Rozmowa Mazurka z fotografem Chrisem Niedenthalem

Z Chrisem Niedenthalem rozmawia Robert Mazurek

Aktualizacja: 24.05.2011 09:23 Publikacja: 21.05.2011 01:01

Chris Niedenthal „Czas Apokalipsy”, 1981 r.

Chris Niedenthal „Czas Apokalipsy”, 1981 r.

Foto: Forum, Chris Niedenthal CN Chris Niedenthal

Ma pan ze sobą aparat?



Chris Niedenthal:

Nie.



A jakby był koniec świata?



To i tak nie byłoby już rynku.



A wybuch wulkanu na ul. Puławskiej?



To gorzej. Od czasu, kiedy staram się być nowoczesny i robię zdjęcia cyfrowe, szukam dobrego małego kompaktu, bo nie chcę takiej armaty nosić.



Rodzinie też pan nie robi zdjęć.



Tylko jak muszę. To zadziwiające, jak źle potrafię zrobić zdjęcie żonie, teściowej czy synowi! Po prostu nic mi nie wychodzi i nie można tego nikomu pokazać.



Żaden pożytek z pana. Dlaczego w ogóle wziął się pan za zdjęcia?



Miałem 11 lat, mieszkałem w Londynie i zdałem egzamin do dobrej szkoły, więc w nagrodę dostałem aparat.



Dostał pan aparat, ale robił zdjęcia tylko Polakom?



Chodziłem do polskiej szkółki sobotniej i kiedyś szkoła zorganizowała wycieczkę na lotnisko Heathrow i strzelałem, co się dało.



A kiedy w 1963 roku przyjechał pan do Polski po raz pierwszy, to z aparatem?



Pewnie tak, choć z pierwszego pobytu w Polsce mam inne wspomnienia. Pierwszym widokiem był Dworzec Gdański, który w ogóle nie wyglądał na dworzec międzynarodowy.



Umówmy się, że on do dziś w ogóle nie wygląda.



Oczekiwali nas bracia mojej mamy, którzy nie widzieli jej od wojny. Wujek Antoni Łyżwański, który był profesorem na ASP, wziął kierowcę i powiózł nas służbową wołgą do domu na Saską Kępę. Pamiętam ten imponujący, przezroczysty szybkościomierz wołgi, piękny. Potem zaglądałem do Polski niemal co roku.



Nie dziwię się, musiał pan mieć tu niezłe rwanie.



Z Anglii, mówi po polsku, ma dewizy – raj na ziemi (śmiech)... W tej chwili niestety ten czar już prysł.



Ciuchy ma pan rzeczywiście takie sobie.

(śmiech) Ale już wtedy uważałem, że Polki ubierają się lepiej niż Brytyjki. Każda znała jakąś krawcową albo sama szyła, zdobywały materiały...

Typowo peerelowskie określenie: „zdobywały".

To ważne w naturze ludzkiej: zdobywa się pożywienie, zdobywa się kobietę, idzie na polowanie.

W Anglii kupuje się pożywienie, nie zdobywa.

Dlatego tak mnie fascynowała Polska, tu było jakieś 2 tysiące lat do tyłu.

Ale co pana podkusiło, żeby w tym Biskupinie osiąść w 1973 roku?

Tu już w grę wchodziło uczucie. Bardzo mnie tu ciągnęło towarzysko. Było o wiele przyjemniej i ciekawiej niż w Londynie, w którym nie mogłem się odnaleźć. A poza tym chciałem zobaczyć, jak tu jest nie na wakacjach, na co dzień.

Przyjechał pan zatem na oficjalne zaproszenie.

Koniecznie chciałem przyjechać na dłużej, a wiza turystyczna wymagałaby wymieniania funtów po oficjalnym kursie, a aż tyle ich nie miałem, więc polski attaché kulturalny w Londynie poradził mi, żeby zaprosiła mnie jako fotografa Polska Agencja Interpress.

Bo pan był już fotografem.

Wtedy już tak, ale zaczęło się to w 1965 roku, w Polsce. Przyjechałem tu sam, bez rodziców...

Tak, czytałem, że wtedy po raz pierwszy w życiu się pan całował. Z czternastoletnią Anią...

