Drugi bezsporny fakt to wprowadzenie zasady zbiorowej nieodpowiedzialności rządzących, dopóki mają większość. Potraktowano narodową katastrofę jak „włamanie do garażu na warszawskiej Pradze", by zacytować jednego z byłych premierów. Stało się to w tym samym kraju, gdzie zmuszono do dymisji ministra sprawiedliwości, gdy w celi powiesił się kryminalista będący ważnym świadkiem, i zrezygnować z władzy musiał wicepremier, gdy szef Klubu PO wymienił go przez telefon w kontekście zmian w ustawie o hazardzie. Tymczasem za prawdziwe katastrofy: w Mierosławcu, Smoleńsku, Szczekocinach politycznie nie odpowiedział już nikt. Podobnie nikt nawet nie czuje się odpowiedzialny za pełzający kryzys polskiej infrastruktury: kolejowej, drogowej, energetycznej, obronnej.
Zasadą, której hołdują kolejni rządzący, jest odmowa porozumiewania się z tymi, z którymi się nie zgadzają. Tak uderzają w sam sens słowa „ojczyzna". Zgodnie z Norwidowską definicją jest to zbiorowy obowiązek. Arogancja rządu odmawiającego współpracy z opozycją, nawet w sprawach ponadpartyjnych prowokuje sobiepaństwo po obu stronach politycznego podziału. Ale nie ma tu symetrii. Odmowa dociekania prawdy i ucieczka przed rzeczywistością jest zdradą. Oczywiście, że nie zdradą stanu, ale elementarnych zasad demokracji. Racja nie należy przecież do większości ani mniejszości. Tak, jak prawda nie zawsze leży po środku – by zacytować Klasyka Przyzwoitości. – Prawda leży tam, gdzie leży. Ale to wszystko jest też gdzieś po prostu niepoważne. Jesteśmy niepoważni. Raz się natężamy, a po chwili stwierdzamy, że jakoś to będzie.
Nasza dzisiejsza polska smuta ma źródła w pogardzie dla konkretu, dla praktycznych działań, dla kapitału ludzkiego i intelektualnego. Liczy się posłuszeństwo, karne stanie w szeregu, niewychylanie się. W Peerelu mówiło się o takich bmw: bierni, mierni, ale wierni. Tę gnuśność widać na twarzach, w spojrzeniach, w ruchach tych, którzy sięgają po władzę w społeczeństwie. Mieli nas gdzieś prowadzić, wiele o tym mówią,
Rządzący nie widzą głównego zadania – modernizacji państwa. Państwa za drogiego, niewydolnego, niesprawiedliwego. Gorzej, zamykają oczy na oczywiste wyzwania. Wyzwanie globalne – wycofywanie się Ameryki z transatlantyckich zobowiązań, gdy starzy i nowi sojusznicy chcą jechać na gapę. Wyzwanie europejskie – koncert mocarstw zastąpił i zdominował niełatwą unijną solidarność. Wreszcie wyzwanie regionalne – konieczność wypracowania kompromisów z sąsiadami w tym trudnym czasie, gdy Rosja krok po kroku dąży do zdominowania swojej bliskiej zagranicy.
Pojawiają się kolejne prace historyczne o PRL w momencie przełomu i o III RP tuż po przełomie. Można by odnieść wrażenie, że wiemy już, co miało miejsce przed południem, w samo południe 4 czerwca 1989 roku i po południu. Robert Krasowski, kreśląc swoją wersję upadku elit solidarnościowych z ożywczym cynizmem przekazuje następnym pokoleniom swój dalece niepełny obraz polskiej transformacji. Interesują go „zawodowi politycy". Zawodowym politykiem jest tylko ten, kto skutecznie zdobywa władzę, choćby potem niczego nie umiał zrobić poza psuciem państwa i prawa. Autora „Po południu" interesują tylko ci protagoniści polskiej polityki, którzy w niej pozostali. Nawet jeśli okazali się głównie sprawnymi niszczycielami ruchów społecznych, które wyniosły ich do władzy. Przed południem, na wolnym rynku aktywności społecznej lat 80. było zupełnie inaczej. Przywódcami zostawali ci, którzy zdobywali się na odwagę działania mimo ryzyka i opresji. Tych dziesiątków tysięcy społeczników lat 80. w większości nie zastąpili państwowcy, lecz konformiści. To zjawisko wymykające się opisom decyduje dziś w największym stopniu o marności polskiej polityki. Ta marność w swoim stężeniu wykracza poza słabości demokracji. Jest gdzieś nasza własna, rodzima. Znane są przecież wady demokracji jako władzy ludu. Opisując jej narodziny w Ameryce Alexis de Tocqueville niepokoił się dyktatem przeciętności. Ukazywał, że zabiegiem bolesnym, ale niezawodnie skutecznym jest zajmowanie się praktycznie i na co dzień szczegółami spraw, które pozwalają dostrzec słabe strony uogólniających rozważań. „Dzięki temu właśnie instytucje demokratyczne" – pisał Tocqueville w 1835 roku – „które zmuszają każdego obywatela do praktycznego zajmowania się rządzeniem, temperują zrodzone przez równość przesadne upodobanie do ogólnych teorii politycznych".