Sondy Voyager 1 i 2 wystrzelone z Ziemi 35 lat temu z misją do wielkich planet znajdują się obecnie na granicy Układu Słonecznego. Granica ta, ustalona w miejscu, gdzie ciśnienia wiatru galaktycznego i słonecznego się równoważą, wydaje się przebiegać dużo dalej, niż zakładano. Heliofizycy spodziewali się jej w odległości 100 jednostek astronomicznych (JA), czyli 100 odległości Ziemia – Słońce. Tymczasem Voyager 1 odleciał już na 121 JA, a granicy nie widać.
Gdy Voyagery opuszczą na dobre Układ Słoneczny, zaczną realizować mniej naukową, a bardziej kulturową część swej misji. Od początku niosą na swych burtach przymocowane tam listy do kosmitów. Czy kiedykolwiek uda się im je dostarczyć? Voyager 1 kieruje się ku gwieździe Gliese 445 w konstelacji Żyrafy (17,5 lat świetlnych od Ziemi), którą minie za około 40 tysięcy lat. Z kolei Voyager 2 wystrzelony dwa tygodnie wcześniej, ale paradoksalnie znajdujący się bliżej, zmierza ku gwieździe Ross 248 w Andromedzie i osiągnie ją za 38 tys. lat, a za 294 tys. lat znajdzie się w pobliżu Syriusza w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa, najjaśniejszej gwiazdy na ziemskim niebie (8,6 lat światlnych od Ziemi). W obu przypadkach owe zbliżenia oznaczają jednak odległości od jednego do kilku lat świetlnych.
Są to więc prawdziwi kosmiczni podróżnicy, chociaż lecą ze skromnymi jak na kosmos prędkościami rzędu kilkunastu km/s. Obydwie sondy nie mają już własnego napędu, poruszają się dzięki impulsowi grawitacyjnemu uzyskanemu w Układzie Słonecznym, a dalej będą zdane na międzygwiezdną grawitację. Jest to więc raczej dryf, w czym są podobne do butelek z wiadomością rzuconych w morze i powierzonych grze przypadków. Szanse na dostarczenie owych listów komukolwiek są bliskie zera, ponieważ kosmos jest nieskończenie bardziej rozległy niż jakiekolwiek ziemskie morze, a rozumne cywilizacje, nawet jeśli występują tak gęsto, jak nam się dziś zdaje, mogą łatwo przeoczyć tak małe obiekty. Przede wszystkim jednak owe listy umieszczone w cienkich kopertach aluminiowych są wystawione na erozję ze strony drobnych ciał i pyłu międzygwiezdnego, a jeśli nie daj Boże w Voyagery trafiłoby coś większego, nasz list mógłby ulec zniszczeniu albo odłupać się i dalej podróżować własnym sumptem. Przez tyle tysięcy lat podróży niejedno może się zdarzyć.
Pitagoras i ogniste figury
Skąd pomysł, żeby wysyłać wiadomości do hipotetycznych istot, o których nawet nie wiadomo, czy istnieją? Po części z tradycji historycznej.
Na początku XIX wieku astronomowie wiedzieli już, jak wygląda z grubsza rodzina planet wokół Słońca. W 1781 roku odkryto Urana, którego nie znali starożytni, a w 1846 roku znaleziono Neptuna. Dyskusja wywołana głośnym w swoim czasie traktatem Bernarda de Fontenelle „Rozmowy o wielości światów" z 1686 roku toczyła się przez cały wiek XVIII, tak że z jego zakończeniem opinia o wielości układów słonecznych w kosmosie była w Europie ugruntowana. Spodziewano się więc, że wokół innych gwiazd krążą takie same układy planetarne zamieszkane – bo niby czemu nie? – przez istoty podobne do człowieka. A jeśli owe istoty nas przypominają, czyż nie lepiej wyciągnąć do nich przyjazną dłoń?
W 1820 roku niemiecki matematyk Gauss przedstawił zatem projekt wycięcia w lasach syberyjskich wielkiego trójkąta prostokątnego, do którego boków przylegałyby kwadratowe połacie leśne ilustrujące twierdzenie Pitagorasa. Wariantem tego pomysłu miało być obsianie zbożem gigantycznego pola, po czym wycięcie w nim stosownego trójkąta wraz z przyległościami uformowanymi w kwadraty, by kosmici obserwujący Ziemię z Księżyca albo z Marsa nie mieli wątpliwości, że kwitnie tu życie inteligentne. Z kolei w roku 1840 wiedeński astronom von Littrow zalecał wykopanie na Saharze ogromnych rowów w kształcie trzydziestokilometrowych figur geometrycznych. Po zalaniu rowów naftą i podpaleniu ogniste figury byłyby widoczne z każdego miejsca Układu Słonecznego, budząc wśród obserwatorów uznanie dla geniuszu zamieszkujących Ziemię istot.