Krążę nieśmiało wokół stolika, na którym położyłem książkę, mój imieninowy prezent. Wyjątkowo cenny, nie tylko dlatego, że dostałem go od ważnej dla mnie osoby. Także dlatego, że trzy lata czekałem na tę powieść. I w końcu teraz leży przede mną, a ja nie mam śmiałości, żeby zabrać się do lektury, przesuwam ją z miejsca na miejsce, przewracam pierwsze strony, ale wciąż nie zabieram się do czytania. Tom okazał się grubszy, niż sądziłem, więc przyjemnością jest zarówno poczuć jego ciężar w dłoni, jak i dreszcz emocji, wywołany przez coraz bardziej nerwowe wyczekiwanie na sporą porcję przyjemności, którą niebawem będę czerpać, obcując z przepysznie wystylizowaną literacką polszczyzną.
Właściwie mogłem tę książkę przeczytać już parę tygodni temu, gdy fragment publikowaliśmy w "Plusie Minusie" - całość dostaliśmy jako PDF. Ale wtedy zerknąłem tylko, bo uznałem, że czytanie tej właśnie powieści na ekranie tableta, telefonu czy komputera byłoby świętokradztwem. Że ostatni już chyba żyjący autor (nie lubi, gdy nazywa się go pisarzem) potrafiący tak wiele wycisnąć z polszczyzny, tyle urody języka, jego rytmu i potoczystości, zasługuje na to, żeby zapaść się z jego książką w fotelu, nie mając głowy zawróconej codziennymi kłopotami, żeby poczuć pod palcami delikatną fakturę zadrukowanego jego słowami papieru, żeby wetknąć nos między kartki i poczuć zapach powoli wymierającego świata.
Bo świat książek, jaki znamy, podobno umiera. I nie chodzi tylko o koniec papierowej książki, ale o nadchodzący powoli zmierzch literackiego języka polskiego, upraszczanego, trywializowanego, wulgaryzowanego, a wreszcie zalewanego przez toporny, choć funkcjonalny, business English. Tak przynajmniej twierdzi autor wspomnianej powyżej powieści.
Ujawnijmy to w końcu - chodzi o Eustachego Rylskiego, niedoścignionego stylistę, potrafiącego w zapierający dech sposób opisywać zarówno ludzkie dramaty czasów napoleońskich, jak i wynaturzenia pierwszych lat III Rzeczypospolitej. W niedawnej rozmowie z Jerzym Sosnowskim w radiowej Trójce autor "Obok Julii" deklarował, że jest w polszczyźnie zakorzeniony, że dla niego "bycie Polakiem jest rodzajem przyjemności", a zarazem wieszczył koniec polskości i śmierć języka.
Bez histerii, raczej akceptując nieuchronność takiego losu, przewidywał, że za 50 lat przestaniemy mówić po polsku, że może jeszcze w publicznym radiu będzie taki obowiązek, ale goście, wychodząc po zakończeniu audycji na parking i wsiadając do samochodów, żegnać się będą już po angielsku. - Naszymi ojczyznami będą raczej regiony niż Polska. Język polski stanie się językiem lokalnym, a generalnie będziemy posługiwać się językiem angielskim - stwierdził i nieco cynicznie dorzucił: - To nie jest mój problem, ja mam 69 lat i nie dożyję czasów, gdy Europa się zunifikuje i zglajchszaltuje.