Dama z torebką

Margaret Thatcher mawiała, że polityk nie jest gwiazdą filmową, nie musi się wszystkim podobać.

Publikacja: 13.04.2013 01:01

Red

To jedyna damska torebka, która nie tylko przeszła do historii, ale historię tworzyła. Nie za duża, klasyczna, do noszenia w ręku. Tą właśnie torebką, jak mówią opowieści, podczas europejskiego szczytu w 1984 roku Margaret Thatcher „waliła w stół", mocnym gestem podkreślając wagę brytyjskiego postulatu: obniżenia składki Wielkiej Brytanii do budżetu Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej.

Pani premier rabat przeforsowała. Jak skuteczną rolę odegrała w tym torebka, trudno dociec. I czy Maggie, jak poufale zwała ją wówczas prasa, naprawdę nią „waliła"? Przecież pani premier przez 11 lat swych rządów nie splamiła się raczej manierami rodem z bazaru. Może raczej postawiła ją z impetem?

Ale, jak opowiadał niegdyś jej osobisty sekretarz John Whittingdale, „podczas ważnych spotkań umieszczała torebkę na widoku, jako znak, że traktuje sprawy poważnie". I tak torebka zrosła się z osobą. Gdy kiedyś zdarzyło się, że pani premier na moment wyszła z posiedzenia rządu, minister transportu Nicholas Ridley rzucił: „Zaczynajmy, torebka została".

Była osobą o wyrazistym charakterze i zdecydowaną w działaniu. Jak teraz, po jej śmierci, pisał jej biograf Charles Moore w szkicu zamieszczonym przez dziennik „Daily Telegraph": „W tej jednej kobiecie łączyły się z sobą siła przekonań, siła charakteru i siła tego, co, aż trudno uwierzyć, nazywane bywa słabą płcią. Wystarczy zauważyć, że torebka to broń polityczna, a każdy się uśmiecha i wie już, o co chodzi. Pani Thatcher stała się  legendą, opowieścią, która mówi, że jeśli tylko przestanie się myśleć o porażce, można zacząć zwyciężać".

Trzy wojny

Margaret Thatcher, mawiają historycy, wygrała trzy wojny: „gorącą" z generałem Leopoldo Galtierim, „domową" z Arthurem Scargillem oraz „zimną" z Michaiłem Gorbaczowem. To stwierdzenie, równie lapidarne, co efektowne, doskonale oddaje istotę rzeczy, łączy bowiem trzy najważniejsze wydarzenia w biografii politycznej pani premier. W dodatku – co jest istotną miarą sukcesu – jej dokonania na wszystkich trzech polach okazały się trwałe.

„Zimna wojna" bowiem to rozdział definitywnie zamknięty. Blok komunistyczny się rozsypał. Wygrana „wojna domowa", w której przeciwko polityce ekonomicznej rządu wystąpiły tysiące pracujących i związki zawodowe, stała się punktem zwrotnym w reformowaniu gospodarki. A Falklandy, teren „gorącej" wojny z 1982 roku, są brytyjskie i nadal chcą takie pozostać, jak czarno na białym pokazało niedawne referendum.

Brytyjczycy to wszystko dostrzegają i doceniają. W sondażu, jaki tuż po jej śmierci przeprowadził instytut badania opinii YouGov, Margaret Thatcher uznali za najwybitniejszego brytyjskiego premiera od zakończenia wojny. Aż 52 proc. pytanych ocenia, że była ona premierem „wielkim" lub „dobrym". Winstonowi Churchillowi, z 24 proc., przypadło drugie miejsce, Tony'emu Blairowi, 10 proc., trzecie. Na wyniki z pewnością wpłynął efekt chwili – szok na wieść o jej odejściu, niewyobrażalny wręcz zalew materiałów wspomnieniowych i podsumowań historycznych, świadomość, iż dobiega końca ważna epoka – ale to wszystko niewiele by znaczyło, gdyby nie miało oparcia w twardych faktach.

Co skądinąd nie znaczy, że Brytyjczycy popadli w uwielbienie. Jak za życia, tak i teraz Margaret Thatcher rozpala emocje. Przywróciła Wielkiej Brytanii dawną wielkość – podkreślają jedni. Zniszczyła ludzi i całe społeczności – mówią inni. Żałobie jednych towarzyszy całkiem nieskrywana radość innych. Na budynkach oficjalnych flagi są opuszczone do połowy masztu, ale na ulicach, zwłaszcza w Glasgow, Bristolu, Londonderry czy w londyńskiej robotniczej dzielnicy Brixton, ludzie spotykają się na tzw. street parties – radosnych przyjęciach ulicznych – by uczcić śmierć kobiety, którą obarczają winą za swe nieszczęścia.

„Nie była jednym z tych polityków, którzy mieli szczęście trafić na dobry czas – pisał prawicowy dziennik „Daily Telegraph". – Była przywódcą, który zawrócił naród z drogi demoralizacji i upadku tak zdecydowanie i  skutecznie, że, z perspektywy czasu, wydaje się, iż nie mogła nie odnieść zwycięstwa". I dodawał: „Jeżeli Brytania nadal jest Wielka, to sprawiła to ona, największa z Brytyjczyków".

Lewicowy „Guardian" widzi ciemną stronę. „Jej spuścizna to podziały w społeczeństwie, samolubstwo i kult chciwości, które zawładnęły duchem ludzi – pisze. – Margaret Thatcher doprowadziła do polaryzacji kraju: czciła indywidualizm i państwo narodowe, ale nie miała zrozumienia dla społeczności i spajających je więzów. Choć nie znosiła nieładu, dekadencji i złego zachowania, patronowała procesowi atomizacji społecznej i kulturowej, który tym zjawiskom sprzyjał i nadal sprzyja".

Margaret Hilda Roberts: córka właściciela sklepu i zarazem miejscowego radnego (pochodzenie, jak się uważa, miało duży wpływ na jej mentalność i podejście do pracy) z niewielkiego miasta Grantham we wschodniej Anglii, gdzie przyszła na świat 13 października 1925 roku. Bardzo zdolna, absolwentka uniwersytetu w Oksfordzie, gdzie z doskonałym wynikiem skończyła studia chemiczne, a później prawo. W 1951 roku poślubiła zamożnego biznesmena Denisa Thatchera, który, gdy Margaret wspięła się już na szczyty, stał się prawdziwym wzorem idealnego męża żony aktywnej politycznie. Bo małżeństwo było bardzo udane i Margaret zawsze mogła liczyć na mocne, choć dyskretne wsparcie Denisa. Urodziła bliźnięta – Marka i Carol. Zaczęła działać w Partii Konserwatywnej.

W 1959 roku zdobyła mandat parlamentarny, w 1970 roku została ministrem edukacji w rządzie Edwarda Heatha. Premierowi nie przyszło wówczas do głowy, że parę lat później kobieta, którą obsadził w, jak się podobno wyraził,  „statutowej roli", rzuci mu wyzwanie i zajmie jego miejsce, najpierw na czele partii, później rządu. Jej zresztą także nie. „Dziennikarz prasy lokalnej z okręgu Finchley, który reprezentowala w parlamencie, zadał jej wtedy pytanie, czy wyobraża sobie, że pewnego dnia mogłaby zostać premierem. Nie, odparła stanowczo, za mojego życia w Wielkiej Brytanii nie będzie kobiety-premiera. Mężczyźni są temu zbyt nieprzychylni" – tę zgoła anegdotyczną opowiastkę przytacza historyk Dominic Sandbrook.

W 1979 roku, po wygranych przez PK wyborach do Izby Gmin, Margaret Thatcher zostaje premierem – pierwszą i jak dotąd jedyną kobietą na tym stanowisku. Feministki przywłaszczają ją sobie dzisiaj w charakterze ikony, bo, jak to ktoś określił,  „przebiła wyjątkowo gruby szklany sufit". Ale samej Margaret feminizm nic a nic nie obchodził. Nie ceniła takich ideologii, również dlatego, że za jedyne kryterium doboru ludzi i ich awansowania uważała względy merytoryczne, na pewno nie płeć. Tylko jednej kobiecie, Janet Young, powierzyła stanowisko w jednym z trzech swych rządów, mało zresztą znaczące, bo poza ścisłym gabinetem. Zresztą, jak mawiano, w tych męskich rządach pani premier była jedynym prawdziwym mężczyzną.

Ideologia na eksport

Margaret Thatcher objęła rządy w wyjątkowo niewdzięcznej sytuacji. Wielka Brytania, nazywana nawet przez niektórych, nie bez pewnej przesady, „chorym człowiekiem Europy", wymagała gruntownych reform, zwłaszcza w sferze gospodarki, tak bardzo pozostawała w tyle za innymi krajami Zachodu. Niska wydajność pracy, wysokie koszty produkcji, wszechwładza związków zawodowych, roszczenia płacowe, akcje strajkowe i protestacyjne, brak konkurencyjności... Margaret Thatcher miała dość odwagi, by zaaplikować Brytyjczykom kurację bolesną, ale skuteczną – tak bardzo, że, jak ktoś trafnie zauważył, thatcheryzm stał się „brytyjskim towarem eksportowym w sferze idei".

Ale planów reform, których istotą było zmniejszenie udziału państwa w gospodarce i likwidacja nierentownych przedsiębiorstw, nie przyjęto dobrze. Już u progu rządów konserwatystów doszło do wielkiej fali zamieszek akcji i kto wie, jak potoczyłyby się losy pani premier, gdyby Argentyna nie wywołała wojny o Falklandy. Determinacja Margaret Thatcher, która – wbrew radom części współpracowników – postanowiła na atak odpowiedzieć wojną i wysłała na wyspy wojsko, przyniosła zwycięstwo nie tylko na tym polu. Umocniło ono bowiem jej pozycję na tyle, że po wyborach z 1983 roku, wygranych przez PK, na fali euforii narodowej, z dużą przewagą, mogła poczynać sobie bardziej zdecydowanie.

Pani premier zyskała tak potrzebną swobodę działania. Punktem zwrotnym okazało się przetrzymanie potężnej konfrontacji z górnikami, którzy w latach 1984–1985 zorganizowali serię strajków, by powstrzymać planowane zamykanie nierentownych kopalń węgla. Dopiero po latach na jaw wyszło, że Arthur Scargill, kierujący tą akcją radykalny przywódca związku zawodowego górników, brał pieniądze od ZSRR. Tak czy inaczej, pani premier się nie ugięła i było to zwycięstwo o fundamentalnym znaczeniu dla sprawy reform, złamało bowiem potęgę brytyjskich związków zawodowych, które były w stanie blokować wszelkie zmiany – jak skutecznie, doświadczyli premierzy z lat 70.

Tak zrodził się thatcheryzm. Ale jego twórczyni bardzo nie lubiła tego słowa i zawsze wzbraniała się przed jego używaniem. Mawiała, że zastosowała tylko starą jak świat, dobrze znaną receptę, która każe szanować pracę. Droga, która prowadzi do uzdrowienia sytuacji gospodarczej, jest, według niej, prosta i dobrze znana, problem jedynie w tym, że łatwo się o niej zapomina. Praca, odpowiedzialność, oszczędność – cnoty mieszczańskie, które Margaret Thatcher wyniosła z domu rodzinnego – to klucz do dobrobytu wszystkich. Konieczne jest jedynie wyzwolenie energii społecznej. Państwo nie ma utrzymywać obywateli, lecz po prostu pozwolić im działać.

Przyjaźń przez Atlantyk

Wszyscy poruszamy się w półmroku. Mamy jednak latarnię, która nas prowadzi, a której nie miał Ronald Reagan: mamy jego przykład. Podziękujmy zatem za życie, w którym zrobił tak wiele dla wszystkich dzieci Boga" – tak w 2004 roku Margaret Thatcher żegnała zmarłego Ronalda Reagana. Te słowa przypomniał teraz Richard V. Allen, doradca Reagana ds. bezpieczeństwa narodowego w pierwszych latach jego rządów.

Thatcher i Reagan stanowili bowiem absolutnie wyjątkową parę. Łączyła ich rzadka w polityce przyjaźń i porozumienie, „prawdziwa synergia ponad Atlantykiem", jak to określił Allen. Ta oś miała fundamentalne znaczenie dla pokonania komunizmu i zakończenia zimnej wojny.

Reagan i pani Thatcher, wspomina Allen na łamach dziennika „Guardian", poznali się w 1975 roku w Londynie, dokąd eks-gubernator Kalifornii przyjechał, by wygłosić wykład w Pilgrim Society. Trzy lata później, jesienią 1978 roku, wyruszył w poważną podróż polityczną po stolicach europejskich. Jej pierwszym etapem był Londyn. Reagan zabiegał o spotkanie z laburzystowskim premierem Jamesem Callaghanem, ten jednak nie miał dla niego czasu. Rozmowa z szefem dyplomacji Davidem Owenem zupełnie się nie kleiła. Zdaniem Allena, który, jako organizator podróży i kontaktów przyszłego prezydenta miał możność wszystko obserwować z bliska, Brytyjczycy widzieli w Reaganie jedynie drugorzędnego aktora. Nie był dla nich partnerem do dyskusji politycznych.

Co innego Margaret Thatcher. Przywódczyni opozycji konserwatywnej wykazała się wyczuciem, którego zabrakło przedstawicielom rządu. Spotkała się z Reaganem na lunchu i od razu go doceniła. Było widać, że łączy ich wspólnota poglądów. „Reagana interesowały szczególnie pomysły pani Thatcher z dziedziny polityki wewnętrznej. Ale szybko się okazało, że oboje mają zbieżne poglądy na politykę zagraniczną" – wspomina Allen. A gdy w lutym 1981 roku spotkali się ponownie, oboje występowali już w nowych rolach: Reagan miesiąc wcześniej objął urząd prezydenta, a brytyjska pani premier była jego pierwszym gościem zagranicznym. Allen, odnotowując wyjątkową serdeczność przyjęcia w Białym Domu, przytacza fakt znamienny: prezydent, wbrew zwyczajom i protokołowi, osobiście uczestniczył w kolacji wydanej następnego wieczoru w ambasadzie brytyjskiej. Normalnie robił to tylko wiceprezydent. Tym razem byli obaj, Reagan i George Bush.

Tzw. specjalne stosunki, które od zakończenia drugiej wojny niezmiennie łączyły Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone, w latach 80. nabrały więc nowego wymiaru. Oba kraje wspierały się wzajemnie jeśli nie zawsze, to prawie. Za to w kwestii polityki wobec bloku sowieckiego – której istotnym elementem, przypomnijmy, było wsparcie dla „Solidarności" – między obojgiem przywódców panowała pełna zgoda. Reagan, jak wspomina Allen, nigdy zresztą się nie godził, by tylko jemu przypisywano zasługę obalenia komunizmu. Niezmiennie podkreślał wkład Margaret Thatcher, no i papieża Jana Pawła II.

Suwerenność i patriotyzm

Warto pamiętać, że w polityce zagranicznej suwerenność nie była dla pani Thatcher pustym słowem – chociaż doskonale rozumiała konieczność podążania za zmianami  w świecie („skoro handlujemy globalnie, musimy myśleć globalnie", mówiła). Stąd między innymi brała się jej nieufność wobec postępującej integracji europejskiej, która, jej zdaniem, urąga kanonom demokracji. Nie dość bowiem, że niewspółmierną władzę uzyskują brukselscy biurokraci, niemający za sobą żadnej legitymacji wyborczej, to jeszcze proces zacieśniania współpracy odbywa się bez pytania, co o tym sądzą społeczeństwa europejskie.

Pani premier odrzucała też samą myśl o wprowadzeniu jednej waluty, bo nie uważała, by był to projekt oparty na zdrowych podstawach. Dystans, jakiemu dawała wyraz przy każdej bez mała sposobności, okazał się, w świetle późniejszego rozwoju wypadków, proroczy.

Pani Thatcher, wspomina Charles Moore, po prostu bardzo wierzyła w Wielką Brytanię i w to, co może ona zaoferować światu – w wartości brytyjskie. Brytyjczycy, jej zdaniem, odznaczają się wyjątkowymi cechami: są dzielni, pracowici i noszą w sobie umiłowanie wolności. Mogą więc jako naród bardzo wiele osiągnąć. Trzeba jedynie stworzyć sytuację, w której te najlepsze cechy będą mogły dojść do głosu.

Jesienią 1991 roku, gdy dla „Rzeczpospolitej" przeprowadzałam wywiad z panią Thatcher (rok wcześniej odsuniętą od władzy przez grupę zbuntowanych współpracowników), zadałam jej pytanie o miejsce przekonań w działaniach polityka. Czy w polityce widzi pani miejsce dla zasad moralnych? Czym powinien kierować się polityk? Jak to możliwe, że ona sama podejmowała niepopularne decyzje, z którymi wielu ludziom trudno się było pogodzić, a mimo to wygrywała kolejne wybory? Wielu polityków, z lęku przed reakcją wyborców, bałoby się tak ryzykować.

Tak, odparła, widzę w polityce miejsce dla zasad moralnych. Polityk nie może i nie powinien działać w oderwaniu od zasad. Powinien kierować się swymi najgłębszymi przekonaniami, wyłącznie dla dobra narodu. Polityk nie jest przecież, mówiła, gwiazdą filmową, nie musi się wszystkim podobać. Ma postępować w sposób, jaki uważa za słuszny, a zostanie to docenione. Ja, dodała, tym właśnie się kierowałam i pewnie dlatego trzy razy z rzędu wygrałam wybory. Polakom u progu transformacji ustrojowej doradzała wytrwałość. Wytrwajcie mimo trudności, mówiła, bo cel jest tego wart.

W trudnych czasach ten sposób postrzegania zadań tych, którzy z założenia mają działać w interesie publicznym, okazał się zbawienny, przynajmniej dla  Wielkiej Brytanii. Z samych przekonań niewiele by jednak pewnie wynikło, gdyby nie towarzyszyła im siła woli, determinacja, odwaga, umiejętność formułowania i realizowania idei – to wszystko, co uważano za najmocniejsze strony pani premier.

Margaret Thatcher należała do wymierającego pokolenia polityków, którzy swe zadanie ujmowali w kategoriach służby dla państwa. Nie chodzi tu jednak o to, co pozostawiają oni po sobie – a w wypadku Margaret Thatcher jest to przecież tytaniczne zadanie przeobrażenia kraju – lecz właśnie o sposób myślenia, ową tak rzadką dziś wierność ideom. O ile dużo jest prawdy w stwierdzeniu, że wszyscy pothatcherowscy premierzy Wielkiej Brytanii w większym lub mniejszym stopniu pozostawali w jej cieniu, to pod tym jednym względem skutecznie się z niego wydobyli. I nie dotyczy to jedynie Wielkiej Brytanii.

Margaret Thatcher od wielu już lat z przyczyn zdrowotnych, po serii mikrowylewów, rzadko pokazywała się publicznie i jeszcze rzadziej zabierała głos. Nie wiadomo zatem, jak w głębi duszy oceniała zmienianie poglądów i partii, powszechne zabiegi PR-owskie, skutecznie tłumaczące każdą woltę, wszechwładzę sondaży – wszystko to, co stało się prawdziwą plagą współczesnej polityki.

Czy to, co robią współcześni konserwatyści mogło zyskać jej uznanie? Bardzo wątpliwe. Sama przecież nie akceptowała nawet rozwodów.

Nawet jej wrogowie co do jednego nie mają wątpliwości: była typem polityka wiernego przekonaniom. Być może ostatnim.

Autorka jest publicystką. Pracowała w „Rzeczpospolitej". Publikowała w „Tygodniku Powszechnym", „Gazecie Polskiej", „Polityce"

To jedyna damska torebka, która nie tylko przeszła do historii, ale historię tworzyła. Nie za duża, klasyczna, do noszenia w ręku. Tą właśnie torebką, jak mówią opowieści, podczas europejskiego szczytu w 1984 roku Margaret Thatcher „waliła w stół", mocnym gestem podkreślając wagę brytyjskiego postulatu: obniżenia składki Wielkiej Brytanii do budżetu Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej.

Pani premier rabat przeforsowała. Jak skuteczną rolę odegrała w tym torebka, trudno dociec. I czy Maggie, jak poufale zwała ją wówczas prasa, naprawdę nią „waliła"? Przecież pani premier przez 11 lat swych rządów nie splamiła się raczej manierami rodem z bazaru. Może raczej postawiła ją z impetem?

Ale, jak opowiadał niegdyś jej osobisty sekretarz John Whittingdale, „podczas ważnych spotkań umieszczała torebkę na widoku, jako znak, że traktuje sprawy poważnie". I tak torebka zrosła się z osobą. Gdy kiedyś zdarzyło się, że pani premier na moment wyszła z posiedzenia rządu, minister transportu Nicholas Ridley rzucił: „Zaczynajmy, torebka została".

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą