Jest 17 maja 1944 roku. Rzecz dzieje się na nieistniejącym dziś przystanku kolejki wilanowskiej na ulicy Belwederskiej w Warszawie. Mniej więcej tam, gdzie dziś wznosi się hotel Hyatt ze szkła i stali. Wtedy miejsce to wyglądało inaczej: stare kamienice, stacja kolejki z odrapanymi ławkami i wiatą. Kobiety handlujące z ręki warzywami, tłumy przechodniów, niemieccy żandarmi.
Godzina 10 rano. Pada drobny deszcz, jest szaro i nieprzyjemnie. Na przystanku stoi pięciu młodych ludzi. Pasażerowie przyjeżdżają i odjeżdżają, ale oni nie ruszają się z miejsca. Co pewien czas rozglądają się na boki i obserwują pobliskie kamienice. Ci sami mężczyźni byli widziani w tym samym miejscu, o tej samej porze dzień wcześniej. Wtedy również spędzili na przystanku podejrzanie dużo czasu.
– Gdy dziś wracam myślami do tego tragicznego dnia i tej bezsensownej akcji, zdaję sobie sprawę, że naruszono podczas niej wszelkie możliwe zasady konspiracji. Czekając na tego faceta z rozkazu naszych dowódców, siedzieliśmy na widoku przez dwa dni pod rząd. Narażono nas na olbrzymie niebezpieczeństwo – mówi Stanisław Aronson, wówczas członek komórki likwidacyjnej Kedywu AK pseudonim Rysiek, dziś obywatel Izraela.
Jak łatwo można było przewidzieć, grupą zainteresował się szpicel. Mężczyzna, przyglądając się im uważnie, podszedł do stacyjnego aparatu telefonicznego i gdzieś zadzwonił. Po pewnym czasie na stacji pojawił się funkcjonariusz gestapo po cywilnemu. Szpicel podszedł do niego i poprosił o ogień. Zapalając papierosa, wyszeptał kilka słów. Dowodzący oddziałem egzekutorów ppor. Zdzisław Zajdler „Żbik" zorientował się, że zostali wykryci, i zarządził odwrót.
– Rozdzieliliśmy się na trzy grupy. Ja z kilkoma kolegami zszedłem na dół, na Czerniaków. Tam mieliśmy melinę, do której dotarliśmy bezpiecznie. Podobnie druga grupa. „Żbik" miał mniej szczęścia – opowiada Aronson. Zajdler wraz z kilkoma żołnierzami szedł ulicą Olszewską, gdy drogę z piskiem opon zajechały im dwa niemieckie samochody pełne żandarmów. Jeden osobowy, drugi ciężarowy – „buda".
Młodzi Polacy odrzucili poły płaszczy i otworzyli ogień do Niemców. Ci wysypali się z samochodów i odpowiedzieli ogniem. Skupieni na walce z Niemcami młodzi AK-owcy nie zauważyli ukraińskiego strażnika pilnującego magazynów na rogu Olszewskiej i Puławskiej. Żołnierz złożył się do strzału, wymierzył i nacisnął spust. Kula trafiła „Żbika", który zginął na miejscu. Według innej wersji sam zostawił dla siebie ostatni pocisk. Wraz z nim poległ towarzyszący mu szeregowy.
W lakonicznym meldunku AK sporządzonym sześć dni później przełożony obu zabitych, por. Tadeusz Wiwatowski „Olszyna", napisał: „Celem osłony kolegów ppor. Żbik pozostał wraz z thompsonistą i nawiązał walkę z przeciwnikiem, w której polegli: ppor. Żbik i szereg. Kaczor. Straty npla nie ustalone. Straty w broni: 1 Th – 6 mag. + 126 szt. amunicji kal. 11,4; 1 Vis, 1 Mauser 7,65, 1 filipinka".
– Tych dwóch dzielnych chłopaków zginęło zupełnie niepotrzebnie. Nie doszłoby do tego, gdyby akcja została zorganizowana w porządny, odpowiedzialny sposób – mówi Aronson. I podkreśla, że od początku operacja przebiegała w sposób przedziwny. Do wykonania wyroku wyznaczono oddział na tyle duży, że po prostu nie mógł na siebie nie zwrócić uwagi w miejscu akcji, które znajdowało się obok dzielnicy niemieckiej.
– Było nas piętnastu. Piętnastu ludzi uzbrojonych po zęby. Czyli więcej niż wzięło udział w zamachu na Franza Kutscherę. Nigdy wcześniej ani później nie słyszałem, żeby aż tylu ludzi brało udział w zwykłej akcji likwidacyjnej. Zwykle robiliśmy to w trzech, czterech. Od początku miałem wrażenie, że komuś zależy na wyeliminowaniu tego człowieka. Że ten ktoś zupełnie nie liczy się z ewentualnymi stratami z naszej strony. Mieliśmy wykonać wyrok za wszelką cenę – mówi Aronson.