Autostrady czy koleje? Łupki, a może atom? In vitro czy becikowe? Więcej na przedszkola, ale wtedy skąd na szkoły? Komu zabrać, komu dać?
Dzień, w którym ministrowie nie ogłaszają jakiegoś nowego kosmicznego programu rządowego, to zwykle dzień, w którym wycofują się z programu, który ogłosili wcześniej. W tę i z powrotem ciskają pieniędzmi podatników, jak workiem kartofli. Tydzień po tym, kiedy premier ogłosił utworzenie spółki Inwestycje Polskie, minister skarbu Mikołaj Budzanowski zapowiedział rezygnację z flagowego programu atomowego. Najwyraźniej 60 mln, jakie ministerstwo miało na promowanie atomu, nie wystarczyło.
W tym tygodniu pojawił się projekt wspierania polskiej wynalazczości – za to nie będzie dotacji dla prywatnych uczelni. Skąd dotacje na przedszkola? Ano z pieniędzy na szkoły. Skąd pieniądze na łatanie dziury w ZUS? Z rezerwy demograficznej. Z czego pieniądze na refundacje in vitro? Zobaczymy, kto głośniej krzyczy.
Genialny francuski ekonomista Frederic Bastiat już w XIX w. pisał o „urzędowym rabusiu" , który uaktywnia się zawsze wtedy, kiedy słabnie jego władza. Przesuwa pieniądze od A do B, żeby zapewnić poparcie B, i natychmiast obiecuje pieniądze A, które przyzna dopiero wtedy, kiedy załatwi sprawy z B. W całkiem już współczesnych czasach, ekonomista z Uniwersytetu Harvarda Andriej Shleifer ukuł specjalny termin opisujący zależność między rozdawnictwem publicznych pieniędzy a ambicjami polityków. Tzw. Curley effect – od Jamesa Curleya, wieloletniego burmistrza Bostonu – który od 1914 do 1950 roku tak obracał publicznymi pieniędzmi, że zawsze wygrywał wybory.
Shleifer opisał to jako proces „poszerzania bazy wpływów politycznych poprzez systematyczne zakłócanie naturalnego przepływu bogactwa". W praktyce oznacza to, że dowolna partia może zapewnić sobie poparcie, nieustannie przekierowując strumień tych samych pieniędzy.