Święte obrazki Klary Rogalskiej
Z dworca pamiętam psy. Skowyczące. Szukały swoich właścicieli, którzy już siedzieli w zaryglowanych wagonach.
Aktualizacja: 09.04.2011 01:00 Publikacja: 09.04.2011 01:01
Klara Rogalska
Foto: skok, Bogusław Florian Skok Bogusław Florian Skok
Święte obrazki Klary Rogalskiej
Z dworca pamiętam psy. Skowyczące. Szukały swoich właścicieli, którzy już siedzieli w zaryglowanych wagonach.
1.
Przyszli w nocy z 13 na 14 kwietnia 1940 r. Oficer, dwóch żołnierzy i dwóch kolegów z klasy brata. Koledzy mieli na rękach czerwone opaski. Pytaliśmy oficera: „Jak nas znaleźliście?". Pokazał na żydowskich chłopców: „To wasi zrobili listę do wywózki". Czy ich spotkałam potem? Nie. Nie wróciliśmy do Jezior, a niemal wszystkich Żydów wymordowali Niemcy, więc pewnie i oni nie przeżyli.
Oficer był przyzwoity: „Bierzcie jak najwięcej. Wszystko się wam przyda".
Matka zapakowała święte obrazki. Rzucili je na ziemię, przydeptali tak, że pękło szkło. Udało mi się je podnieść i pojechały z nami z Jezior koło Grodna na Sybir.
Ojciec? Był zastępcą dyrektora tartaku i księgowym. Jego Sowieci zabrali jeszcze w 1939.
2.
Ładowali do wagonów bydlęcych: mnie, siostrę, dwóch braci, matkę. Zanim zaryglowali, wypuścili mnie – 15-letnią dziewczynę – po wodę.
Dom przy stacji: „Córeczko, nie wracaj do pociągu. Zostań z nami. Ukryjemy cię". Ale wróciłam z wiadrem do matki.
W wagonie ze 40 osób. Koło drzwi w podłodze była wycięta dziura. Bracia zrobili zasłonkę, że można było normalnie się załatwiać. Drzwi otwierały się raz dziennie. Dostawaliśmy wodę i kaszę. Jak przejeżdżaliśmy przez Ural, wyjrzałam przez zakratowane okienko. Góry ogromne i nasz pociąg. Na zakręcie naliczyłam ze 40 wagonów. Za Uralem odryglowali drzwi, mogliśmy wychodzić na przystankach. Wiedzieli, że nie mamy dokąd uciec.
3.
Wyjechaliśmy 14 kwietnia, na miejsce dotarliśmy 3 albo 4 maja.
Pietropawłowsk w północnym Kazachstanie. Potem 200 kilometrów do miasta Mariewka, potem do miejscowości Krywoszczoki. W domu mieszkała kobieta z dwojgiem dzieci. Nam dali izbę. Bracia pracowali w odległym o 40 kilometrów lesie. Ja wyrabiałam saman. Do jamy sypało się ziemię, wodę, nawóz, słomę. Trzeba było ubijać nogami, aż do krwi. Materiał wkładało się do form i suszyło na słońcu. Służył do budowania lepianek. Straszna praca.
4.
Na początku, żeby kupić jedzenie i opał, sprzedawaliśmy rzeczy – płaszcze gimnazjalne, pantofle, pościel. Symboliczne pożegnanie z dawnym światem. Pomagał nam Kolka, Białorusin z Białegostoku, który pracował w piekarni. Dawał kawałki chleba i drewno.
5.
Bracia i siostra wstąpili do armii Andersa. Ojciec wyszedł z niewoli po porozumieniu Sikorski – Majski. Odnalazł nas i dostał pracę księgowego w kołchozie. Zimą temperatura spadała do minus 40, latem dochodziła do plus 40. Latem pieliliśmy zboże z piołunu. Wolałam zimę, w takim upale nie dawało się żyć. Zaprowadzono nam książki pracy, za pracę dostawało się chleb i pieniądze. Okrzepliśmy.
6.
Przenieśliśmy się do chałupy, gdzie mieszkała Ukrainka z dwójką dzieci, zesłana w 1937 roku. W izbie wisiała ikona. Kobieta modliła się codziennie, życząc śmierci Stalinowi, to było niezwykłe.
7.
Stosunek do nas zmienił się, gdy wyszła armia Andersa i gdy zaczęły docierać informacje o mordzie katyńskim. Kołchoz pracował siedem dni w tygodniu, wolne można było sobie odbierać. Tradycyjnie Polacy mieli wolne w niedzielę. Nagle zaczęli pędzić nas do roboty w niedzielę. Przewodniczący kołchozu Dudkin przeniósł mnie z brygady dziennej do polowej. Czyli nie mogłam wracać do domu na noc. Odmówiłam przejścia. Zostałam aresztowana. Sąd skazał mnie na dwa lata pracy w kopalni w Karagandzie.
Po kilku tygodniach w celi pojawił się ojciec. Kazał mi oddać złote kolczyki. Po trzech dniach zostałam wypuszczona.
8.
Śmiesznie, bo Dudkin kolegował się z ojcem. Przychodził do nas pogadać, poradzić się. Kiedyś zechciał kupić walizkę, która leżała na pniaku i robiła za stół.
– Po co ci walizka?
– Synowie z frontu przysyłają rzeczy, nie mam gdzie trzymać.
– Nie sprzedamy tej walizki, bo wracamy do Polski.
– Żebyście czasem nie wrócili.
Skończyły się pieniądze i Dudkin kupił walizkę, ale pod warunkiem, że jak wypuszczą nas do Polski, to odda.
9.
W 1946 roku przyszła wiadomość, że możemy wracać. Dudkin przyszedł z walizką: „Słowo droższe od pieniędzy, a mi ona niepotrzebna. Synowie zginęli".
Walizka była pełna sera. Dudkin: „Nie umarliście tu z głodu. Nie dam wam umrzeć w transporcie".
10.
Przez sześć lat nie widziałam cukru i mydła. Praliśmy w wodzie z popiołem. Wiem, co to głód. Wyjeżdżaliśmy z płaczem. Nie mam do Dudkina i do nikogo pretensji. Spotkaliśmy tam dobrych ludzi. Byłam młoda. Śmiałam się, na końcu wsi ktoś miał harmonię. Tańczyliśmy. Na Syberii zrobiłam prawo jazdy.
11.
Późno panowie przyszli. Kiedy w końcu lat 80. zakładaliśmy Związek Sybiraków, zarejestrowało się 85 tysięcy. Dziś jest 40 tysięcy.
W 1997 roku pojechałam na Syberię, po szczątki „nieznanego Sybiraka". Za Irkuckiem rozkopali nam mogiłę. Oczyściłam te kosteczki i do urny. Rosjanki na lotnisku się zachwycały: „O, jakie ładne pudełeczko!". W Irkucku urna stała w korytarzyku obok mojego pokoju. Miałam pietra. Następnego dnia w kościele w Irkucku odbyły się egzekwie. Urna na noc miała zostać w zakrystii. Ksiądz ustawił ją wśród kielichów mszalnych. Nagle weszła kobieta. Padła na kolana, całowała urnę.
– Co pani jest?
– W urnie może mój mąż albo syn. Przepadli na Syberii.
12.
– A obrazki?
– Przetrwały. Są w muzeum, ze zbitym od buta szkłem.
Zdjęcia z lat 90. Stoły uginają się od jedzenia. Sery, pasztety, wędliny, ciasta ledwie mieszczą się na stołach – pani Danuta Roszkiewicz, elegancka emerytowana nauczycielka biologii, pokazuje fotografie z rocznicowych spotkań wywiezionych na Wschód. Jakby ludzie ze zdjęć chcieli sobie odbić głód, wszystko to, co spotkało ich 70 lat temu.
1.
Czerwiec 1941. Sielska atmosfera w Druskiennikach, letnisku na terenach dzisiejszej Litwy. 12-letnia Danusia z koleżankami chodzi po lesie, spędza czas nad Niemnem. Nad rzeką znajduje kamyk w żółte cętki. – Wzięłam. Myślałam, że pozłacany. Potem wszędzie ze mną był. Do dziś mam go w domu – opowiada. Pomysł wyrwania się na kolonie wydawał się przedni. W zajętym przez Sowietów Białymstoku atmosfera była przygnębiająca. Ojciec się ukrywał. Część jego kolegów nie wpadła na ten pomysł. Ich nazwiska można znaleźć na liście katyńskiej. Miasto pustoszało. W kolejkach przed sklepami stało się po kilka godzin. Na koloniach był inny świat. Podawano bułeczki, sery, kakao, nawet kawior. 30 rubli, pożyczone od ciotki na wyjazd, wydawało się dobrze wydanymi pieniędzmi. Potem ciotka latami gryzła się, że wręczyła te ruble Danusi.
