. został naczelnym rabinem aszkenazyjskim Izraela.
[srodtytul]Warszawa[/srodtytul]
Nie wystarczyłoby kilku książek na spisanie moich wspomnień związanych z tym miastem. Od czasu mojej służby ambasadorskiej w Polsce Warszawa jest moim pół-domem. Z tej niezliczonej ilości wspomnień wybiorę więc jedno.
W 1985 roku przyjechałem tu z delegacją izraelskiego parlamentu w związku z 40-leciem wyzwolenia obozu Auschwitz. Spędziliśmy też wtedy dwa dni w Warszawie. Głównie w byłej żydowskiej Warszawie. Byliśmy przy pomniku Bohaterów Getta, na Umschlagplatzu. Tam, na pomniku wyryte są setki imion żydowskim. Tylko imion, bo nie ma na świecie takiego muru, który zmieściłby nazwiska 3,5 miliona polskich Żydów, którzy zginęli w Holokauście. Znalazłem tam też moje dwa imiona – Zenon i Szebach.
Ta podróż była smutna. Taki też był hotel, w którym mieszkaliśmy – Hotel Europejski. W wysokich, dość zaniedbanych pokojach czuć było przedwojenną atmosferę. Wieczorem zeszliśmy do hotelowego baru na jakąś kawę, żeby uspokoić się po pełnych emocji godzinach. Grała orkiestra – tango, czasem walca angielskiego. Smutno i rzewnie. Przy stoliku obok siedziała kobieta. Była skromnie ubrana, miała piękne oczy. Siedziała sama, zaintrygowała nas, była w niej jakaś tajemniczość. Z typową dla mnie śmiałością podszedłem i zaprosiłem ją do tańca.
Tango jest zawsze smutne. My oboje też byliśmy w takim nastroju. Nie chciałem jej za bardzo opowiadać o naszej delegacji. Byliśmy tak nauczeni, że za granicą, zwłaszcza w kraju, jakim był wtedy PRL, nie opowiadaliśmy za wiele o naszych sprawach państwowych. No ale ona bardzo była zainteresowana żydowskim narodem. Pomyślałem sobie, że historia to nie są sekrety. Opowiadałem jej więc o dziejach Izraela. W końcu i ona zaczęła opowiadać o sobie. Miała na imię Krystyna. Była dzieckiem Holokaustu. Uratowała ją polska rodzina, ochrzciła ją i wychowała. Była katoliczką, kochała swoich polskich rodziców. Ale tęskniła do swojej autentycznej tożsamości. Nigdy już jej nie spotkałem, ale pamiętam ten wieczór do dziś.
[srodtytul]Waszyngton[/srodtytul]
To tam latem 1994 roku została podpisana słynna deklaracja waszyngtońska, która ogłaszała zakończenie wojny między Izraelem a Jordanią. Byłem jednym z członków delegacji izraelskiej, której przewodniczył Icchak Rabin, wówczas premier Izraela. Doszło wtedy do pierwszego publicznego spotkania Rabina z królem Jordanii Husseinem. Wieczorem braliśmy udział w kolacji w Białym Domu. Przy głównym stole najważniejsi goście, prezydent Stanów Zjednoczonych Bill Clinton, jego żona – Hillary Clinton. A przy jednym z bocznych stolików siedziałem razem z m.in. senatorem Joe Liebermanem, Żydem, i szefem Rezerwy Federalnej USA Alanem Greenspanem, też Żydem. Greenspan pyta Liebermana – czy mówisz w jidysz? Ten odparł: – Nie bardzo, ale rozumiem. Kiedy jednak idę do synagogi, to modlę się nie w jidysz, tylko po hebrajsku.
– Ale pozwolisz mi porozmawiać trochę z profesorem w mame-loszn?
– spytał Greenspan. Mame-loszn to matczyny język: tak Żydzi nazywają między sobą jidysz. Więc Greenspain spytał mnie w jidysz, skąd jestem. Wyjaśniłem, że z Borysławia. – No to jesteśmy sąsiadami, bo moja rodzina pochodzi z Buczacza – zawołał Greenspain.
Buczacz to miasteczko w Galicji, może 50 km od Borysławia. To stamtąd pochodzą m.in. Samuel Agnon, laureat Nagrody Nobla w 1966 roku, i Szymon Wiesenthal. Dyskutowaliśmy o tym wszystkim. Dwaj Żydzi z Galicji w Białym Domu.
[srodtytul]Zamość[/srodtytul]
Przed wojną żyło tam, tuż obok Polaków, ponad 10 tys. Żydów. Mieli swoje synagogi, szkoły, swoją bibliotekę, mykwę (miejsce rytualnych kąpieli) i cmentarz. Kiedy pojechałem do Zamościa, już jako ambasador, zobaczyłem cudowne miasto. Ale bez Żydów. Spotkałem tam tylko jednego. Przyjechał z Rosji. Podszedł do mnie, przedstawił się, pokazał wiersze, które pisze. Obu nam było bardzo smutno. Razem zwiedzaliśmy miasto. Byliśmy w głównej synagodze, gdzie teraz jest biblioteka. To i tak lepiej niż w Poznaniu, gdzie w synagodze jest basen. Umieścili go tam jeszcze gestapowcy. Tymczasem to właśnie z Zamościa pochodzi poeta Salomon Ettinge, pisarz Icchak Lejb Perec. To tu urodziła się też Róża Luksemburg, która później stanęła na czele rewolucji komunistycznej w Berlinie.
—wsp. Katarzyna Borowska