Zresztą, mniejsza o to. Osoby nią dotknięte zapanowały niepodzielnie nad sferą ludzkiej wyobraźni. Skąd się biorą? Różnie bywa. Przychodzą albo z wielkiego świata, albo znikąd. Paris Hilton jest na przykład dzieckiem elit z Manhattanu, Natalia Siwiec na pewno nie. Różnią je IQ, osiągnięcia, wpływ na rzeczywistość. Łączy to, że są celebrytkami. Ich życie, zachowania, ciuchy, fryzury, preferencje, a nawet kolor i kształt tipsów interesują i angażują miliony.
Pamiętam, jak Paris Hilton przyjechała na inaugurację centrum handlowego w Katowicach. Ludzie tłoczyli się jak poparzeni. Główny polski kanał informacyjny zwariował. Postawił koło niej dygocącego z podniecenia prezentera (też coś reklamuje, buty CCC, o ile pamiętam) i transmitował ów porywający spektakl na cały kraj. Każdy chciał ją zobaczyć, dotknąć, a szczytem marzeń było zdjęcie z dziedziczką fortuny Hiltonów. Gdyby spytać, czy znają jakiekolwiek jej osiągnięcie, potrafią zanucić piosenkę, wymienić tytuł filmu, byłoby słabo. Może ktoś zwróciłby uwagę na film pornograficzny z jej udziałem, który kiedyś przez chwilę królował w Internecie jako „wykradziona" hotelowa taśma. Ale coś więcej? To już trudno. A jednak triumfowała w świetle fleszy i za swój występ, czyli w tym akurat wypadku – pojawienie się – wzięła od cwanego handlowca grubą kasę. Czy ktoś coś na tym – prócz hałasu w mediach –zyskał? Skąd. Chodziło o hałas, czyli reklamę. Oto docelowy punkt celebrytyzmu. Ale o tym za chwilę.
Pewnie warto by pokusić się o definicję celebrytyzmu, ale jest to trudne, podobnie zresztą jak ustalenie genezy zjawiska. Dużo łatwiejszy jest opis prawidłowości, które nim rządzą. Oto przyszły celebryta w pierwszej kolejności musi się pojawić. Innymi słowy – zwrócić na siebie uwagę. Jeśli raz już zwrócił, może więcej nie zwrócić albo zwrócić po raz kolejny. Szuka więc okazji, by zwracać co chwila. Przylepia się do bardziej rozpoznawalnych, pojawia publicznie, daje się fotografować. Jeśli wizerunek zostanie powielony tysiąc, dziesięć, sto tysięcy, milion razy, celebryta jest w domu. Trafia na odpowiednie portale, a stamtąd do telewizji. Wszystko to zresztą jest bardzo kosztowne, bo prócz celebrytów brudnych i obszarpanych (są tacy) trzeba bardzo inwestować w wizerunek. To kosztuje, więc celebryta często idzie na daleko idące kompromisy z rzeczywistością.
Ale takie inwestycje się opłacają. Trafia na półkę np. „modnych stylistów", „obiecujących gwiazd", „lubianych prezenterek" albo „interesujących twarzy". W jego umyśle zaczyna się obracać z coraz większą szybkością następujący schemat: fotografują to znaczy, że jestem fajny (fajna!), muszę więc robić wszystko, by być fotografowanym, czyli coraz fajniejszym. Żeby być fajniejszym, muszę zwracać uwagę, wybijać się z tłumu. Jako że o kwalifikacje umysłowe nikt tu nie pyta, muszę pracować gębą, zachowaniem, ciuchem, stylem lub skandalem. Wypowiedzi? A i owszem. Ale krótkie. Krótkie i prowokujące. Nie mogą zdradzać słabości. Trzeba być agresywnym i wyrazistym. Nic pośrodku. Wizerunek? Też wyrazisty. Przede wszystkim trzeba być ładnym i pewnym siebie. Bez tego nie ma się szans. Reszta to popularność, a ta jest kluczem do kasy.
No i tu wskakujemy w świat reklamy. Im celebryta wyrazistszy, tym większa kasa i potężniejsze plakaty reklamowe. W kampaniach reklamowych trzeba oczywiście robić z siebie idiotę, durnia, kretyna lub po prostu głuptasa. O kwalifikacje umysłowe – jak wiadomo – nikt tu nie pyta. Potem już tylko liczy się pieniądze i wydaje je. Koniecznie na wizerunek, by trzymać się na szczycie. Czy każdy celebrytyzm jest taki sam? Oczywiście, że nie. Bywają wśród celebrytów zdolni dziennikarze, moralizujący publicyści, pisarze, aktorzy, ba, księża nawet (prawda, Kaziu?), modelki, kurewki i intelektualiści. Profesja nie ma znaczenia. Gra jest jedna i jedne jej reguły.