2.
Niedziela, 22 czerwca 1941. Do Druskienników zjeżdżają rodzice. Ma być ognisko i miły dzień nad rzeką. Rodziców Danusi nie ma – przyjazd ojca wykluczony, matka jest w ciąży, ma na głowie opiekę nad młodszą siostrą kolonistki. Matki innych dzieci płaczą, ojcowie zdenerwowani. Okazuje się, że wybuchła wojna niemiecko-sowiecka i trzeba natychmiast wracać do Białegostoku. Tyle że pociąg jedzie nie w tę stronę, co potrzeba. – Most nad Niemnem zbombardowany. Trzeba jechać okrężną trasą – uspokaja obsługa. Droga jest wyjątkowo okrężna, bo skład dociera do dawnej granicy Rzeczpospolitej. Dorośli dowiadują się, że muszą wysiąść. Mają wrócić innym transportem, tymczasem uczniowie zostaną dowiezieni pociągiem do Białegostoku. Nie ma rozpaczy. Wszyscy wierzą, że niebawem spotkają się w domach. Trzydzieścioro dzieci, w wieku od 8 do 15 lat, rusza dalej. Pociąg mija Mińsk, Smoleńsk, sunie się w głąb imperium. Koloniści są zdezorientowani, głodni, zziębnięci. Na jednej ze stacji widzą towarowe wagony z kratami w oknach. – Dokąd jedziecie? – słychać z nich wołanie po polsku. – Wracamy z kolonii – krzyczą dzieci. Podróż ciągnie się wiele dni. Malcy zza szyby widzą rozległą Wołgę, gwarną Moskwę. Skład toczy się dalej. Zamiast w Białymstoku zostają wysadzeni w Ufie, w Baszkirii.
3.
Dom Dziecka nr 5, Kirowa 37, Ufa. Ogolone na zapałkę, wychudzone dzieci śpiewają po rosyjsku piosenkę na powitanie kolonistów z Polski. W domu dziecka ściany są ciemnobrązowe, nie ma żadnego obrazka, ani jednego kwiatka. W wielkiej sali rzędy żelaznych łóżek, na każdym szary koc i poduszka. Tyle. Żadnej szafki, żadnego wieszaka. Toaletą okazują się być z rzadka ustawione i przepełnione odchodami wiadra na korytarzu. Gdy gasną światła, zaczyna się rozpacz, szloch. Potem jest jeszcze gorzej. Najdotkliwszy jest głód. Śniadanie – cienka kromka chleba i kubek gorzkiej herbaty. Obiad – zupa, właściwie woda z drobinkami kaszy lub cząstkami ziemniaków, na drugie łyżka wodnistej kaszy. Wieczorem znów herbata bez cukru i kromka chleba. – Trwający tygodnie, miesiące głód to udręka. Człowiek jest otępiały, myśli krążą bez przerwy wokół jedzenia – odpowiada pani Danuta. W ciepłe miesiące mali Polacy wożeni są do roboty w kołchozie pod Ufą. Poza fizycznym wyczerpaniem to psychiczna katorga. Po horyzont ciągną się pola ogórków i pomidorów, ale niczego nie można dotknąć. Dzieci są gonione do wyrywania chwastów na polach grochu. Któregoś razu, gdy wygłodniała koleżanka Danusi sięga po rosnącego na polu ogórka, natychmiast zjawia się strażnik na koniu i wali dziecko batem: – Nie wolno, państwowe!
Dzieci są zamęczane przez wszy, pluskwy. Cierpią na choroby skóry. Trudno się dziwić. Tylko raz na miesiąc, czasem rzadziej, są zabierane do łaźni. Zimą temperatura w Ufie spada do minus 40 stopni, zaspy są wyższe od dorosłych. Koloniści nie mają ubrań, tylko to, co przywieźli ze sobą z wakacji. Chłód jest taki, że wewnętrzne ściany sali, w której śpią dzieci, pokrywa szron.
4.
W powodzi nieszczęść do kolonistów wreszcie uśmiecha się szczęście. W Ufie spotykają oficera w polskim mundurze. To Jan Kałłaur, delegat rządu londyńskiego, który werbuje rodaków do armii Andersa. Wojskowi zdobywają dla kolonistów zimowe ubrania, dają do czytania polskie książki, podkarmiają, choć sami prawie głodują. Tyle że w końcu ludzie w mundurach opuszczają ZSRR. Kilku starszych chłopaków może odejść z nimi. Reszta musi zostać.
Lipiec 1944 roku, mijają trzy lata od wywózki. Czerwonoarmiści wkraczają do Białegostoku. Danusia pisze do matki. Po rosyjsku, żeby cenzura nie miała wątpliwości. Raptem kilka zdań, że jest zadowolona i zdrowa. To nieprawda, ale chodzi o to, żeby wiadomość doszła jak najprędzej. Matka odpisuje. Nie chce załamywać Danusi. Informacje o tym, że dwie siostry zmarły, a ojca Niemcy zabrali do obozu w Stutthofie, umieszcza w kolejnych listach. Ale i tak w Białymstoku jest radość. Przecież za spokój dusz kolonistów odprawiono już niejedną mszę.
5.
W lutym 1945 roku dzieci opuszczają Baszkirię, ale tułaczka się nie kończy. Jadą do oddalonej o kilkaset kilometrów miejscowości Karakulino, gdzie władza rzuciła inną grupę kolonistów. Znów koszmarna podróż – dziesięć dni w pociągach, na dworcach, w saniach. W Karakulinie dzieci zostają trzy miesiące. W maju 1945 ruszają przez Moskwę do Polski. Danusi rodzinny dom nie jest pisany. Choruje, trafia do moskiewskiego szpitala. Po kilku tygodniach wiozą ją do Zagorska pod stolicą ZSRR. Tam, w pięknym pałacyku władza ulokowała pokazowy dom dziecka dla małych Polaków. Jest pianino, książki Sienkiewicza, do jedzenia mięso, warzywa, powidła i czekolada. Do Zagorska wpadają zagraniczne delegacje, żeby podziwiać, jak Związek Radziecki dba o sieroty.
6.
Jesień 1945 r. Cztery i pół roku po wywózce niemal 17-letnia Danuta wraca do kraju. Elegancko, w sypialnym wagonie. Matka załamuje ręce, młoda kobieta ma posturę dziecka. W walizce dziewczyna przywozi kamyk w cętki, sweterek, sukienkę, koszulę nocną. Wszystko to, co wzięła w 1941 roku z Druskiennik. Niczego nie sprzedała, choć za ubrania w Ufie można było zdobyć jedzenie. – W walizce miałam dom. To mi pozwoliło przetrwać – odpowiada. Niedługo potem matka pali te ubrania w piecu. Nie chce, żeby przypominały córce o tym, co zaszło. Dziewczyna wypiera przeżycia. Inni koloniści robią to samo. Przy suto zastawionych stołach zaczynają spotykać się dopiero pod koniec lat 80.
Oficer ma za plecami związane sznurkiem ręce. Enkawudzista pyta:
– Nazwisko?
– Józef Marcinkiewicz.
– Pochodzenie?
– Syn bogatego chłopa.
To przedstawienie uczniów Zespołu Szkół Kształcenia Rolniczego w podbiałostockim, liczącym 900 mieszkańców Janowie.
1.
Przedstawień „ku czci" patronów szkół są w Polsce setki. Ale rzadko się zdarza, żeby po występie zamiast oklasków zapadała cisza, a widzowie ocierali łzy.
Józef Marcinkiewicz zaraz zginie zabity strzałem w tył głowy. Uczniowie nie odegrają tej sceny. Publiczność zobaczy za to na ekranie końcówkę „Katynia" Wajdy. Kiedy strzały umilkną, aktorzy wyjdą na scenę i w milczeniu ustawią krzyż ze zniczy pod portretem Marcinkiewicza. Wtedy będzie koniec spektaklu i ludzie zaczną płakać.
Wcześniej Marcinkiewicz sam na przesłuchaniu opowie swój życiorys. Chłopaka urodzonego w dworku w odległej o 8 kilometrów Cimoszce, który kończył szkołę w Janowie. Brydżysty, tancerza, narciarza i pływaka, a oprócz tego geniusza matematyki.
Marcinkiewicz zaczął studia na Uniwersytecie w Wilnie w 1930 roku. Potrzebował trzech lat, żeby je skończyć. W 1935 roku był już doktorem nauk matematycznych (zaliczając po drodze roczną służbę wojskową), w 1937 roku, po stypendium, zrobił habilitację i otrzymał tytuł docenta.
Marcinkiewicz zasłynął z ekscentrycznego charakteru, egzaminował, leżąc na tapczanie, wyzłośliwiał się nad tymi, którzy byli nieprzygotowani.
Zimą 1939 roku – w wieku 29 lat – miał objąć katedrę na Uniwersytecie w Poznaniu, wraz ze stopniem profesora nadzwyczajnego.
Fundusz Kultury Narodowej ufundował mu stypendium we Francji, Anglii i Szwecji. Wiosną 1939 roku Marcinkiewicz studiował w Paryżu, latem 1939 roku w Londynie, ale wrócił na wojnę. Podobno koledzy usiłowali go powstrzymać, ale powtarzał, że jest oficerem i musi wracać.
2.
Nie wiadomo, czy podporucznik rezerwy Marcinkiewicz przydał się na wojnie. Kiedy przegląda się opinie wojskowych, widać, że armia miało o nim dobre zdanie: „indywidualność wybitna, umysł głęboki, ścisły". Podpułkownik Kazimierz Burczak pisał: „zupełnie dobry dowódca plutonu".
Ale matematycznie rzecz ujmując, trzeba było go trzymać od wojny jak najdalej. W ciągu sześciu lat pracy akademickiej napisał 55 artykułów naukowych, w sumie 668 stron. Zajmował się funkcjami rzeczywistymi szeregów trygonometrycznych i rachunkiem prawdopodobieństwa. W matematyce funkcjonują pojęcia „przestrzeń Marcinkiewicza" i „całka Marcinkiewicza". Po wojnie naukowcy analizowali dorobek Marcinkiewicza – zauważyli, że oprócz tego co skończone, są tam pomysły na dalsze badania, twierdzenie. Wiele rzeczy było urwanych, jakby wyjętych z kontekstu przez to, że matematyk został uwięziony w Starobielsku, a potem zamordowany w Charkowie.
Była to jedna z największych strat dla polskiej matematyki, tak oceniał profesor Antoni Zygmund, promotor i mentor Marcinkiewicza.
3.
W 1941 roku do rodzinnego dworku oficera Marcinkiewicza zapukało NKWD. Rodzice Aleksandra i Klemens zostali wywiezieni na Syberię. Po pół roku zmarli z głodu w Bucharze, w Uzbekistanie.
4.
Wspominanie o tej rodzinie nie było wygodne w PRL. Józef zginął w Charkowie, rodzice na Syberii, brata – dyrektora gimnazjum w Janowie – po wojnie zastrzeliła UB. Jednak o rodzinie pamiętano.
Oddział Toruński Polskiego Towarzystwa Matematycznego organizował konkurs im. J. Marcinkiewicza na najlepszą studencką pracę matematyczną. Sybiracy zabiegali, żeby naukowca i jego rodziców upamiętnić. W 1956 roku ksiądz Józef Marcinkiewicz, stryj Józefa Marcinkiewicza, na cmentarzu w Janowie postawił symboliczny nagrobek: „Ku uczczeniu śmierci męczeńskiej rodziny Marcinkiewiczów. Klemensa i Aleksandry zmarłych na Syberii w 1941 roku i synów ich Józefa, profesora Uniwersytetu Poznańskiego zmarłego w Katyniu, Kazimierza dyrektora gimnazjum w Janowie zmarłego w dniu Królowej Polski 3 maja 1951 r.".
Obok stoi nagrobek ufundowany przez szkołę rolniczą.
Czesław Kiejko, dyrektor szkoły:
„Ksiądz napisał to, co mógł napisać w tamtych czasach, my mogliśmy napisać, jak było, wprost".
Na „szkolnym" nagrobku dwaj bracia figurują jako zamordowani przez NKWD i UB.
Mimo to Marcinkiewicz był postacią niemal zapomnianą.
Kiejko opowiada, że poprzedni dyrektor szkoły Kazimierz Nietupski, matematyk – umierający wezwał go do siebie na początku lat 90.: „Spróbuj nazwać szkołę imieniem Marcinkiewicza, jeśli się nie da, to przynajmniej jedną salę".
Dariusz Sieńko, polonista, autor przedstawienia o Marcinkiewiczu: „To była postać, o której pamiętano, ale paradoksalnie, nie w naszej okolicy".
Ludzie byli zdziwieni, że taki geniusz mieszkał u nich za miedzą. Może dlatego, gdy uczniowie dawali przedstawienie pierwszy raz, rok temu zamiast oklasków usłyszeli płacz na widowni?
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Plus Minus
Święte obrazki Klary Rogalskiej
Z dworca pamiętam psy. Skowyczące. Szukały swoich właścicieli, którzy już siedzieli w zaryglowanych wagonach.
Gdy wokół hulają polityczne emocje związane z pierwszą rocznicą powołania rządu, z głośników w supermarketach sączą się już bożonarodzeniowe przeboje, a my w popłochu robimy ostatnie zakupy, warto pozwolić sobie na moment adwentowego zatrzymania. A nie ma lepszej drogi, by to zrobić, niż dobra lektura.
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej” Grażyny Bastek jest publikacją unikatową. Daje wiedzę i poczucie, że warto ją zgłębiać.
Dzięki „The Great Circle” słynny archeolog dostał nowe życie.
W debiucie reżyserskim Malcolma Washingtona, syna aktora Denzela, stare pianino jest jak kapsuła czasu.
Bank wspiera rozwój pasji, dlatego miał już w swojej ofercie konto gamingowe, atrakcyjne wizerunki kart płatniczych oraz skórek w aplikacji nawiązujących do gier. Teraz, chcąc dotrzeć do młodych, stworzył w ramach trybu kreatywnego swoją mapę symulacyjną w Fortnite, łącząc innowacyjną rozgrywkę z edukacją finansową i udostępniając graczom możliwość stworzenia w wirtualnym świecie własnego banku.
Jeszcze zima się dobrze nie zaczęła, a w Szczecinie już druga „Odwilż”.
Na łamach Rzeczpospolitej 6 listopada nawoływałem, aby kompetencje nadzoru sztucznej inteligencji (SI) oddać Prezesowi Urzędu Ochrony Danych Osobowych (PUODO). 20 listopada ukazał się tekst polemiczny, autorstwa mecenasa Przemysława Sotowskiego, w którym Pan Mecenas powołuje kilkanaście tez na granicy dezinformacji, bez uzasadnienia, oprócz „oczywistej oczywistości”. Tak jakby autor był bardziej politykiem niż prawnikiem. Niech mottem mojej repliki będzie to, co 12 sierpnia 1986 roku powiedział Ronald Reagan “Dziewięć najbardziej przerażających słów w języku angielskim to „Jestem z rządu i jestem tu, aby pomóc”
W dniu 4 grudnia 2024 r. na łamach dziennika "Rzeczpospolita" ukazała się publikacja „Sankcja kredytu darmowego – czy narracja parakancelarii jest zasadna?” autorstwa mecenasa Wojciecha Wandzela, przedstawiająca tezy i argumenty mające przemawiać za możliwością skredytowania kosztów kredytu i pobierania od tego odsetek, które w ocenie autora publikacji są pewnym wyjściem naprzeciw konsumentom, którzy chcą pozyskać kredyt.
Rafał Trzaskowski zachwycił swoich sympatyków rozmową po francusku z Emmanuelem Macronem. Jednak w kontekście kampanii, która miała odczarować jego elitarny wizerunek, pojawia się pytanie, czy to nie oddala go od przeciętnego wyborcy.
Złoty w czwartek notował nieznaczne zmiany wobec euro i dolara. Większy ruch było widać w przypadku franka szwajcarskiego.
Czwartek na rynku walutowym będzie upływał pod znakiem decyzji banków centralnych. Jak zareaguje na nie złoty?
Olefiny Daniela Obajtka, dwie wieże w Ostrołęce, przekop Mierzei Wiślanej, lotnisko w Radomiu. Wszyscy już wiedzą, że miliardy wydane na te inwestycje to pieniądze wyrzucone w błoto. A kiedy dowiemy się, kto poniesie za to odpowiedzialność?
Czy prawo do wypowiedzi jest współcześnie nadużywane, czy skuteczniej tłumione?
Z naszą demokracją jest trochę jak z reprezentacją w piłkę nożną – ciągle w defensywie, a my powtarzamy: „nic się nie stało”.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas