Bierze pani udział w jakimś ogólnoświatowym spisku producentów melodramatów...
Patricia Atkinson:
Aktualizacja: 15.12.2012 00:00 Publikacja: 15.12.2012 00:01
Foto: EAST NEWS
Bierze pani udział w jakimś ogólnoświatowym spisku producentów melodramatów...
Patricia Atkinson:
O tak, moja historia jest bardzo melodramatyczna. Sama się z tego śmieję.
Po kolei...
Niech pan sobie wyobrazi: Angielka z londyńskiego banku ląduje bez grosza przy duszy na francuskiej wsi. Nie ma na prąd i ma zimno w domu.
Ale przetrwała francuską biurokrację.
O nie, tego jednego nie przetrwałam! To mój koszmar do dziś.
Dalej też nie było z górki.
Mąż mnie tam zostawia, a jedyne, co mam, to dom, winnica, którą trzeba uprawiać, i traktor, którego nie potrafię uruchomić. Mogę poprosić o pomoc sąsiadów...
No właśnie.
... Ale nie mówię po francusku.
I wtedy zjawia się książę z bajki i żyjecie długo i szczęśliwie?
I wtedy zjawia się wąsaty Francuz w kaloszach, który sadza mnie na traktor, uczy, jak się jeździ, i dalej muszę sobie radzić sama.
Popada więc pani w wieloletnią depresję i w ataku szału wymordowuje najbliższą wioskę?
Przekonuję się, że człowiek, jeśli musi, jest w stanie nauczyć się wszystkiego. Gdyby ktoś pod koniec lat 80. powiedział mi, że będę robiła wina, pisała książki i udzielała wywiadu tu, w Warszawie, to nigdy bym nie uwierzyła. To było coś abstrakcyjnego.
Jest jedna rzecz, która nie pasuje do mojej błyskotliwej teorii spisku.
Jaka?
Pani wina wygrywają ślepe testy i liczne konkursy.
To prawda, że mam wyjątkowo dobrą prasę. Bardzo mnie chwalili Hugh Johnson i Jancis Robinson, a w ślepych testach moje wina zawsze były wśród najlepszych.
No i jeszcze pisze pani bestsellery. Załamać się można.
... O, to jest dopiero melodramat! Po 15 latach we Francji miałam już dobrą markę, zwłaszcza w Anglii, ale nie przekładało się to na moje dochody. I był czas, kiedy naprawdę nie wiedziałam, skąd wziąć pieniądze na beczki. Wtedy, któregoś piątku 2005 roku, zadzwonił dziennikarz z „Evening Standard", po czym napisał bardzo dobry artykuł o mnie i moich winach „Świat wina pada przed kobietą w czerwieni". Dali do tego zdjęcie, jak siedzę na czerwonym traktorze...
O traktorze mówi pani równie często co o winie.
(śmiech) Jakiś czas potem przyszedł do mnie e-mail z Random House. Zaproponowali mi napisanie książki.
Więc rzuciła się pani na to.
Skąd! W ogóle nie wzięłam tego na serio i nie odpisałam. Po miesiącu opowiedziałam to jako anegdotę przyjacielowi, który złapał się za głowę, że odrzucam propozycję największego wydawcy świata. Posłuchałam go, odpowiedziałam i tak się zaczęło. Spytałam, czy naprawdę są skłonni za moją książkę zapłacić. „Oczywiście". „I będę mogła za to kupić beczki?!".
Pierwszy sukces? Przejechać traktorem i nie powycinać krzewów
Pełnia szczęścia.
O tak! 30 tysięcy funtów zaliczki to była fortuna!
Zacznijmy od początku. Skąd Francja?
To się zaczęło w latach 80. Mój mąż lubił Francję, jeździły tu na wymiany szkolne dzieci, my na wakacje. A ponieważ mąż namawiał, byśmy się przeprowadzili na Południe, to myśleliśmy o Grecji czy Hiszpanii, ale Francja dla Anglików ma jednak szczególne znaczenie...
No jasne, w końcu to wciąż część królestwa.
Albo coś w tym rodzaju.
Jak dotąd nie ma nic o winie.
Nie miałam z nim nic wspólnego, pracowałam w public relations w banku, mieszkałam w Londynie i wiodłam życie jak wszyscy. Owszem, piłam wino, jeśli je kupił mąż, i nie miałam pojęcia o istnieniu merlot czy cabernet sauvignon. No dobrze, może miałam, ale na pewno nie byłabym w stanie ich rozpoznać.
