Żadnego sensownego gacha na pocieszenie nie miałam, za to wisiał nade mną termin służbowy, musiałam go dotrzymać, bo inaczej wylaliby mnie z roboty.
Siedziałam przy stoliku, piłam herbatę i paliłam papierosy jednego za drugim, patrząc w okno, za którym niebiosa było widać i nic więcej. Dzieci na szczęście wychowane były dobrze, z licznymi stresami, a nie bez, więc dawały sobie radę. No to siedziałam. Jeden wieczór, drugi, trzeci...
Depresja, jak w pysk dał!
I wtedy wykonałam najcięższą pracę mojego życia. Mianowicie w jakimś momencie oderwałam wzrok od firmamentu, zachmurzonego, więc nawet gwiazd na nim nie było widać, a biały dzień już się dawno skończył. Podniosłam się, chociaż nikt mnie do tego nie zmuszał, podeszłam do rajzbretu i bardzo wolno, ze szczytową niechęcią odpięłam cztery pineski. Wysiłek to był potworny.
Potem usiadłam przy tej desce, przypięłam nową kalkę i na podstawie tego, co pod spodem, zaczęłam kreślić piętro wyższe.
Wszystko już zrobiło się łatwiejsze. Bezwzględnie najtrudniejsze były te cztery pierwsze pineski.
Terminu dotrzymałam. Depresja obraziła się i pierzchła z mojego domu, i nawet nie wiem którędy, drzwiami czy oknem.