Napisałam wtedy artykuł, w którym zacytowałam go, pytającego, dlaczego Amerykanie nie promują demokracji w Tunezji.
– Nawet nie masz pojęcia, jakie miałem przez to kłopoty – mówił, śmiejąc się. W ówczesnym niedemokratycznym parlamencie został potępiony za „wzywanie w amerykańskiej prasie do amerykańskiej inwazji na Tunezję". Zapewniałam go, że nic takiego nie napisałam. Machnął ręką. – Daj spokój, oskarżali mnie o jeszcze gorsze rzeczy. A teraz to nie ma znaczenia. Pisz sobie o mnie, co chcesz.
Jego dobry nastrój to znak czasów w Afryce Północnej. W Tunisie tak jak w Kairze każdy może pisać i mówić, co zechce. Nieznajomi podczas publicznych spotkań odkrywają, ile ich łączy. Zarówno w Tunezji, jak i w Egipcie działa po kilkanaście partii politycznych. Urządzają wiece, niemal każdego dnia tworzą koalicje i dokonują rozłamów.
To głęboka zmiana, ale też jedyna. Oto co uderza w porewolucyjnej Tunezji: prawie wszystko jest, jak było. Tymczasowy rząd mający odgrywać swoją rolę aż do momentu, gdy da się urządzić wybory, składa się z wiekowych działaczy czynnych od parudziesięciu lat. Policja jest mniej wszechobecna, ale wciąż się kręci. Chociaż były prezydent Ben Ali ukrył się w Arabii Saudyjskiej, większość jego biurokratów i aparatczyków zachowała posady. Gospodarki nikt nawet nie tknął.
Tak samo jest w Egipcie. W Kairze po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat ludzie mogą swobodnie rozmawiać i się kłócić. Ale krajem rządzi wciąż ekipa wojskowych. Wieloma resortami kierują ci sami urzędnicy co za poprzedniego reżimu. Jeden z ekspertów think tanku Freedom House powiedział mi, że wedle ich rozeznania większość egipskich instytucji nie jest bardziej demokratyczna i otwarta niż pół roku temu. Podczas innego obiadu zapytałam cztery Egipcjanki, czy ich zdaniem służba bezpieczeństwa zachowuje się lepiej. Jedna przytaknęła, druga zaprzeczyła, dwie inne wzruszyły ramionami – trudno im było powiedzieć.
Podobnie jak Trifi moi egipscy rozmówcy czuli euforię w związku z tym, co udało się osiągnąć. Ale na jak długo wystarczy ludziom wolność słowa i zgromadzeń? W którym momencie zapragną mieć więcej? Owszem, za wprowadzaniem przemian powoli przemawia pewien argument: klasa polityczna w Egipcie i Tunezji dała się zaskoczyć przez rewolucje tak jak wszyscy. Trzeba jeszcze przeprowadzić debaty nad konstytucją, ustrojem prawnym, gospodarką, a to musi potrwać. Nie ma ordynacji wyborczej. W żadnym z obu krajów nie ma rządu z pełną legitymizacją, więc nikt nie ma jasnego mandatu do reformowania.
Im dłużej jednak potrwa nadejście realnych zmian i nowych przywódców, tym większe prawdopodobieństwo rozczarowania, a nawet kontrrewolucji. Nikt nie przyłącza się do ulicznego powstania, aby potem wszystko zostało po staremu. We wtorek na kairskim placu Tahrir starło się z policją 2 tysiące demonstrantów żądających radykalnych zmian.