Co więc zdecydowało?
Francja jest stosunkowo blisko i znaliśmy ją najlepiej. A dlaczego akurat tutaj? Oczywiście, to mogła być Prowansja, ale niedaleko mieszkała nasza znajoma Angielka, która wyszła za mąż za Francuza.
I jak sobie to wszystko wyobrażaliście? Że będziecie siedzieć na tarasie i popijać wino?
Na pewno nie myślałam, że będziemy jeździć traktorem! Nasza wizja życia na południu Francji była całkowicie nierealna i w gruncie rzeczy ma pan rację, sprowadzała się do popijania wina na tarasie.
A z czego mieliście żyć?
Mieliśmy spore oszczędności, dom na wsi był tani, a my chcieliśmy się rozejrzeć. Może turystyka? W 1989 roku sprzedaliśmy wszystko i przeprowadziliśmy się.
Kiedy w tym wszystkim pojawiło się wino?
Znaleźliśmy dom z niewielką winnicą i mojemu mężowi bardzo spodobała się wizja ujrzenia swego nazwiska na butelce jakiegoś dobrego wina. Tylko że to wciąż miało być hobby, a nie zawód.
I wtedy dopadła was rzeczywistość.
Przyszedł kryzys finansowy i James stracił wszystkie oszczędności, bo nasze akcje okazały się warte tyle co makulatura. Zostaliśmy bez grosza, bo pieniądze z konta wydaliśmy na remont. I to naprawdę nie jest zabawne, kiedy nie ma z czego zapłacić za prąd.
Musieliście się ratować.
James wrócił do Anglii poszukać pracy. Pomysł był taki, że zarobi, będzie przysyłał pieniądze, a jak zaoszczędzi, to wróci.
Dlaczego pani została?
W Anglii dom można było sprzedać od ręki, ale na francuskiej prowincji było zupełnie inaczej. Nie było chętnych.
I zaczęła pani uprawiać wino.
Z dwóch powodów – nieuprawiana, zarośnięta winnica byłaby trudniejsza do sprzedania, więc nakłaniał mnie, bym się nią zajęła. No i był powód drugi – liczyłam na to, że uda mi się na winie choć trochę zarobić. Ale chcę uczciwie powiedzieć jedno: wcale nie wybrałam robienia wina, wcale tego nie chciałam. Wrobił mnie w to mąż. Po prostu zostałam do tego zmuszona i tyle.
No dobrze, ja byłem w wielu winnicach, interesuję się tym, ale i tak bym nie wiedział, od czego zacząć, jak się do tego zabrać.
Ma pan rację, to było straszne. Dziś brzmi to jak zabawna opowiastka, ale dla mnie był to koszmar na jawie. Musiałam nauczyć się jeździć traktorem...
To jakaś trauma...
Pamiętam, jak musiałam jechać tym ciągnikiem między rzędami winorośli pod górę i na dół, uważając, bym wszystkich nie zniszczyła. A kiedy udało mi się zawrócić, to był gigantyczny sukces!
Co był najgorsze na początku?
Wszystko.
Jakoś sobie pani jednak radziła.
No, właśnie sobie nie radziłam. Nasze całe, podkreślam: całe wino z pierwszego rocznika zamieniło się w ocet, którego oczywiście nie było gdzie sprzedać. To była klęska, nie porażka, ale się z niej podniosłam. Sąsiedzi okazali się niebywale mili, pomagali mi naprawić ten nieszczęsny traktor, mówili, jak przycinać krzewy, co robić z młodym winem. No i uczyli mnie francuskiego.
I już, ot tak?
Znowu mi pan nie uwierzy, ale na przykład maceracja, która wydawała mi się jakąś magią, czymś koszmarnie trudnym, okazała się dość prosta. I tak było ze wszystkim – ponieważ nie miałam wyjścia, to się tego nauczyłam.
Kiedy pani wina stały się pijalne?
Po dwóch latach. Już drugiego roku sprzedałam trochę wina, a produkowałam wtedy po prostu wina białe i czerwone, do Anglii. Musiałam też zmienić nazwę na Clos d'Yvigne, bo poprzednia to było jakieś niewiarygodnie długie i pompatyczne chateau. A jakież to było chateau? Po prostu mały domek na wsi.
Wróćmy do pierwszych kupców.
Mój syn i mąż chodzili po sklepach i restauracjach w Londynie, pytając, czy nie są zainteresowani, ale pierwsi byli jacyś znajomi, którzy kupili kilka skrzynek. Więcej zaczęłam sprzedawać właśnie po dwóch latach, to już było niezłe wino. W następnym roku grona zaczęły mi pleśnieć na krzewach, więc je szybko zebrałam, nie patrząc, że nie były w pełni dojrzałe, i zrobiłam wino różowe. O dziwo, okazało się naprawdę dobre!
Łatwo znalazła pani zbyt?
Łatwo?! Niech pan spyta polskich producentów. Tuż po zbiorach rynek jest po prostu zalany winem i człowiek zachodzi w głowę: „Boże, komu ja to sprzedam?". Pomógł jak zwykle przypadek. Mój syn poszedł na obiad do znajomych i wziął butelkę mojego wina. Jednym z gości przyjęcia był importer, który się ze mną skontaktował i spytał: „Ile to kosztuje?".
No właśnie, ile?
(śmiech) Wpadłam w panikę, bo nie wiedziałam, co powiedzieć. Przecież nigdy dotychczas nie sprzedawałam wina!
No i po ile je pani sprzedała?
Za śmieszne pieniądze. Wtedy były jeszcze franki i w przeliczeniu moje wino kosztowało, niech pan to przeliczy dla mnie, ile panu wyszło? Jakieś 1,3 funta to na złote ile?
6,50 zł. Nie widziałem wina w takiej cenie nawet w dyskoncie!
(śmiech) Nie miałam wtedy żadnego doświadczenia. Wiele się nauczyłam, także sprzedawania swoich win.
Na życie pani tym nie zarobiła.
Ale starczało na prąd, co bardzo poprawiało mi nastrój każdego ranka.
Pani życie w porównaniu z londyńskim zmieniło się nie do poznania.
Tu wszystko zależało ode mnie. Chciałam mieć ciepło? Musiałam przynieść drewno i sobie napalić w piecach. Pracowałam bardzo ciężko całe dni, ale kiedy na to patrzę z dystansu, to widzę, że jedzenie nigdy nie smakowało mi tak bardzo, nigdy tak dobrze nie spałam, życie nie było tak intensywne.
I nie budziła się pani przerażona, z bólem głowy i myślą „O Boże, mam tyle do zrobienia"?
Było „O mój Boże, muszę lecieć na traktor!". To zabawne, bo dla moich nowych znajomych – sąsiadów – to wszystko, co robiłam, było normalne i oczywiste, a dla moich znajomych ze starego świata – ekscytujące i egzotyczne. Zupełnie jak dla mnie.
Ja byłbym przerażony i popadłbym w alkoholizm.
Niesamowicie kojąco – i to było dla mnie ważne odkrycie – działa życie w rytmie natury, od której tak bardzo się zależy. Winnica to wymusza: jest zima, więc robi pan wino, zajmuje się poprzednimi zbiorami. Wiosną trzeba ruszyć na pola – przycinać krzewy, pielęgnować je. I drżeć ze strachu, czy nie przyjdą przymrozki, które mogą zniszczyć wszystkie pąki. No i zaczyna się czas strachu, że przyjdzie jakaś zaraza, choroba, która może pozbawić pana pieniędzy na cały rok! Potem, latem, dzieli się czas między winnicę a przygotowanie do zbiorów i trzeba zaopatrzyć się w butelki, beczki, korki, etykiety – słowem we wszystko, o czym nigdy wcześniej bym nawet nie pomyślała, że jest potrzebne do robienia wina. Jesienią przychodzi czas na zbiory... I tak dzień w dzień pracując na zewnątrz, na polach.
Jak pani o tym opowiada, to wygląda raczej na huk roboty, a nie sposób na uspokojenie.
Bo to też było mnóstwo ciężkiej, fizycznej pracy, ale – i znów pan powie, że to melodramatyczne – ta praca uspokajała. Życie zgodnie z takim cyklem przyrody było dla kogoś takiego jak ja – mieszkanki Londynu żyjącej z dala od natury – niezwykłym doświadczeniem. Bardzo wiele się nauczyłam i nie mam na myśli tylko robienia wina. To zresztą zabawne, jak wyglądało moje wyobrażenie o pracy winiarza – wiosną, latem samo rośnie, jesienią wynajmuje się ludzi, zbiera i po dwóch tygodniach wino dojrzewa w beczce, a ja siedzę przy kominku... (śmiech)
Kominek się nie zgadza?
Jak sobie przyniosę drewna, to się zgadza.
Co więc było przełomem w tych winnych udrękach? Kiedy pojawiły się sukcesy?
Nie dałabym rady sama. Pomógł mi mój enolog Bruno – ludzki, niebanalny, po prostu najlepszy.
Jak go pani znalazła?
Przez lokalną organizację winiarzy. Nasza praca szybko zmieniła się w przyjaźń, jestem nawet matką chrzestną jego córki. Ale na początku to Bruno wszystkim kierował, podpowiadał mi, co robić.
Sąsiedzi zaczęli panią doceniać.
To są ludzie ze wsi, etyka pracy jest u nich głęboko zakorzeniona. Widzieli, jak ciężko pracuję, widzieli, że się na tym nie znam i jestem sama, a potem widzieli, że nawet odnosząc sukcesy, spędzam w winnicy całe dnie. Dlatego mnie doceniali i tym chętniej pomagali mi na początku.
Aż ich pani przerosła. Jakim cudem? Oni tam siedzą pokoleniami, a tu przyjeżdża kobieta z Londynu i robi lepsze wina?
(śmiech) Bo nie umiałam! Przez moją niewiedzę musiałam być znacznie bardziej otwarta na podpowiedzi, musiałam słuchać różnych ludzi, którzy sami byli niewolnikami swoich przyzwyczajeń i często wielopokoleniowych tradycji.
To wystarczy: słuchać?
Pytać, słuchać, czytać, no i sprawdzać. Ale to nie wszystko, jest jeszcze motywacja. Mnie się musiało udać.
Dlaczego?
Zerwałam ze swoim starym życiem, przyjechałam do Francji, gdzie straciłam wszystkie swoje pieniądze i po prostu lodówka była pusta. Zresztą i tak nie działała, bo nie miałam na prąd. Ja po prostu musiałam odnieść sukces!
Jaki był pierwszy?
Przejechać traktorem tam i z powrotem i nie powycinać wszystkich krzewów. Potem przyszły następne – wreszcie mogłam zapłacić za prąd.
A kiedy poczuła pani, że jest już zawodowcem w tej branży?
Długo mi to zajęło, bo wszyscy moi sąsiedzi byli winiarzami od pokoleń. I wszyscy byli mężczyznami, więc kiedy wcho-dziłam na spotkanie i przynosiłam butelkę swojego wina do analizy, to naprawdę czułam się potwornie wystraszona. Towarzyszyła mi kompletna cisza i wszyscy się zastanawiali: „Kim jest ta babka?".
Przekonali się?
Wkrótce dostałam od lokalnych winiarzy zaproszenie na ślepe testy i tam moje wino zostało uznane za jedno z najlepszych. 15 facetów i jakaś Angielka, no ale to były ślepe testy.
Niemożliwe...
Te wina nie byłyby takie, gdyby nie terroir, ale też nie byłyby takie, gdyby nie Bruno. On wytyczył właściwy szlak. Pokazał mi drogę i szybko mogłam się stać jego partnerem. Mogę powiedzieć, że po trzech latach umiałam robić wino.
Im bardziej pani angażowała się w winiarstwo i odnosiła sukcesy, tym bardziej entuzjazm do tego wszystkiego tracił pani mąż.
To było bardzo smutne, ale nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Ja nauczyłam się robić wina, prowadzić winnicę, mówić po francusku i zaczęło mi to sprawiać radość. W tym samym czasie on się od tego oddalał. Pracował w Londynie, przysyłał pieniądze, ale kiedy przyjeżdżał do Francji, nie rozumiał, że spędzam całe dnie, siedząc na traktorze i rozmawiając z enologiem. To się nie mogło dobrze skończyć.
I nie skończyło się.
Rozwiedliśmy się i to był jednocześnie czas, gdy zaczęłam robić dobre wina. Pamiętam czerwone z 1994 roku – było po prostu pyszne. Świetne wino, naprawdę.
Ma pani jeszcze jakieś butelki?
Ktoś mi niedawno przyniósł butelkę z 1990 i z 1994 roku. Kiedy na to patrzę z dystansu, to wiem, jakim byłam strasznym żółtodziobem, ale przy tym wszystkim to drugie wino było naprawdę świetne. To po prostu zasługa mojego cudownego terroir, czyli miejsca, gleby, klimatu i tego wszystkiego, co dla wina ważne. To Bruno i moi sąsiedzi nauczyli mnie doceniać terroir, ale dzięki nim zrozumiałam, że dobra butelka wina rodzi się dwa lata wcześniej, rok wcześniej, kiedy opiekujesz się winoroślami. To nie tylko kwestia dobrych warunków, ale i ciężkiej pracy.
Dziś Clos d'Yvigne to potęga.
Mamy 19 hektarów winorośli, trzy razy tyle, co na początku, ale nie myślę o dokupowaniu ziemi. Moim celem jest robienie jak najlepszych win, a nie robienie ich jak najwięcej.
Nie żałuje pani teraz, że jest, jak panią ochrzczono, „królową Bergerac", dość podrzędnej i lekceważonej apelacji, a nie królową Margaux?
Abstrahując od tego, że kupno tam czy w Pomerol choćby półhektarowej parceli wymaga astronomicznych kwot, to muszę szczerze powiedzieć: nie, nie zamieniłabym się. Tu zaczęłam, to miejsce pokochałam...
Kilka kilometrów obok jest słynna apelacja Bordeaux...
O tak, dziesięć minut drogi i pod etykietą Appelation Bordeaux Controlée sprzedawałabym swoje wina dwa razy drożej. To oczywiście trochę przykre... (śmiech)
Nie wygląda pani na zasmuconą.
Znam wielu naprawdę znakomitych producentów w Bergerac, którzy robią wina lepsze niż wiele bordoskich, i ludzie to doceniają. A ja? Dostałam od winiarzy z Bergerac tak wiele wsparcia, tak bardzo mi pomogli, że teraz, kiedy moje wina są wysoko oceniane i jestem znana jako autorka książek, chętnie zostanę ambasadorem Bergerac na świecie. Jeśli mogłabym im w tym pomóc, byłabym szczęśliwa.
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Plus Minus
Czy Europa uczestniczy w rewolucji AI? W jaki sposób Stary Kontynent może skorzystać na rozwiązaniach opartych o sztuczną inteligencję? Czy unijne prawodawstwo sprzyja wdrażaniu innowacji?
„Psy gończe” Joanny Ufnalskiej miały wszystko, aby stać się hitem. Dlaczego tak się nie stało?
W „Miastach marzeń” gracze rozbudowują metropolię… trudem robotniczych rąk.
Spektakl „Kochany, najukochańszy” powstał z miłości do twórczości Wiesława Myśliwskiego.
Bank zachęca rodziców do wprowadzenia swoich dzieci w świat finansów. W prezencie można otrzymać 200 zł dla dziecka oraz voucher na 100 zł dla siebie.
Choć nie znamy jego prawdziwej skali, występuje wszędzie i dotyka wszystkich.
Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski zaprasza na finałowy etap jesienno-zimowego programu „Otwieramy się!”. To ponad 40 projektów artystycznych.
Olefiny Daniela Obajtka, dwie wieże w Ostrołęce, przekop Mierzei Wiślanej, lotnisko w Radomiu. Wszyscy już wiedzą, że miliardy wydane na te inwestycje to pieniądze wyrzucone w błoto. A kiedy dowiemy się, kto poniesie za to odpowiedzialność?
Polo bywa nazywane grą królów i milionerów. Nie w Argentynie. Choć na turniejach w tym kraju, jak na całym świecie, dominują śnIeżnobiałe spodnie, kapelusze i szampan, to Argentyńczycy traktują ten sport z taką samą miłością jak futbol. Polo to dla nich przede wszystkim element życia, tak jak miłość do konI, z którą sIę rodzą.
Mobilna aplikacja DailyArt została nagrodzona w konkursie App Store Awards, organizowanym przez firmę Apple. Za nietypowym projektem stoi warszawska historyczka sztuki. Z jej projektu co miesiąc korzysta ponad 800 tys. użytkowników.
Córka kardiologa i dyplomatki. Jako absolwentka King's College London pracowała w znanym banku. Plan podjęcia studiów MBA na Uniwersytecie Harvarda porzuciła, gdy poznała przyszłego męża i została pierwszą damą Syrii. Kim jest Asma Asad?
Twórcy serwisu Taste Atlas ogłosili doroczną listę 100 najlepszych kuchni na świecie. Czołówkę zdominowali Europejczycy. Które miejsce zajęła w tym zestawieniu kuchnia polska?
Czego mężczyźni zazdroszczą kobietom — i odwrotnie? Odpowiedzi na to pytanie poszukała grupa czeskich naukowców w ramach ankiet, które przeprowadzili wśród przedstawicielek i przedstawicieli obydwu płci.
Co będzie modne w 2025 roku? Eksperci serwisu internetowego Pinterest przedstawili listę trendów, które ich zdaniem mogą dominować w nadchodzących miesiącach.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas