Długo się w naszym dziale spieraliśmy o to, co jest istotą obywatelstwa. Pojawiła się bojowa frakcja, która uparcie twierdziła, iż esencją bycia obywatelem jest akt udziału w wyborach, i domagała się pokazania na okładce tego wydania Plusa Minusa biało-czerwonej urny wyborczej.
Spieraliśmy się, czy samo głosowanie jest tym najważniejszym aktem obywatelskim. Czy udział w demokratycznym akcie wyborczym świadczy o tym, że ktoś jest dobrym obywatelem? Czy leming odwiedzający lokal wyborczy w niedzielę, pomiędzy wizytami w galerii handlowej i oddający bezmyślnie głos na polityka, który poprzedniego dnia spodobał mu się podczas występu w telewizji, jest lepszym obywatelem niż głęboko zaangażowany w pracę u podstaw działacz lokalnego stowarzyszenia, który nie idzie głosować, bo obawia się fałszerstw?
Może warto też przypomnieć sobie czasy stanu wojennego. Za dobrych obywateli (i słusznie) uważaliśmy wtedy tych, którzy bojkotowali wybory, którzy odmawiali uczestnictwa w przeróżnych, mniej lub bardziej fasadowych instytucjach PRL. Ale – dobrze – jestem w stanie przyjąć argument, że sytuacja państwa niedemokratycznego jest w pewnym sensie nadzwyczajna. Że w czasach niewoli pojęcia takie jak obywatelstwo zmieniają swoje znaczenie.
Podam w takim razie przykład z czasów najnowszych III RP – w roku 2003 odbyło się referendum dotyczące wstąpienia do Unii Europejskiej. Aby owo referendum było ważne, konieczne było, by wzięło w nim udział przynajmniej 50 procent uprawnionych. I część Polaków, świadoma tej sytuacji, w referendum nie uczestniczyła, aby nie dopuścić do wstąpienia kraju do UE.
Czy można określić postawę tej grupy jako obywatelską? Jak najbardziej – w mniemaniu tych ludzi bojkot miał uchronić Polskę przed złem, za które uważali przyłączenie naszego kraju do Unii. Niezależność polityczną swojej ojczyzny cenili wyżej niż procedury demokratyczne. Przyjęli postawę obywatelską, choć nie godzili się na referendalny werdykt, jeśliby miał on zagrozić – jak uważali – niepodległości państwa.