Wcześniej był to Reichnberg, Reichmberg, Reychinberg. A poza tym – czytamy w powieści Jaroslava Rudisa „Grandhotel" – „Rychberg, Lychberg, Liberec i może jeszcze jakoś inaczej, ale tego już nikt nie pamięta, nawet Franz, który poza tym pamięta prawie wszystko".
Franz jest chorym na pamięć Niemcem sudeckim, który wie jedno: „Człowiek musi skończyć tam, gdzie się urodził". A on się urodził w Libercu i dlatego musiał tam wrócić, by symbolicznie pochowawszy swoich przyjaciół, strzelić sobie w łeb. Trudno powiedzieć, by w rodzinnych stronach przyjęto go godziwie. Nazywano go naziolem i życzliwie doradzano, że skoro rozejrzał się już w rodzinnych stronach, to teraz – won do Reichu.
Franz znajduje poplecznika i pomoc w osobie Fleichsmana, bohatera powieści Rudisa. Nie potrafi on sobie poradzić z traumą, jaką było porzucenie go przez rodziców. Matka umarła, ojca pochłonęło Monachium, skąd przychodziły karty pocztowe. Nieotwierane, nieczytane przez syna.
Fleichsman (dopiero pod koniec książki dowiemy się, jak ma na imię) dostał się pod opiekę rzekomego krewniaka Jegra, najpierw kierownika sklepu, a potem – po tzw. transformacji – szefa Grandhotelu, architektonicznego cudu na szczycie góry Jested. Zatrudnia tam za grosze swego wychowanka, który interesuje się wyłącznie stanem pogody, bo to ona, jego zdaniem, rządzi światem.
Jegr katuje go wspomnieniami z „pociągów przyjaźni", wakacji na Rugii czy z festiwali piosenki w Polsce, Bułgarii i na Węgrzech. Wspomnienia te kraszone są utworami, żeby tylko Gotta i Matuski, ale i Udo Lindenburga oraz NRD-owskiej grupy Pudhys. Były jeszcze takie kapele jak Katpolk czy Karat. I to, co najważniejsze: „Jegr mówił, że Gagarinowi kiedyś kłaniał się i Wschód, i Zachód, bo Gagarin naprawdę coś osiągnął – w 108 minut obleciał cały świat i odkrył, że wokół Ziemi jest coś jakby aureola, ale Jegr w to akurat nie wierzy.