Jesz­cze przed woj­ną krą­ży­ła le­gen­da, że w miesz­ka­niu pierw­sze­go pię­tra na ro­gu Wil­czej i Ujaz­dow­skich stra­szą du­chy. Ktoś po­dob­no usi­ło­wał tam no­co­wać – umarł. Kie­dy zo­sta­łem pre­ze­sem ZASP­, któ­ry mie­ścił się w są­sied­nim do­mu (Ale­je Ujaz­dow­skie 35), po­pro­si­łem do­zor­cę – by­łe­go gar­de­ro­bia­ne­go Te­atrów Rzą­do­wych – że­by po­ka­zał mi wszyst­kie za­ka­mar­ki lo­ka­lu. Pan Fra­nio spoj­rzał na mnie krzy­wo, wziął ma­ły klu­czyk i z ciem­ne­go, wą­skie­go przej­ścia wpro­wa­dził mnie do „miesz­ka­nia du­chów". Sam uciekł do bi­blio­te­ki.

Za­cie­ka­wio­ny wsze­dłem. W pu­stym miesz­ka­niu na pod­ło­dze le­żał kształt przy­po­mi­na­ją­cy czło­wie­ka we fra­ku. Bia­ły gors lśnił w świe­tle la­tar­ni ulicz­nej. Zje­ży­ły mi się wło­sy na gło­wie i ucie­kłem do pa­na Fra­nia. „No i co, wi­dział go pan?" – za­py­tał prze­ra­żo­ny. „Le­ży, chodź­my tam". Raz jesz­cze we­szli­śmy do miesz­ka­nia – tym ra­zem dla od­wa­gi we dwój­kę. Na pod­ło­dze ni­ko­go nie by­ło. Mo­że przed­tem wi­dzia­łem cie­nie la­tar­ni? Dość, że te­raz po­kój był pu­sty. Za­mknę­li­śmy drzwicz­ki na klu­czyk i wró­ci­li­śmy do rze­czy­wi­sto­ści do­mu Ujaz­dow­skie 35. I Fra­nio się roz­ga­dał. Po­dob­no za ca­ra za­mor­do­wa­no tam bo­ga­te­go ban­kie­ra. Od te­go cza­su, a więc z gó­rą 50 lat, nikt nie chciał wy­na­jąć te­go miesz­ka­nia. Na­roż­ny lo­kal, róg Wil­czej i Ujaz­dow­skich, stał pu­sty kil­ka­dzie­siąt lat. Cza­sem ja­kiś śmia­łek usi­ło­wał tam no­co­wać. Źle się to dla nie­go koń­czy­ło. Ale prze­cież sam wi­dzia­łem tru­pa we fra­ku... A mo­że to rze­czy­wi­ście by­ły re­flek­sy świa­teł ulicz­nych? No i do te­go ta le­gen­da. Jesz­cze przed woj­ną rzecz by­ła opi­sy­wa­na w „Expres­sie Wie­czor­nym". Fra­nio opo­wie­dział mi do te­go sze­reg mro­żą­cych krew w ży­łach hi­sto­ry­jek.

Wczo­raj prze­jeż­dża­łem tam­tę­dy. Okna brud­ne – wi­dać, że wciąż nikt tam nie miesz­ka.

Cie­ka­we, że w cza­sie oku­pa­cji na ma­sze­ru­ją­cą ale­ja­mi pod tym do­mem kom­pa­nię SA po­sy­pał się grad gra­na­tów. By­ło kil­ku­na­stu za­bi­tych. Spraw­ców ni­gdy nie zna­le­zio­no. „A jak pan my­śli, kto rzu­cał te gra­na­ty?" – py­tał mnie z chy­trym uśmiesz­kiem pan Fra­nio. Po­nie­waż był gar­de­ro­bia­nym w Te­atrach Rzą­do­wych – ubie­rał Bo­le­sła­wa Lesz­czyń­skie­go(!) – więc bar­dzo dbał o swo­ją god­ność. Przez pe­wien czas był też gar­de­ro­bia­nym w Te­atrze Współ­cze­snym. Miał wte­dy chy­ba 80 lat. Ob­je­cha­ny przez ak­to­ra ze śred­niej pół­ki, że ręcz­nik brud­ny, na­chy­lił się do mnie i szep­nął: „A jak mu dam czy­sty, to bę­dzie le­piej grał?". X nie grał le­piej. Pa­na Fra­nia już daw­no nie ma. Ileż mu­siał mieć aneg­dot do opo­wie­dze­nia – o ba­let­ni­cach, o ge­ne­ra­łach, ale nic nie prze­bi­je du­cha we fra­ku na pod­ło­dze, któ­re­go sam wi­dzia­łem. A mo­że tyl­ko mi się zda­wa­ło?