Łączyło nas nowohuckie podwórko, wspólne fajki za śmietnikiem, lokalne awantury i rajdy po Polsce ze zdezelowaną gitarą. Wspólne marzenia, uwielbienie dla tych samych dziewczyn, a przede wszystkim muzyka. A dokładnie rock'n'roll. Słuchany z poharatanych taśm i złej jakości odbiorników radiowych. Czasem na żywo, jeśli tylko było to możliwe.
Byliśmy z kompletnie różnych rodzin. Tomek był dzieckiem robotniczej Nowej Huty, potomkiem budowniczych socjalistycznego miasta, którzy w latach 70. odpuścili sobie współzawodnictwo pracy na rzecz barów piwnych. Stasiu, osierocony w dzieciństwie przez matkę, z tatusiem dyrektorem śląskiej kopalni, który nigdy nie miał dla syna czasu. I ja, inteligenckie dziecko rzucone przez przypadek w odmęty oceanu proletariackiej dzielnicy. Tak, trzeba było mieć grubą skórę, by przetrwać dzieciństwo. Ale potem, kiedy dostatecznie urośliśmy i nabraliśmy tyle siły, by nie dać się pomiatać bandziorom z osiedla, było już łatwiej.