(śmiech) Jak wróciliśmy z wujkiem z Ustki, wywołaliśmy w łazience w nocy kilka filmów z wakacji. Od tego czasu się zaczęło, zapaliło się we mnie światełko i fotografia wciągała mnie coraz bardziej. Do tego stopnia, że przed maturą zrozpaczeni moim fotograficznym nałogiem rodzice wysłali mnie do benedyktynów.

Gdzie?!

Do szkoły z internatem prowadzonej przez benedyktynów na granicy Anglii i Walii.

Jak przebiegała kuracja?

Średnio się udała, bo zaraz zorientowałem się, że w szkole jest ciemnia, i założyłem kółko fotograficzne. I zamiast odciągnąć mnie od fotografii, pobyt tam wciągnął mnie jeszcze bardziej. Dlatego po maturze poszedłem od razu na studia fotograficzne w Londynie.

Wróćmy do Polski. Długo pracował pan dla Interpressu?

Trudno to nazwać pracą. Szybko się mnie pozbyli, bo nie mieli co ze mną robić, a wiedzieli, że komunisty ze mnie nigdy nie będzie. No i mnie wyrzucili, a ja nie chciałem wyjeżdżać. W Polsce było mi bardzo wygodnie, towarzysko było super, po co się ruszać?

No, ale potrzebował pan podkładki, żeby zostać.

Najlepsza byłaby akredytacja dziennikarska w MSZ, ale ja nie miałem żadnych kontaktów z zagranicznymi redakcjami. Co prawda jeszcze na studiach i tuż potem pracowałem dla maleńkiej londyńskiej agencji Features International, ale uznałem, że oni są zbyt mali i MSZ się nie zgodzi. W piśmie brytyjskiego związku dziennikarzy znalazłem ogłoszenie agencji francuskiej Team International poszukującej współpracowników na świecie. No i oni mnie akredytowali, choć w życiu dla nich ani wcześniej, ani później nic nie zrobiłem.

Pracował pan dla innych i jak sprzedał zdjęcie, był krezusem.

Z tym był większy kłopot, niż pan myśli, bo tak naprawdę nikt nie chciał kupować stąd zdjęć. Ani 1976 rok i zamieszki w Radomiu, ani marzec 1968 roku to nie były tematy. Nikt nie interesował się Polską.

Kiedy Polska zaistniała jako temat? Od Wojtyły?

Zdecydowanie tak. Pamiętam ten „Dziennik Telewizyjny", kiedy nic ciekawego nie mówili i nagle, tak gdzieś w połowie, od niechcenia, rzucili, że został wybrany nowy papież i jest nim Polak. Już w tym momencie byłem na telefonie z Krzysztofem Bobińskim z „Financial Timesa", że już w nocy jedziemy do Wadowic i Krakowa.

I?

I nic, zero! Spodziewaliśmy się w Wadowicach nie wiadomo czego, jakiegoś tłumu, ekscytacji, a tam żadnego znaku, że coś się stało! Może jakaś fotografia w gablocie przed kościołem i kilkoro dzieci oglądających to, nic więcej.

A jednak zrobił pan słynne zdjęcie.

To jedyne, co mi się udało, bo przy nas ks. Edward Zacher wyciągnął księgę parafialną, odszukał nazwisko Karola Wojtyły, gdzie były już adnotacje, że został księdzem, biskupem, kardynałem, i dopisał po łacinie, na samym dole strony, już na marginesie, że Karol Wojtyła został wybrany na papieża i przyjął imię Jan Paweł II. Zdjęcie nie było może niezwykłe, ale bardzo symboliczne, byłem świadkiem naprawdę historycznej chwili. Już wtedy wiedziałem, że Polska zostanie zauważona, przypomną sobie o niej.

I rzeczywiście, zachodni dziennikarze ruszyli. A pan, jako anglojęzyczny, był ich przewodnikiem.

Pomógł mi w tym Krzysztof Bobiński, który skierował do mnie Paula Martina z „Newsweeka". Pojechaliśmy razem na wschód Polski, gdzie robiliśmy materiał o tym, co ja nazywam nielegalnymi kościołami, czyli takimi budowanymi bez pozwolenia.

Władze nazywały to samowolą budowlaną. Najwięcej ich wybudował bp Tokarczuk, wielokrotnie skazany za to przez kolegia.

To były bardzo ciekawe obiekty. Często powstawały jako prywatne domy – nagle dobudowywano do nich jakąś gotycką nawę albo, jeśli to nie było jeszcze gotowe, po prostu instalowano ołtarz w salonie. Ale były też inne sposoby. Na przykład stawiano wielką stodołę, a wewnątrz niej w nocy cała wieś budowała kościół. Jak już był gotowy, to burzono stodołę i niech teraz spróbują to rozebrać. To był mój pierwszy reportaż dla „Newsweeka" i tak się zaczęła nasza współpraca.

Ale pierwszym dużym sukcesem było słynne zdjęcie papieskie.

To właśnie Paul Martin poprosił mnie, bym towarzyszył „Newsweekowi" w pielgrzymce Jana Pawła II w 1979 roku. Wtedy zrobiłem zdjęcie papieża z biało-czerwonymi goździkami, które „Newsweek" dał na okładkę. To była moja pierwsza okładka i byłem bardzo dumny.

Stan wojenny to słynne zdjęcie „Czas Apokalipsy".

Jechałem samochodem z amerykańskim fotografem z konkurencji, czyli z „Time'a", polskim operatorem i fotografem Piotrem Kwiatkowskim, i z moim szwagrem, który był wtedy naszym kierowcą. Na rogu Rakowieckiej i Puławskiej stało wojsko i już z samochodu zrobiłem zdjęcie żołnierza z kinem Moskwa i wielkim napisem „Czas Apokalipsy" w tle. Poprosiłem szwagra, by skręcił w prawo, zatrzymaliśmy się gdzieś na Puławskiej i mówię do kolegów, że musimy wejść tu na klatkę schodową i zrobić zdjęcie. Sam budynek na rogu nie ma wejścia od ulicy, więc był to drugi dom na Puławskiej, tam dziś jest sklep z rajstopami. Weszliśmy na górę i zrobiliśmy zdjęcia. To była fantastyczna zbitka: wojsko z wozem opancerzonym, wielka nazwa „Moskwa" i ten billboard „Czas Apokalipsy".

Od razu odczuwa pan tę ekscytację, że będzie kapitalne ujęcie?

Tak, choć nie zawsze do końca wiadomo, co się zrobiło. Tu jednak byłem pewien efektu, jeszcze zanim nacisnąłem spust migawki.

Zrobić zdjęcie to jedno, ale co potem? W polskiej prasie nie mógł pan czegoś takiego opublikować.

(śmiech) Nikt by tego nie puścił. To był sam początek stanu wojennego, żadnej komunikacji, nic. Normalnie wysyłałem fotografie samolotem, ale wtedy nie latały, niektóre czarno-białe zdjęcia przesyłaliśmy z państwowego CAF za pomocą dość prymitywnego telefoto, ale przecież nie mogłem przyjść w stanie wojennym z czymś takim. Byliśmy całkowicie odcięci.

Więc co pan zrobił? Wywołał je pan?

Nie, absolutnie. Zawsze dostarczałem „Newsweekowi" naświetlone filmy, bo oni dzięki temu kontrolowali cały proces obróbki, no i mieli pewność, że mają je na wyłączność.

To jak poszło z „Czasem Apokalipsy"?

Stan wojenny wprowadzono w nocy z soboty na niedzielę, ja zdjęcie zrobiłem w poniedziałek, a we wtorek zacząłem się denerwować, jak je wysłać. Myślałem o tym, że pojadę do Berlina Zachodniego, ale bałem się, że mnie nie wpuszczą z powrotem do Polski.

To było bardzo prawdopodobne, Yoho Umeda, Japończyk z Żoliborza, w ten sposób nie mógł przez lata wrócić do żony i syna.

Bałem się tego scenariusza, tym bardziej że to był grudzień, a z końcem roku kończyła się moja akredytacja i mogli jej nie przedłużyć. We wtorek późnym wieczorem, jakiś kwadrans przed godziną milicyjną, poszedłem na Dworzec Gdański, skąd odjeżdżał nocny pociąg do Berlina. Bałem się, że dworzec będzie obstawiony, ale z duszą na ramieniu tam poszedłem. Jeden Polak się zgodził, ale kiedy jego żona dowiedziała się, o co chodzi, to zaczęła lamentować, a ja akurat afery nie potrzebowałem. Pociąg już miał odjeżdżać, więc wsiadłem do środka i w ostatniej chwili znalazłem studenta z Niemiec, który uratował moją skórę, wziął paczuszkę i powiedział, że po przyjeździe zadzwoni do biura „Newsweeka" w Bonn.

Nie bał się pan?

Bardzo się bałem, ale nie miałem wyjścia. Bałem się, że na granicy go zrewidują i zabiorą filmy, a mnie deportują, albo że ten student opublikuje zdjęcia w „Sternie" czy „Spieglu" jako własne. Co prawda napisałem redakcji, żeby nie podpisywali zdjęć moim nazwiskiem, ale mnie nie posłuchali. Na szczęście wszystko poszło dobrze, nic mi się nie stało.

Pracował pan nie tylko w Polsce.

„Newsweek", a później „Time" wysyłały mnie do krajów komunistycznych, uznając, że się na tym znam.

Za jedno z takich zdjęć został pan laureatem World Press Photo.

W 1986 roku „Time" robił duży materiał o Węgrzech i fenomenie gulaszowego socjalizmu. Do Budapesztu przyjechała cała góra redakcji, przeprowadzili wywiad z Janosem Kadarem, ja zrobiłem kilka zdjęć, ale oni koniecznie chcieli mieć okładkę z Kadarem. Więc dodatkowo wysłano mnie na sesję.

Kto wymyślił to ujęcie?

Poniekąd sam Kadar, bo przyznał w wywiadzie, że ma w gabinecie ulubiony obraz Lenina grającego w szachy. Problem polegał na tym, że obraz wisiał wyżej, niż myślałem, albo Kadar był mniejszy, niż sądziłem.

Ale przecież nie zrobił pan zdjęcia z dołu?

Wtedy jeszcze nie jeździłem z żadną drabinką, więc byłem bezradny. Poprosiłem asystenta Kadara, by mi coś skombinował i przyniósł klęcznik.

Słucham?To pewnie nie był klęcznik, bo to w końcu była siedziba partii komunistycznej, ale coś łudząco do niego podobne. Kadar bez problemu na tym stanął i zrobiłem zdjęcie.

Naprawdę zgodził się bez kłopotu?

On był do rany przyłóż, trochę nawet wystraszony tym, co się dzieje, tyloma światłami. Stanął kompletnie nieruchomo, więc zrobiłem tylko jedną rolkę filmu, bo ani przez sekundę nie zmienił miny. Był inny problem – Kadar strasznie się spocił. Może przez te światła...

... A może się chłopak zestresował.

W każdym razie wyglądał, jakby płakał. To bardzo się spodobało w „Time", choć na okładce trochę to podretuszowali. No i za to zdjęcie dostałem nagrodę.

Inne sesje też były tak miłe?

Bardzo podobny był gen. Jaruzelski, bo tak samo spolegliwy i równie sztywny. „Time" robił z nim wywiad i obiecano mi kwadrans po rozmowie, ale przyszedł jakiś ordynans Jaruzelskiego i oznajmił, że sesji nie będzie. A ja nie tylko byłem umówiony, ale już rozstawiłem światło i wszystko, więc choć zwykle jestem bardzo spokojny, to wtedy wybuchłem i nawrzeszczałem na niego. Jaruzelski wszystko załagodził i sesja się odbyła.

Jednak, choć to pański sąsiad, to nie zaprzyjaźniliście się jak z Wałęsą. Robi mu pan zdjęcia od strajku w stoczni.

To oczywiste, że bliżej mi było do opozycjonisty walczącego o wolną Polskę niż do szefa partii komunistycznej. Ale z Wałęsą w ogóle zdjęcia robiło się kapitalnie. On zawsze udawał szorstkiego: „No, szybciej, szybciej", ale był miły. Wiedział jak ważna i dla jego sprawy jest prasa i opinia publiczna na Zachodzie.

Zabawnie podsumował znajomość z panem na olimpiadzie zimowej w Salt Lake City.

Spotkał mnie tam i powiedział: „Popatrz, ja byłem elektrykiem, potem przewodniczącym »Solidarności«, noblistą, prezydentem, a ty cały czas tylko te zdjęcia robisz". Ale teraz mogę się odkuć i mu powiedzieć, że jestem pisarzem, bo napisałem książkę (śmiech).

W wolnej Polsce nie fotografuje pan polityki.

Ani mnie ona specjalnie nie interesuje, ani też nie mam dla kogo, bo jeszcze czas transformacji wzbudzał zainteresowanie świata, ale teraz już nikogo to, co tu się dzieje, specjalnie nie obchodzi.

Kiedy w Polsce został pan uznany za swego, przestał być cudzoziemcem?

Obywatelstwo dostałem dopiero w 1998 roku, a wcześniej było różnie. Przez ubecję byłem postrzegany jako cudzoziemiec i, co wiem z akt IPN, cały czas próbowali dociec, czy pracuję dla wywiadu brytyjskiego czy amerykańskiego, czy mam kontakty z ambasadą.

Na ulicy, w biurze ludzie orientowali się, że pan jest nietutejszy?

Zawsze dobrze mówiłem po polsku, nosiłem polskie buty, więc po nich łatwo było poznać, że jestem Polakiem.

Jak wyglądało życie codzienne ekspata w latach 80.? Skąd brał pan kartki na mięso?

Z Interpressu, który opiekował się korespondentami, był jakiś przydział dla nas, ale jedyny przywilej, jaki nam przysługiwał, to prawo do zakupów w sklepie mięsnym dla dyplomatów na Górskiego. Sklep jest do dziś, jeszcze do niedawna pracowały w nim nawet te same panie, ale teraz nazywa się Dyplomatka i każdy może tam kupować. Jednak wtedy trzeba było mieć specjalną kartę wstępu.

No to luksus.

Na początku z niego nie korzystałem, bo po co się wygłupiać, zwłaszcza że dużo nie potrzebowałem i albo rodzina coś podrzuciła, albo stołowałem się w restauracjach, choć to było denerwujące, bo i tam były braki. To się zmieniło, gdy w 1976 roku się ożeniłem i urodził mi się syn.

Wtedy przeprosił się pan z delikatesami dla dyplomatów.

A przy okazji kupowałem dla rodziny i przyjaciół, więc nikt się nie bawił w 30 deko kiełbasy, tylko brało się cały baleron, pięć kilo szynki i już. Co prawda też trzeba było postać trochę w kolejce, ale za to były takie luksusy, jak polędwica wołowa.

Często jeździł pan do Londynu?

Raz, dwa razy w roku? Nie bardzo miałem za co, ale odwiedzałem najpierw rodziców, teraz tylko dziewięćdziesięciokilkuletnią ciotkę i siostrę. Nie mam tam zbyt wielu znajomych, ale nawet jak mieszkałem w Londynie, to nie bywałem u angielskich kolegów. W Anglii raczej nie chodzi się do kogoś, częściej spotyka się na mieście.

A jak się jedzie w odwiedziny do rodziny, to śpi się w hotelu.

Zdarza się, rzeczywiście. Ja to widzę nawet po własnej rodzinie. Kiedy się przyjeżdżało do Warszawy, to wszyscy się jakoś mieścili w dwóch pokojach. A u nas w Londynie to już był jakiś problem, bo to dyskomfort, że w salonie, że na kanapie... Ta różnica między angielską a polską gościnnością była wielka. U nas, w Polsce...

U nas, w Polsce?

No tak, ja jestem bardziej Polakiem niż Polacy, bo ja jeszcze Polski bronię za granicą. I bronię Warszawy, choć nie jest najpiękniejsza, ale coraz fajniejsza.

E tam, nie jest pan taki znów polski. Nie pije pan wódki.

To prawda, dla mnie to jak picie acetonu, zupełnie nie widzę w tym przyjemności. Ale piwa też nie piłem, więc angielski też nie jestem. Choć może trochę, bo jadam marmite.

Czyli taki angielski ekstrakt z drożdży, straszne ścierwo, współczuję.

Skądże, czasem mi tego brakuje: chleb leciutko posmarowany masłem i marmite'em, do tego świeży ogórek, pycha! Za to w Polsce oduczyłem się pić herbaty z mlekiem, a to dlatego, że nie byłem w stanie pić polskiego mleka. Było okropne.

Na koniec, Chris czy Krzysztof?

Oficjalnie Christopher, ale rodzice mówili Krzysztof. Chris to w skrócie.

To pan jest ten słynny Christo, który opakował Reichstag?

Nie, ja próbowałem, ale zabrakło materiału.

—rozmawiał Robert Mazurek

Ma pan ze sobą aparat?

Chris Niedenthal:

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą