Wołanie do gwiazd

Listy Ziemian do kosmitów przypominają foldery turystyczne. Szanse, że ktoś je odbierze, są znikome

Publikacja: 20.10.2012 01:01

„Płytka Pioneera”, czyli metalowa tabliczka, na której usiłowano zawrzeć to, co najważniejsze w skal

„Płytka Pioneera”, czyli metalowa tabliczka, na której usiłowano zawrzeć to, co najważniejsze w skali od mikro (u góry: dwa atomy wodoru) do makro (po lewej: odległości Słońca od pulsarów). Plus autoportret gatunku

Foto: Wikipedia

Red

Sondy Voyager 1 i 2 wystrzelone z Ziemi 35 lat temu z misją do wielkich planet znajdują się obecnie na granicy Układu Słonecznego. Granica ta, ustalona w miejscu, gdzie ciśnienia wiatru galaktycznego i słonecznego się równoważą, wydaje się przebiegać dużo dalej, niż zakładano. Heliofizycy spodziewali się jej w odległości 100 jednostek astronomicznych (JA), czyli 100 odległości Ziemia – Słońce. Tymczasem Voyager 1 odleciał już na 121 JA, a granicy nie widać.

Gdy Voyagery opuszczą na dobre Układ Słoneczny, zaczną realizować mniej naukową, a bardziej kulturową część swej misji. Od początku niosą na swych burtach przymocowane tam listy do kosmitów. Czy kiedykolwiek uda się im je dostarczyć? Voyager 1 kieruje się ku gwieździe Gliese 445 w konstelacji Żyrafy (17,5 lat świetlnych od Ziemi), którą minie za około 40 tysięcy lat. Z kolei Voyager 2 wystrzelony dwa tygodnie wcześniej, ale paradoksalnie znajdujący się bliżej, zmierza ku gwieździe Ross 248 w Andromedzie i osiągnie ją za 38 tys. lat, a za 294 tys. lat znajdzie się w pobliżu Syriusza w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa, najjaśniejszej gwiazdy na ziemskim niebie (8,6 lat światlnych od Ziemi). W obu przypadkach owe zbliżenia oznaczają jednak odległości od jednego do kilku lat świetlnych.

Są to więc prawdziwi kosmiczni podróżnicy, chociaż lecą ze skromnymi jak na kosmos prędkościami rzędu kilkunastu km/s. Obydwie sondy nie mają już własnego napędu, poruszają się dzięki impulsowi grawitacyjnemu uzyskanemu w Układzie Słonecznym, a dalej będą zdane na międzygwiezdną grawitację. Jest to więc raczej dryf, w czym są podobne do butelek z wiadomością rzuconych w morze i powierzonych grze przypadków. Szanse na dostarczenie owych listów komukolwiek są bliskie zera, ponieważ kosmos jest nieskończenie bardziej rozległy niż jakiekolwiek ziemskie morze, a rozumne cywilizacje, nawet jeśli występują tak gęsto, jak nam się dziś zdaje, mogą łatwo przeoczyć tak małe obiekty. Przede wszystkim jednak owe listy umieszczone w cienkich kopertach aluminiowych są wystawione na erozję ze strony drobnych ciał i pyłu międzygwiezdnego, a jeśli nie daj Boże w Voyagery trafiłoby coś większego, nasz list mógłby ulec zniszczeniu albo odłupać się i dalej podróżować własnym sumptem. Przez tyle tysięcy lat podróży niejedno może się zdarzyć.

Pitagoras i ogniste figury

Skąd pomysł, żeby wysyłać wiadomości do hipotetycznych istot, o których nawet nie wiadomo, czy istnieją? Po części z tradycji historycznej.

Na początku XIX wieku astronomowie wiedzieli już, jak wygląda z grubsza rodzina planet wokół Słońca. W 1781 roku odkryto Urana, którego nie znali starożytni, a w 1846 roku znaleziono Neptuna. Dyskusja wywołana głośnym w swoim czasie traktatem Bernarda de Fontenelle „Rozmowy o wielości światów" z 1686 roku toczyła się przez cały wiek XVIII, tak że z jego zakończeniem opinia o wielości układów słonecznych w kosmosie była w Europie ugruntowana. Spodziewano się więc, że wokół innych gwiazd krążą takie same układy planetarne zamieszkane – bo niby czemu nie? – przez istoty podobne do człowieka. A jeśli owe istoty nas przypominają, czyż nie lepiej wyciągnąć do nich przyjazną dłoń?

W 1820 roku niemiecki matematyk Gauss przedstawił zatem projekt wycięcia w lasach syberyjskich wielkiego trójkąta prostokątnego, do którego boków przylegałyby kwadratowe połacie leśne ilustrujące twierdzenie Pitagorasa. Wariantem tego pomysłu miało być obsianie zbożem gigantycznego pola, po czym wycięcie w nim stosownego trójkąta wraz z przyległościami uformowanymi w kwadraty, by kosmici obserwujący Ziemię z Księżyca albo z Marsa nie mieli wątpliwości, że kwitnie tu życie inteligentne. Z kolei w roku 1840 wiedeński astronom von Littrow zalecał wykopanie na Saharze ogromnych rowów w kształcie trzydziestokilometrowych figur geometrycznych. Po zalaniu rowów naftą i podpaleniu ogniste figury byłyby widoczne z każdego miejsca Układu Słonecznego, budząc wśród obserwatorów uznanie dla geniuszu zamieszkujących Ziemię istot.

Inny XIX-wieczny pomysł to olbrzymie zwierciadła rozmieszczone w Europie według łatwo rozpoznawalnego wzoru, na przykład w formie konstelacji Wielkiego Wozu. Błysk z owych zwierciadeł olśniłby pozaziemskich obserwatorów, że z potęgą rozumu ludzkiego trzeba się liczyć. Wreszcie pod sam koniec wieku Nikola Tesla zrezygnował z sygnałów optycznych na rzecz radiowych: zbudował ogromny nadajnik, po którego włączeniu ludziom w odległości wielu kilometrów naelektryzowane włosy stawały na  głowie. Nie wiemy, co Tesla nadawał, ale wiemy, co odebrał – „skrzeczące dźwięki", które w sam raz pasowały na odgłosy pochodzące od istot inteligentnych. Serbski wynalazca był przekonany, że odkrył kosmiczną cywilizację i był świadkiem, jak jedna planeta rozmawia z drugą.

Bez sukcesów nasłuchiwał sygnałów z kosmosu pionier radiotechniki Marconi, podobnie jak astronom David Todd, który miał nadzieję złapać komunikaty z Marsa podczas największego zbliżenia tej planety do Ziemi w roku 1924. Inny astronom Donald Menzel z Harvardu analizował możliwości kontaktu w artykule „Czy możemy przesłać sygnały na Marsa za pomocą fal krótkich?". Mimo niepowodzeń właśnie radio okazało się medium, które wzięło na siebie brzemię kontaktów pozaziemskich. Przełomowy artykuł na ten temat autorstwa Giuseppe Cocconiego i Philipa Morrisona ukazał się w „Nature" we wrześniu 1959 roku pod tytułem „Poszukiwanie łączności międzygwiezdnej". Obaj naukowcy doszli do wniosku, że emitowanie w kosmos promieniowania widzialnego i gamma wymagałoby zbyt wielkich mocy i skomplikowanych technik oraz wytypowali częstotliwość radiową 1420 MHz oraz odpowiadającą jej długość fali 21 cm jako najodpowiedniejsze do celów dialogowania w kosmosie. W miejscu tym na wykresie, w tak zwanej dziurze wodnej, pochłanianie fal w atmosferze ziemskiej osiąga minimum. O ile kosmici znali się choć trochę na falach radiowych, o tyle musieli dojść do takich samych wniosków.

Telewizja dla kosmosu

Artykuł Cocconiego i Morrisona przeczytał młody astronom Frank Drake, który we wspomnieniach zapewnia, że sam doszedł do podobnych ustaleń. Zdecydował się nasłuchiwać sygnałów z dwóch gwiazd, tau Ceti i epsilon Eridani, w ramach programu nazwanego Ozma  – od imienia władczyni fikcyjnej krainy Oz. Nawet na ówczesne czasy aparatura, jakiej używał, zasługuje na miano prymitywnej; rzecz jasna nie odkrył nic. Idea jednak krążyła w powietrzu i trafiła do wielu głów: próba Drake'a nie tylko nie została wyśmiana, ale dała początek przedsięwzięciu nazwanemu na wyrost CETI – od Communication with Extraterrestial Intelligence. Owa „komunikacja z pozaziemską inteligencją" była znakiem niespełnionych do dziś nadziei. Wkrótce nazwę zmieniono na SETI – komunikację zastąpiono poszukiwaniem (Search). Frank Drake został pionierem tych poszukiwań i mimo negatywnych wyników następnych nasłuchów pozostał w tym nurcie do dziś.

Kierując wielkim radioteleskopem w Arecibo, tym samym, na którym pierwsze planety pozasłoneczne odkrył nasz Wolszczan, Drake wpadł na pomysł wystosowania listu do kosmitów. W 1974 roku, uświetniając uroczystość oddania do użytku zmodernizowanego olbrzyma, wyemitowano trzyminutowy sygnał w stronę gromady kulistej M13 w gwiazdozbiorze Herkulesa, odległej od nas o marne 24 tys. lat świetlnych. Po prawie 40 latach sygnał ów osiągnął drobny ułamek niezbędnej do przebycia drogi. Na ekspresową odpowiedź nie ma co liczyć. Co ciekawe, list został wysłany na fali 12,6 cm, a więc bynajmniej nie na tej, na której cierpliwie prowadzono nasłuchy.

Przy okazji Drake musiał rozwiązać kwestię, co w tak skondensowanym komunikacie ma się znaleźć. Liczył on 1679 znaków, zer i jedynek. Kosmici powinni się zorientować, że jest to iloczyn dwóch liczb pierwszych, 23 i 73, które tworzą boki prostokąta. Innymi słowy: list zawierał 73 wiersze po 23 znaki, w rozwinięciu i w kolorach wygląda jak kilim Indian Nawaho. Drake zmieścił na nim binarny system liczbowy od jednego do dziesięciu oraz opisane liczbami ważne dla życia na Ziemi pierwiastki: wodór, węgiel, azot, tlen i fosfor. Dalej – idąc od góry diagramu – następowała spirala DNA, kończąc się na głowie sylwetki człowieka, obok którego podano liczbę 4 miliardy – tylu nas w owym czasie zamieszkiwało Ziemię. Człowiek ów jest podobno płci męskiej, z lewej strony podano jego wzrost odpowiadający przypadkiem wysokości autora listu. Pod stopami postaci znalazł się schemat Układu Słonecznego, przy czym trzecia planeta od gwiazdy została wyróżniona wysunięciem w górę – znak, skąd przybywa posłanie. Ostatnim elementem na dole jest zarys czaszy radioteleskopu w Arecibo.

Pieśń radioteleskopu

Moc urządzeń wynosiła 500 kilowatów, ale w wiązce było to już 20 miliardów kW. Wiadomość Drake'a pod względem mocy przyćmiła Słońce. Emisję zapowiedziało wycie syren, a potem „powietrze wypełnił dwutonalny dźwięk przekazywanej wiadomości", przypominający „dziwny temat muzyczny przetwarzany na gigantycznym syntezatorze elektronicznym". Choć był to tylko chwyt piarowski, „pieśń, jedyna w swoim rodzaju, wywarła na wszystkich ogromne wrażenie. Widziałem kobiety wstrząsane dreszczami, choć popołudnie w tropikach było upalne; widziałem pełne łez oczy zwykle trzeźwych i opanowanych naukowców" – wspomina nie bez egzaltacji Drake.

Wkrótce potem do Międzynarodowej Unii Astronomicznej wpłynął protest sir Martina Ryle'a, królewskiego astronoma z Anglii. Ryle dawał wyraz swemu oburzeniu z powodu ujawnienia przed kosmosem naszej obecności w Galaktyce i skazania ludzkości na łaskę i niełaskę istot pozaziemskich. Ryle się domagał, by Unia potępiła eksperyment i wymogła na ekipie Drake'a zobowiązanie, że na przyszłość zaniechają tego typu zabaw.

Drake odpowiedział przytomnie, że nasze położenie w Galaktyce jest świetnie znane, od kiedy ruszyły programy telewizyjne. Każdy sygnał radarowy, każde polecenie do satelity rozchodzi się w kosmos; mleko zostało rozlane już wcześniej. W powieści „Kontakt" innego z luminarzy CETI / SETI, Carla Sagana, która dała początek słynnemu filmowi o tym samym tytule, Obcy przysyłają nam list radiowy przetykany fragmentami transmisji TV, którą swego czasu odebrali. Jest to relacja z Igrzysk Olimpijskich w Berlinie w 1936 roku; Hitler występuje w niej jak żywy. Ostatnio w dywagacje tego typu włączył się wielki fizyk Stephen Hawking, argumentując, że istoty rozumne wcale nie są rozumne, co widzimy na Ziemi, więc całkiem możliwe, że Obcy po zdewastowaniu własnych siedzib przesiedli się na wielkie statki i krążą po kosmosie, wypatrując planet, które by mogli pożreć. Lepiej zatem uważać; strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Ostatnio nastała moda na obsyłanie kosmitów samymi podpisami. W styczniu 2005 roku lądownik Huygens ze 100 tysiącami podpisów opadł na Tytana, księżyc Saturna, zaś jego sonda macierzysta Cassini wiozła ich na pokładzie aż 616 420 (z 81 krajów). W tytanowe jeziora płynnego metanu chlupnął wraz z innymi autograf Adama Michnika. Pod koniec września tego roku dwóch zapaleńców o twarzach niebudzących zaufania planowało wysłanie sygnału w stronę układu planetarnego gwiazdy GJ 667C w Skorpionie, 22 lata świetlne od Ziemi. Ochotnicy skrzykiwali się w Twitterze, a cała impreza była składkowa; nie wiem, czy udało się zgromadzić niezbędne 8,5 tys. dolarów. Czyżby poczta kosmiczna ulegała prywatyzacji?

Randka w ciemno

W marcu 1972 i kwietniu 1973 roku zostały wystrzelone próbniki Pioneer 10 i 11. Po dotarciu do Jowisza i Saturna obydwa opuściły strefę planet; obecnie Pioneer 10 znajduje się 105 JA od Słońca i oddala się z prędkością 2,5 JA rocznie. Za ponad 2 mln lat przeleci w pobliżu Aldebarana, czerwonego olbrzyma w gwiazdozbiorze Byka (65 lat świetlnych od Ziemi). Z kolei Pioneer 11, odległy 90 JA od Słońca, podąża w kierunku gwiazdozbioru Orła i za 4 mln lat znajdzie się w okolicach lambdy Orła, 125 lat świetlnych od Ziemi.

Takiej okazji nie mogli przepuścić Drake z Saganem, którzy wspólnie opracowali list graficzny przytroczony do obu próbników. List ten ma formę płytki aluminiowej o rozmiarach 15 x 23 cm, pokrytej warstewką złota, na której wygrawerowano przekaz do kosmitów. Centralnym motywem są nagie postacie mężczyzny i kobiety na tle zarysu próbnika, przy czym mężczyzna unosi rękę w geście powitania. Na schemacie Układu Słonecznego zaznaczono trasy przebyte przez sondy oraz położenie Słońca w Galaktyce w stosunku do 14 znanych podówczas gwiazd neutrinowych (pulsarów) z podaniem odpowiednich odległości. Rysunek uzupełnia schemat atomu wodoru.

Po opublikowaniu wyglądu owych płytek podniósł się rwetes, oskarżano nawet NASA o szerzenie pornografii na skalę kosmiczną. Pretensje dotyczyły też tego, że nie powołano żadnej komisji „ekumenicznej", która by uradziła, co ma się znaleźć w liście. Feministki, jak to one, utyskiwały, że kobieta wygląda na podporządkowaną mężczyźnie. Pewien karykaturzysta narysował grono zielonych ludzików, którzy mówią: – Ziemianie wyglądają podobnie jak my, tylko nie noszą żadnych ubrań.

Podobnie jak Pioneery były swoistym testem przed planowanym lotem Voyagerów, tak i listy, które niosły, stanowiły przetarcie przed zredagowaniem poważnej wiadomości kosmicznej. W latach 70. technika rejestracji dźwięków i obrazów poszła do przodu, a NASA do tego stopnia przywiązywała wagę do listów, że zgodziła się na dociążenie każdej z sond dodatkowym 1,1 kg masy. Choć nie były to listy żelazne, ale miedziane płyty z pozłotą, swoje wraz z kopertą z aluminium ważyły. Każdy zestaw liczył dwie takie płyty zwrócone częścią zapisaną do siebie, a nadto głowicę i igłę do tego kosmicznego adaptera. Na okładce płyt wyrysowano instrukcję, jak odczytać zapis.

Większą część zapisu płyt zajmuje dźwięk. Prawie półtorej godziny zapisu w dużej części składa się z muzyki etnicznej (pieśń inicjacyjna dziewcząt pigmejskich, perkusja z Senegalu, pieśń domu mężczyzn z Nowej Gwinei, hymn Indian Nawaho itp.), ale są też Bach z Beethovenem i Mozartem, „Święto wiosny" Strawińskiego, a z rozrywki „Johnny B. Goode" Chucka Berry'ego. Daremnie szukalibyśmy na liście naszego Chopina. „Odgłosy Ziemi" składają się z 19 pozycji i obejmują grzmoty, wybuchy wulkanów, bulgot błota, wiatr, deszcz i fale, a także ryki zwierząt, cykanie świerszczy, rechot żab itp. Do tego odgłosy cywilizacji: ktoś wystukał Morsem „Per aspera ad astra", a dalej zobrazowano fonicznie rozwój transportu od wozu konnego po samolot naddźwiękowy. Podobno najtrudniej do tej sekwencji było nagrać pocałunek.

W ostatnim dziale dźwiękowym zamieszczono 55 pozdrowień, każde w innym języku. „Przyjaciele w przestrzeni, jak się wszyscy macie? Jedliście już? Odwiedźcie nas, jeśli macie czas", zachęca Margaret Sook Ching ze wschodnich Indii w języku amoj. Polski reprezentuje niejaka Maria Nowakowska-Stykos, która mówi: „Witajcie, istoty z zaświatów". Niebodze kosmici pomylili się najwyraźniej z seansem spirytystycznym. Swoje pozdrowienie nadesłał ówczesny sekretarz ONZ Kurt Waldheim, a wtedy nie wypadało pominąć prezydenta Jimmy'ego Cartera. Ktoś przytomny w NASA spostrzegł zatem, że ludzie w Senacie i Izbie Reprezentantów mają wpływ na finansowanie tej instytucji; oddanie głosu wszystkim było niemożliwe, więc do części wizualnej dołączono tylko reprodukcję listy nazwisk jednych i drugich.

Zdjęć zmieściło się 116, niektóre bardzo piękne, przedstawiające widoki jak z foldera turystycznego, inne czysto informacyjne zawierające schematy i wymiary. Ludzie, zwierzęta, krajobrazy, sceny z życia cywilizacji, budowle – ale zdjęcia kościoła czy innej świątyni nie uświadczysz. By uniknąć posądzeń o prowokowanie zboczeńców z Syriusza, odrzucono w przedbiegach fotkę nagich mężczyzny i kobiety w ciąży. Nie ma obrazów głodu, wojen, zniszczenia, dewastacji miast, przestępstw, chorób, ubóstwa. Żadnych grzybów atomowych, katastrof ekologicznych, gwałtów, mordów, maltretacji – czyli tego, co stanowi chleb powszedni naszej cywilizacji. Wizja ludzkości jest zakłamana: czysta, optymistyczna i bezproblemowa – czemu poniekąd trudno się dziwić. Wysyłając owe listy, postawiliśmy się w roli panny zachwalającej swe walory, która decyduje się na randkę w ciemno. Nie dość, że nie zna kandydata do zawarcia znajomości, to nawet nie wie, czy ten w ogóle istnieje.

* * *

Z dzisiejszego punktu widzenia obsyłanie listami hipotetycznych kosmitów wygląda na działanie wąskiej grupy nawiedzonych idealistów, których wiara i chciejstwo wyprzedzały ustalenia nauki. W kwestii inteligencji pozaziemskich nauka wie obecnie tyle samo co pół wieku temu – dopływ nowych faktów nie nastąpił. Jednocześnie z odkryć astronomów zdaje się wynikać mnogość układów planetarnych w kosmosie, powszechność występowania życia na nich, a także to, że planety takie jak Ziemia i cywilizacje jak ludzkość powinny być nie wyjątkiem, lecz normą. Inne fakty, przede wszystkim słynne Silentium Universi, zdają się przeczyć wizji gęsto rozsianych cywilizacji. W maszynce Wszechświata czegoś chyba nie rozumiemy.

Jesteśmy dziś ostrożniejsi w parciu do kontaktu z wyimaginowanymi „braćmi w rozumie", skoro sonda New Horizons, lecąca właśnie do Plutona i dalej, która jako piąte ciało wystrzelone przez człowieka opuści Układ Słoneczny, ma na pokładzie tylko płytkę CD z 435 tysiącami nazwisk entuzjastów. O żadnym liście do kosmitów tym razem nie wiadomo. Albo więc nowe pokolenie specjalistów z NASA zaczęło myśleć bardziej realnie – bo co za pożytek z przekazania wiadomości, która dotrze do wirtualnego odbiorcy dopiero po tysiącach lat? – albo owa straszliwa samotność ludzkości w kosmosie, którą nam wmawiali pisarze science fiction, wcale nie okazuje się dotkliwa. A może  jesteśmy tylko przytłoczeni bieżącymi problemami i nie stać nas na lokowanie nadziei w próżni?

Tak więc całkiem możliwe, że owe listy słane niby to do kosmitów, wysyłaliśmy do siebie. Pierwszy raz w dziejach stanęliśmy przed koniecznością spojrzenia na siebie z zewnątrz, cudzym okiem. Tak bardzo cudzym, że nie wiadomo nawet, czy to istotnie oko i do kogo należy. Po wielu latach próby takie wydawać się będą – już się wydają – wzruszającymi w swej naiwności i szlachetności porywami. Ludzkość zmienia się szybciej, niż wędrują po kosmosie komunikaty o jej obecności, stanie ducha i intencjach. ?

Autor jest pisarzem SF, krytykiem i publicystą specjalizującym się w tematyce naukowej i cywilizacyjnej. Ostatnio wydał powieść „Trzeci najazd Marsjan"

Sondy Voyager 1 i 2 wystrzelone z Ziemi 35 lat temu z misją do wielkich planet znajdują się obecnie na granicy Układu Słonecznego. Granica ta, ustalona w miejscu, gdzie ciśnienia wiatru galaktycznego i słonecznego się równoważą, wydaje się przebiegać dużo dalej, niż zakładano. Heliofizycy spodziewali się jej w odległości 100 jednostek astronomicznych (JA), czyli 100 odległości Ziemia – Słońce. Tymczasem Voyager 1 odleciał już na 121 JA, a granicy nie widać.

Gdy Voyagery opuszczą na dobre Układ Słoneczny, zaczną realizować mniej naukową, a bardziej kulturową część swej misji. Od początku niosą na swych burtach przymocowane tam listy do kosmitów. Czy kiedykolwiek uda się im je dostarczyć? Voyager 1 kieruje się ku gwieździe Gliese 445 w konstelacji Żyrafy (17,5 lat świetlnych od Ziemi), którą minie za około 40 tysięcy lat. Z kolei Voyager 2 wystrzelony dwa tygodnie wcześniej, ale paradoksalnie znajdujący się bliżej, zmierza ku gwieździe Ross 248 w Andromedzie i osiągnie ją za 38 tys. lat, a za 294 tys. lat znajdzie się w pobliżu Syriusza w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa, najjaśniejszej gwiazdy na ziemskim niebie (8,6 lat światlnych od Ziemi). W obu przypadkach owe zbliżenia oznaczają jednak odległości od jednego do kilku lat świetlnych.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą