Czas kłopotów finansowych, w jakich z różnych przyczyn znalazły się polskie miasta, powinien skłonić ich włodarzy, a także mieszkańców do debaty nad przyszłością polityki przestrzennej i transportowej. Nie widać jakichkolwiek szans na znalezienie przez miasta żyły złota, która mogłaby zrekompensować ograniczenia nakładane przez resort finansów. Równocześnie ceny energii – należy się spodziewać – będą systematycznie rosnąć. W tym kontekście należałoby się zapytać, ile będzie kosztować funkcjonowanie miast i z tego powodu tracić będzie gospodarka? Konsekwencje błędów w polityce przestrzennej i transportowej wykraczają jednak daleko poza wymiar ekonomiczny: wywierają wpływ na relacje międzyludzkie, stosunek do dziedzictwa kulturowego czy zdrowie mieszkańców.
Miasto czy zbiór obiektów?
Gdy parę miesięcy temu w kolekcji Manolo Blahnika pojawiły się buty sygnowane nazwami polskich miast, lokalne media entuzjastycznie pisały, iż dla wielbicielek mody to nazwisko kojarzy się z serialem „Seks w wielkim Mieście". Główna bohaterka Carry Bradshaw paraduje po nowojorskich ulicach w szpilkach właśnie od Blahnika. Przestrzeń ulic tej amerykańskiej metropolii pełni w świadomości bohaterek coś więcej niż tylko przestrzeń komunikacyjną – jest salonem, w którym można zademonstrować swój styl, piękno... Konserwatywny burmistrz Michael Bloomberg wraz z duńskim urbanistą prof. Janem Gehlem wychodzą naprzeciw tej tendencji, zamykając dla ruchu samochodowego kolejne ulice lub poszerzając trotuary i budując drogi rowerowe kosztem części jezdni.
Analizując sytuację polskich miast, należy sobie postawić pytanie o ideał przestrzeni miejskiej dla polskiej klasy średniej – klienta o największym wpływie na kształtowanie i funkcjonowanie miasta jako produktu. Już proste odwołanie do wzorców kulturowych i społecznych prezentowanych przez krajowe seriale, w których bohaterki podjeżdżają autem pod popularne sklepy dyskontowe, a nie przechadzają się z lubością po centrach miast jak ich nowojorskie odpowiedniczki – pozwala postawić tezę, iż znaczenie przestrzeni miejskiej ulega zawężeniu do funkcji transportowych. Zostaje ona odarta z walorów kulturowych, społecznych czy estetycznych.
Wydaje się, że dla zdecydowanej większości młodych, żyjących samotnie, wykształconych i dobrze zarabiających osób idealnym miejscem zamieszkania jest zamknięte i strzeżone osiedle, a dla posiadających już własne rodziny – dom na przedmieściach, oczywiście z ogrodem, w którym radośnie hasa labrador. Różnice pomiędzy singlami a małżeństwami w tym miejscu się kończą, gdyż dla obu grup w ostatnich kilkunastu latach jedynym sposobem przemieszczania się stał się własny samochód.
Właściwie trudno się dziwić, gdyż rzadko które z nowych osiedli posiada dostęp do transportu publicznego, a często nawet pozbawione są chodników lub nawet utwardzonej nawierzchni dróg. Lokalna prasa coraz częściej więc donosi w marcu o wręcz fizycznie odciętych przez roztopy podmiejskich osiedlach. W takiej sytuacji jedyną alternatywą staje się samochód z napędem na cztery koła. Z samochodu korzysta się jednak często niezależnie od rzeczywistych potrzeb transportowych. Nawet pobieżny przegląd forów internetowych pokazuje dylematy wielu młodych Polaków, którzy zadają pytania w stylu „jakże można być szczęśliwą singielką, nie mając auta?" albo też „jak będą czuły się dzieci odwożone do szkoły autobusem?".