Po drugiej stronie kontynentu także działa Farma (The Farm) założona przez Stephena Gaskina w 1970 r. w Summertown w Tennessee po wielkim przejeździe konwoju ponad 60 samochodów i autobusów przez całą Amerykę. Kiedyś mieszkało tam 1200 osób, dziś jest ich 300. Propagują wspólne życie, naturalne porody, zdrową dietę, kuchnię wegetariańską, sztukę kreatywną oraz technologie alternatywne.
W koczowiskach „oburzonych"
Organizują obozy dla dzieci, którym usiłują wpoić swoje wartości. „Wybraliśmy życie we wspólnocie, gdzie dzielimy nasze życie i nasze losy, te dobre i te złe. Czujemy, że możemy być silniejsi i bardziej użyteczni, będąc ze sobą razem, niż żyjąc oddzielnie" – deklarują. Wokół Farmy, podobnie jak wokół kalifornijskiej Hog Farm, wypączkowało wiele organizacji filantropijnych. Wspólnota utrzymuje także internetowe muzeum historii ruchu hipisowskiego. Sam Gaskin, 86-latek z bujną siwą brodą, kiedyś nauczyciel, perkusista, raper, autor kilkunastu książek, już dawno nie buntuje się przeciw amerykańskiemu systemowi politycznemu. W 2000 r. wystartował nawet w prawyborach prezydenckich marginalnej lewicowej Amerykańskiej Partii Zielonych (GPUS) bez sukcesu.
Z kolei Lake Village Homestead w Michigan powstało w 1971 roku, gdy jego założyciel wykładał psychologię na University of Western Michigan. – To już nie jest styl życia typowy dla hipisów, raczej tęsknota za pokojem i harmonią – mówi o swojej wspólnocie Roger Ulrich. Tworzy ją dziś około 50 osób mieszkających w dwóch wspólnych budynkach i w 13 domach jednorodzinnych. Wielu członków normalnie pracuje poza wspólnotą, jeden nawet w sieciowym markecie, inny w restauracji fast food. Nie zabrakło nawet emerytowanego policjanta. Wspólnota rzadko spotyka się na wspólnych posiłkach. Do wspólnych obowiązków członków należy uprawianie ogrodu i opieka nad inwentarzem: końmi, bydłem, nierogacizną i drobiem. Formalnie farma nie jest komuną, lecz korporacją, której współwłaścicielami są jej mieszkańcy. Każdy dokłada się do rachunków za elektryczność, paszę i do innych wydatków.
Utopia ma się dobrze
Wspólnota Aorista z Hawajów (ta od konia, którego zejście pogrążyło wszystkich w żałobie) zakłada pełną wspólnotę majątkową członków i wspólne wychowywanie dzieci. Nie jest ich dużo,
tylko cztery rodziny uprawiające wspólnie 15 hektarów ziemi. Ale to w klimacie subtropikalnym wystarcza nie tylko do utrzymania się. Przyjmuje także stażystów i wolontariuszy. Archipelag jest prawdziwym rajem dla komun: łagodny klimat, dostępność żywności i niskie koszty podstawowego utrzymania sprawiają, że nie brakuje tu chętnych do wspólnego życia.
Dzięki istnieniu takich miejsc najwierniejsi z najwierniejszych wciąż nie dali za wygraną. W tłumie demonstrantów protestujących od kilku miesięcy w największych miastach USA przeciwko obecnemu establishmentowi finansowemu można zobaczyć brodate twarze 60- czy 70-latków i ich rówieśniczki pomagające w organizowaniu miejsca protestu. Ruch „Occupy Wall Street" to w dużej mierze również ich dzieło. Tu także jest „pozioma" demokracja, a decyzje podejmowane na zasadzie konsensusu.
Harmonia, pokój, równouprawnienie, życie we wspólnocie to wszystko hasła ze starych lat. W koczowiskach ruchu „oburzonych" atmosfera przypomina czasy, kiedy wszyscy śpiewali ballady młodego Boba Dylana. Ale ruch „Occupy Wall Street" pozostaje ciągle bez wyraźnego przywództwa, podobnie jak i pokolenie dzieci kwiatów nie dorobiło się wyraźnego lidera. I to przesądza o jego słabości.
Dzisiejsze komuny to rzecz jasna tylko wierzchołek góry lodowej w porównaniu z masowością ruchu z lat 60. Większość tych, którzy cztery dekady temu upajali się psychodelicznym rockiem, palili trawę i demonstrowali przeciwko wojnie w Wietnamie, dość szybko włączyło się w istniejący system. W Ameryce wszyscy pamiętają prezydenta Billa Clintona, który podczas kampanii wyborczej opowiadał, że palił marihuanę, ale się nie zaciągał. Hipisowski epizod miał także Steve Jobs, niedawno zmarły założyciel firmy Apple.
Tragiczne konsekwencje
Większość obcięła włosy, znalazła pracę i stała się zwyczajnymi członkami społeczeństwa. Część przeszła całkowitą metamorfozę, zamieniając lewacką ideologię młodości na wartości konserwatywne. Niektórzy hipisi zamienili się w yuppies i ich podejście do życia stało się jeszcze bardziej materialistyczne niż ich rodziców.
Doświadczenia tego pokolenia nie pozostały jednak bez konsekwencji. I według niektórych są to konsekwencje tragiczne. W nakręconym cztery lata temu filmie „Generation Zero" producent Davida Bossie ukazał pokoleniowy narcyzm hipisów. Jego zdaniem to właśnie ta generacja jest odpowiedzialna za nadmierne wydatki, brak odpowiedzialności na Wall Street i wywołanie kryzysu na rynku kredytów hipotecznych, który nieomal rozwalił globalny system finansowy. – Ludzie, którzy byli w Woodstock, stali się młodymi profesjonalistami dekadę później, spekulantami obligacjami śmieciowymi z lat 90. oraz dyrektorami firm z Wall Street w dekadzie 2000. Przebyli drogę od Woodstock do własnego jaguara – twierdzi Bossie. Jego zdaniem odpowiedzialność za obecną sytuacją finansową Stanów Zjednoczonych i co za tym idzie, całego świata – ponoszą ludzie z tamtych lat. – Polityczna poprawność, niepozwalająca na powiedzenie w wielu sprawach „nie" zaczęła się nie w 1999, ale w 1969 roku – uważa Bossie.
Coraz częściej w USA wskazuje się też, że po spowodowaniu wielkiego załamania gospodarczego generacja Woodstock lansuje nowy, pokryzysowy ład. Taki, w którym deficyt budżetowy uznany został za kwestię zupełnie normalną. Obowiązującą filozofią stało się „wydaj teraz, zapłać później".
Częścią tej koncepcji jest też nowy sposób rozdzielania pieniędzy przez Amerykanów – za pośrednictwem programów rządowych. Kevin Gaudet, dyrektor Kanadyjskiej Federacji Podatników, śledzi uważnie wydarzenia za miedzą i zwraca uwagę, że taki system redystrybucji jest bardzo nieopłacalny i przyniósł więcej szkód niż pożytku. Jego efektem jest gwałtowny rozrost administracji rządowej i wzrost związanych z tym kosztów. A przy okazji – brak efektywności. Kanadyjski działacz narzeka na pokolenie dzieci kwiatów: – Ta generacja dorastała pod sztandarem uczynienia świata lepszym do życia. Niestety, staliśmy się przez nią zbyt zależni od rządu. To, że człowiek może wziąć sprawy w swoje ręce, przestało być już aż tak ważne.
A wszystko to skutek, jak mówi Gaudet, „myślenia rodem z Woodstock".
Autorka jest polską dziennikarką, mieszka w Nowym Jorku