Po raz pierwszy o tym, że za chwilę Rosja wróci, że znowu zajmie co najmniej "bliską zagranicę", której kluczowym elementem jest Ukraina, usłyszałem w 1991 r., kiedy niepodległościowy dysydent Wiaczesław Czornowił przegrał wybory z KPZR-owskim aparatczykiem Leonidem Krawczukiem.
"Ukrainy już nie ma!", "koniec marzeń o niepodległej Ukrainie!" - to był dominujący ton polskich komentarzy.
Sam trochę tam wtedy myślałem. Nie zajmowałem się wówczas Wschodem, nadal myślałem kliszami wytworzonymi przez udział w antykomunistycznym podziemiu, objęcie władzy przez sekretarza partii komunistycznej mogło mi się jawić jako koniec niepodległości sąsiada.
Potem okazało się, że darcie szat było zdecydowanie przedwczesne, bo aparatczyk Krawczuk - jakkolwiek by nie oceniać jego polityki wewnętrznej - podtrzymał i realizował kurs na samodzielność Kijowa wobec Moskwy.
Potem nastąpił Kuczma i nad Wisłą znów rozległy się lamenty. Teraz żałowano "niepodległościowego" Krawczuka (jakoś nie przypominając tego, co się o nim mówiło kilka lat przedtem), który padł w walce ze zwycięską moskiewską ekspansją, upostaciowioną przez Kuczmę. Miało to pewien sens, bo Kuczma w walce z Krawczukiem stawiał na wschód kraju, składał mile dla wschodnioukraińskich uszu brzmiące obietnice podniesienia statusu języka rosyjskiego i w ogóle posunięć reintegracyjnych w relacjach z Rosją. Tylko że - znowu - nic z tego nie nastąpiło, Kuczma - jakkolwiek by nie oceniać jego polityki wewnętrznej - podtrzymał kurs na samodzielność...