Książka nieprzeczytana

Od paru dni chodzę po moim mieszkaniu jakby nieco ostrożniej niż zwykle, trochę na paluszkach.

Publikacja: 17.05.2013 13:00

Dominik Zdort

Dominik Zdort

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Krążę nieśmiało wokół stolika, na którym położyłem książkę, mój imieninowy prezent. Wyjątkowo cenny, nie tylko dlatego, że dostałem go od ważnej dla mnie osoby. Także dlatego, że trzy lata czekałem na tę powieść. I w końcu teraz leży przede mną, a ja nie mam śmiałości, żeby zabrać się do lektury, przesuwam ją z miejsca na miejsce, przewracam pierwsze strony, ale wciąż nie zabieram się do czytania. Tom okazał się grubszy, niż sądziłem, więc przyjemnością jest zarówno poczuć jego ciężar w dłoni, jak i dreszcz emocji, wywołany przez coraz bardziej nerwowe wyczekiwanie na sporą porcję przyjemności, którą niebawem będę czerpać, obcując z przepysznie wystylizowaną literacką polszczyzną.

Właściwie mogłem tę książkę przeczytać już parę tygodni temu, gdy fragment publikowaliśmy w "Plusie Minusie" - całość dostaliśmy jako PDF. Ale wtedy zerknąłem tylko, bo uznałem, że czytanie tej właśnie powieści na ekranie tableta, telefonu czy komputera byłoby świętokradztwem. Że ostatni już chyba żyjący autor (nie lubi, gdy nazywa się go pisarzem) potrafiący tak wiele wycisnąć z polszczyzny, tyle urody języka, jego rytmu i potoczystości, zasługuje na to, żeby zapaść się z jego książką w fotelu, nie mając głowy zawróconej codziennymi kłopotami, żeby poczuć pod palcami delikatną fakturę zadrukowanego jego słowami papieru, żeby wetknąć nos między kartki i poczuć zapach powoli wymierającego świata.

Bo świat książek, jaki znamy, podobno umiera. I nie chodzi tylko o koniec papierowej książki, ale o nadchodzący powoli zmierzch literackiego języka polskiego, upraszczanego, trywializowanego, wulgaryzowanego, a wreszcie zalewanego przez toporny, choć funkcjonalny, business English. Tak przynajmniej twierdzi autor wspomnianej powyżej powieści.

Ujawnijmy to w końcu - chodzi o Eustachego Rylskiego, niedoścignionego stylistę, potrafiącego w zapierający dech sposób opisywać zarówno ludzkie dramaty czasów napoleońskich, jak i wynaturzenia pierwszych lat III Rzeczypospolitej. W niedawnej rozmowie z Jerzym Sosnowskim w radiowej Trójce autor "Obok Julii" deklarował, że jest w polszczyźnie zakorzeniony, że dla niego "bycie Polakiem jest rodzajem przyjemności", a zarazem wieszczył koniec polskości i śmierć języka.

Bez histerii, raczej akceptując nieuchronność takiego losu, przewidywał, że za 50 lat przestaniemy mówić po polsku, że może jeszcze w publicznym radiu będzie taki obowiązek, ale goście, wychodząc po zakończeniu audycji na parking i wsiadając do samochodów, żegnać się będą  już po angielsku. - Naszymi ojczyznami będą raczej regiony niż Polska. Język polski stanie się językiem lokalnym, a generalnie będziemy posługiwać się językiem angielskim  - stwierdził i nieco cynicznie dorzucił: - To nie jest mój problem, ja mam 69 lat i nie dożyję czasów, gdy Europa się zunifikuje i zglajchszaltuje.

A ja nie wierzę w szczerość cynizmu Eustachego Rylskiego. Pod tą starannie przygotowaną maską kryje się bowiem znacznie większa porcja polskości, niż autor "Stankiewicza" kiedykolwiek gotów byłby przyznać. Gdyby za świadka wziąć jego prozę, to jest to polskość obsesyjna i wszechogarniająca, głęboko zanurzona w tragicznej historii kraju - bliższej i dalszej, w antyrosyjskich obsesjach i prorosyjskich sentymentach, w niespełnionych marzeniach o państwie szklanych domów. A demonstracyjny dystans autora wobec spraw polskich, deklarowany w medialnych wywiadach, to tylko wygodna poza ułatwiająca ucieczkę targających nim emocji.

Jeśli za 50 lat będziemy mówić wciąż po polsku, to także dzięki Rylskiemu. Dlatego tak bardzo staram się, aby nie spłoszyć delikatnej aury unoszącej się nad leżącą na moim stoliku książką. To - pomimo cynicznych deklaracji autora -  aura polskości.

Krążę nieśmiało wokół stolika, na którym położyłem książkę, mój imieninowy prezent. Wyjątkowo cenny, nie tylko dlatego, że dostałem go od ważnej dla mnie osoby. Także dlatego, że trzy lata czekałem na tę powieść. I w końcu teraz leży przede mną, a ja nie mam śmiałości, żeby zabrać się do lektury, przesuwam ją z miejsca na miejsce, przewracam pierwsze strony, ale wciąż nie zabieram się do czytania. Tom okazał się grubszy, niż sądziłem, więc przyjemnością jest zarówno poczuć jego ciężar w dłoni, jak i dreszcz emocji, wywołany przez coraz bardziej nerwowe wyczekiwanie na sporą porcję przyjemności, którą niebawem będę czerpać, obcując z przepysznie wystylizowaną literacką polszczyzną.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał