Depresja autorki

No dobrze, wpadłam w depresję. Zostałam sama z dwojgiem dzieci, mąż mnie porzucił beztrosko z dnia na dzień, grom z jasnego nieba i cios życiowy.

Publikacja: 22.12.2012 00:01

Depresja autorki

Foto: Plus Minus, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Red

Żadnego sensownego gacha na pocieszenie nie miałam, za to wisiał nade mną termin służbowy, musiałam go dotrzymać, bo inaczej wylaliby mnie z roboty.

Siedziałam przy stoliku, piłam herbatę i paliłam papierosy jednego za drugim, patrząc w okno, za którym niebiosa było widać i nic więcej. Dzieci na szczęście wychowane były dobrze, z licznymi stresami, a nie bez, więc dawały sobie radę. No to siedziałam. Jeden wieczór, drugi, trzeci...

Depresja, jak w pysk dał!

I wtedy wykonałam najcięższą pracę mojego życia. Mianowicie w jakimś momencie oderwałam wzrok od firmamentu, zachmurzonego, więc nawet gwiazd na nim nie było widać, a biały dzień już się dawno skończył. Podniosłam się, chociaż nikt mnie do tego nie zmuszał, podeszłam do rajzbretu i bardzo wolno, ze szczytową niechęcią odpięłam cztery pineski. Wysiłek to był potworny.

Potem usiadłam przy tej desce, przypięłam nową kalkę i na podstawie tego, co pod spodem, zaczęłam kreślić piętro wyższe.

Wszystko już zrobiło się łatwiejsze. Bezwzględnie najtrudniejsze były te cztery pierwsze pineski.

Terminu dotrzymałam. Depresja obraziła się i pierzchła z mojego domu, i nawet nie wiem którędy, drzwiami czy oknem.

Ponownie wpadłam w depresję, bo prób samobójczych nie liczę... No dobrze, streszczę. Po pierwsze, jednej próby samobójczej, na więcej nie miałam czasu. Po drugie, to wciąż przez tego męża. Wybrałam gaz w łazience, przygotowałam się solidnie, dzieci wygnałam do babci, dziury wentylacyjne w drzwiach łazienkowych zakleiłam „Trybuną Ludu", a może „Życiem Warszawy", nie pamiętam, odkręciłam kurek, usiadłam na wannie i zaczęłam czekać na swoje śmiertelne zejście.

Woda leciała. Nic nie śmierdziało, a powinno chociaż trochę. Czekałam i czekałam, w końcu straciłam cierpliwość, obejrzałam się i okazało się, że wszystko gra. Woda leci gorąca, gaz się pali i bez trudu mogę się wykąpać, ale umrzeć w żaden sposób. W ostateczności mogłam jeszcze utopić się w wannie, tego jednakże w planach nie miałam i w ogóle za długo by trwało. Podrzynanie sobie czegokolwiek też wykluczyłam, bo ileż potem sprzątania! I kto miałby sprzątać? Ja? Pośmiertnie...?

Tak mnie ta głupia pomyłka rozśmieszyła, że zamiary samobójcze odbiegły w ślad za depresją.

No, ale wpadłam w nią ponownie ostatnio. Częstotliwość umiarkowana, raz na pół wieku, to niezbyt dużo. W zasadzie przez „Medycynę sądową".

Potrzebna mi była „Medycyna sądowa", musiałam do niej zajrzeć. Wiedziałam z całą pewnością, że postawiłam ją tam, gdzie należy, wśród stosownych dzieł, za plecami fotela przy komputerze, żeby łatwo znaleźć, łatwo sięgnąć. Byłam też przekonana, że jest czerwona, z białymi i czarnymi zygzakami, bo przedtem miałam w ręku „Anatomię" bardzo czerwoną, wprawdzie po rusku, bukwami, których nie umiem przeczytać, ale to bez znaczenia.

No i zaczęłam jej szukać. Zważywszy dalej, iż niedowidzę, a napisy na grzbietach były mało kontrastowe, musiałam ustawicznie coś wyjmować i oglądać okładkę. Wielkie te dzieła i ciężkie, a mnie wzbronione są wszelkie wysiłki fizyczne, umęczyłam się jak dzika świnia za pługiem, bez skutku, „Medycyny sądowej" nie było. Postanowiłam zadzwonić do Małgosi, mojej siostrzenicy, a zarazem wydawczyni, niech przyjdzie ratować autorkę, niech mi znajdzie tę cholerną „Medycynę sądową", co prawda też niedowidzi, ale ma więcej wigoru, nad Małgosią jednakże życzliwa opatrzność czuwała, była akurat u kosmetyczki, Małgosia, nie opatrzność, i miała wyłączony telefon.

No i wtedy zdecydowałam się wpaść w depresję. Dosyć tego, siły nie mam, tchu mi braknie, nic nie widzę, nikt mnie nie kocha, dzieci, od dawna dorosłe, rozproszone po świecie, „Medycyny sądowej" nie ma, usiądę w kącie, będę wyła, tłukła głową o ścianę, będę histerycznie płakać, kopać nogami, wymyśliłam więcej, ale zapomniałam co. Pchnęła mnie jednak elementarna przyzwoitość, możliwe, że przez brak wolnego kąta w moim mieszkaniu, wszystkie czymś zajęte. Ze względu na Małgosię sprawdzę jeszcze jedno miejsce, gdzie ona, ta „Medycyna", nie ma prawa stać. Usiadłam przy komputerze, spojrzałam w prawo, gdzie ona absolutnie nie miała prawa stać, i oczywiście „Medycyna sądowa" tam była.

Bezprawnie! Wśród roślin trujących i leczniczych, botaniki wszelkiej i do tego jeszcze przypraw ziołowych. Żeby „Toksykologia", to niechby, ale „Medycyna sądowa"? No owszem, w miejscu rzeczywiście najłatwiej dostępnym, ręką sięgnąć i po krzyku...

I w dodatku okazało się, że jest nie czerwona, tylko jaskrawo zielona. Z białymi napisami.

Do diabła z depresją. Żadnego pożytku z niej nie ma.

Autorka, z wykształcenia architekt, debiutowała w 1958 roku: od lat 70. zajmuje się wyłącznie twórczością pisarską. Łączny nakład jej powieści w Polsce przekroczył 6 mln egzemplarzy, a w Rosji – gdzie uważana jest za najpoczytniejszą pisarkę zagraniczną – 8 milionów. W sumie opublikowała ponad 60 powieści.

Żadnego sensownego gacha na pocieszenie nie miałam, za to wisiał nade mną termin służbowy, musiałam go dotrzymać, bo inaczej wylaliby mnie z roboty.

Siedziałam przy stoliku, piłam herbatę i paliłam papierosy jednego za drugim, patrząc w okno, za którym niebiosa było widać i nic więcej. Dzieci na szczęście wychowane były dobrze, z licznymi stresami, a nie bez, więc dawały sobie radę. No to siedziałam. Jeden wieczór, drugi, trzeci...

Depresja, jak w pysk dał!

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska