Maciej Bukowski: Polska za 30 lat? Kluczem globalizacja

Polska jest jednym z największych beneficjentów globalizacji w ostatnich 30 latach. To, że potroiliśmy PKB i płace, zdobyliśmy know-how pozwalające tworzyć konkurencyjne firmy, było możliwe dzięki otwarciu rynków i zagranicznym inwestycjom. Zahamowanie globalizacji nie jest w naszym interesie - mówi Maciej Bukowski, ekonomista.

Aktualizacja: 01.06.2019 14:15 Publikacja: 31.05.2019 00:01

Maciej Bukowski: Polska za 30 lat? Kluczem globalizacja

Foto: materiały prasowe

Plus Minus: Na początku lat 90. siła nabywcza dochodu narodowego przypadającego na jednego Polaka wynosiła zaledwie 30 proc. siły nabywczej dochodu przeciętnego Niemca. Dziś, 30 lat później, to już ponad 60 proc. Czy nasze dzieci, obecnie kilkuletnie, w dorosłym wieku będą równie bogate jak Niemcy?

 

Maciej Bukowski: Mają na to szanse. Do 2050 r. może nastąpić pełna konwergencja siły nabywczej dochodów w Polsce z europejską średnią. Poziom dochodów będzie jednak wciąż o kilkanaście procent niższy niż w Niemczech. Poza tym polska waluta będzie nadal relatywnie słaba – w ujęciu nominalnym, jeśli będziemy wciąż posługiwali się złotym, albo realnym, jeśli przyjmiemy euro. Czyli siła nabywcza dochodów przeciętnej rodziny w Polsce będzie taka sama, jak zachodnich Europejczyków, ale tylko na naszym rynku. Zagranicą będzie niższa, a ta sama usługa tam kupiona będzie dla nas droższa niż w kraju. Ta różnica powinna zniknąć dopiero w latach 2060-70. Wtedy nawet nominalny dochód statystycznego Polaka powinien być na poziomie unijnej średniej.



Od czego będzie zależało tempo tego doganiania?

Musimy być gotowi do adekwatnej odpowiedzi na wyzwania, które przynieść może rewizja ładu światowego rozpoczęta właśnie przez Stany Zjednoczone. Oznacza to znacznie pilniejszą niż przywykliśmy myśleć, potrzebę wzmocnienia własnych przewag komparatywnych i uzupełnienia największych deficytów i luk dzielących nas od świata zachodniego. W Polsce muszą częściej niż do tej pory tworzyć się i rosnąć firmy zdolne do konkurowania na rynkach globalnych. Dziś wiele polskich przedsiębiorstw albo nie jest zainteresowana wzrostem i ekspansją poza rynkiem krajowym lub nie potrafi tego robić. Brakuje nam dużej liczby polskich odpowiedników niemieckich „Mittelstand”, a więc średnich firm konkurujących globalnie. Musi też dojść do wzmocnienia struktury kompetencji całej populacji, i wytworzenia się szerszej niż do tej pory grupy osób o umiejętnościach i aspiracjach globalnych. To wymaga pilnego podwojenia nakładów publicznych na szkolnictwo wyższe i naukę, a także stworzenia warunków organizacyjnych i fiskalnych pozycjonujących Polskę wśród krajów najbardziej atrakcyjnych dla działalności kreatywnej w skali Europy, a nawet świata. Musimy zarazem przyciągać możliwie różnorodne inwestycje, z wielu branż tak przemysłowych jak usługowych, i nie unikać pokusy stawiania zbyt wielkich stawek na jedną kartę rozwojową. Zakłady o to, jak będzie wyglądała przyszłość, są bowiem ryzykowne. Gospodarka musi być przygotowana na różne scenariusze. 

Premier Mateusz Morawiecki zdaje się uważać, że drogą do dobrobytu jest rozwijanie przemysłu, w Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju określone mianem „reindustrializacji”. To rzeczywiście dobry kierunek?

Tak i nie zarazem. „Reindustrializacja” to niefortunne określenie, sugerujące, że nasza baza przemysłowa została w jakiś sposób zniszczona i wymaga odbudowy. To prawda, że dziś zatrudnienie w tym sektorze jest mniejsze, niż było pod koniec PRL-u, ale wtedy przemysł był niewydajny, realna wartość produkcji była mała. Dużo lepszą miarą jest wartość dodana w przemyśle przetwórczym przypadająca na jednego mieszkańca Polski. Patrząc na ten wskaźnik, industrializacja w Polsce od początku transformacji stale postępuje, a od 2000 r. rośnie bardzo szybko, w tempie sięgającym 5-7 procent rocznie. I rzeczywiście ten proces musimy kontynuować bowiem nie ma kraju, który by się wzbogacił zaniedbując uprzemysłowienie. 

By osiągnąć poziom produkcji przemysłowej per capita (w wartościach nominalnych, a to coś więcej niż parytet siły nabywczej) zbliżony do poziomu Europy Zachodniej potrzebujemy jeszcze 10-15 lat wzrostu z dotychczasową dynamiką. I to jest możliwe. Dogonienie poziomu uprzemysłowienia Korei Południowej czy Niemiec wymagałoby utrzymania niezwykle wysokiej dynamiki rozwoju tego sektora przynajmniej do połowy stulecia, co może okazać się dużo trudniejsze i niekoniecznie potrzebne, bowiem wraz ze wzrostem PKB per capita maleje także relatywna rola przemysłu przetwórczego w gospodarce – produkcja musi się silnie zautomatyzować a odsetek ludzi pracujących w tym sektorze maleje. Po roku 2030 możemy spodziewać się pojawienia się tej tendencji także w Polsce. To początek długiego procesu przekształcania się w gospodarkę poprzemysłową, wytwarzającą bardzo dużo dóbr przemysłowych jednak w sposób silnie zautomatyzowany, a więc przy coraz mniejszym zatrudnieniu w przemyśle. 



Od kilku lat prężnie rozwija się w Polsce sektor tzw. usług dla biznesu. Czy to znaczy, że już teraz stajemy się gospodarką przede wszystkim usługową?



To pierwsze jaskółki tego procesu, choć rozwój przemysłu nadal jest u nas bardzo szybki, a więc na początek opisanej przeze mnie relatywnej deindustrializacji musimy jeszcze zaczekać. W długim okresie jednak sektor usługowy całkowicie zdominuje jednak rynek pracy, podczas gdy przemysł podzieli los rolnictwa, a więc branży, która wysiłkiem ograniczonej grupy ludzi zaspokaja potrzeby konsumpcyjne całej populacji. Nie znam jednak kraju, który wzbogaciłby się tylko w oparciu o usługi, a więc uprzemysłowienie – rozumiane jako osiągnięcie wysokiej produkcji przemysłowej per capita – musi przyjść pierwsze. 



Rok temu pański think-tank WISE ostrzegał, że jeśli nie zmieni się polityka energetyczna, to w 2050 r. może nam zabraknąć prądu. Ryzyko, że rozwój polskiej gospodarki zahamuje niewydolny, przestarzały system energetyczny wciąż istnieje?



Niestety tak. Cała nasza dotychczasowa polityka energetyczna polega na kwestionowaniu globalnej rzeczywistości, ignorowaniu zmian technicznych zachodzących w tej branży oraz nierozumieniu implikacji globalnych porozumień, których jesteśmy sygnatariuszami takich jak m.in. porozumienie paryskie. Unikanie niezbędnych decyzji i bierne oczekiwanie na to, że wszystko zostanie po staremu cechuje naszą politykę energetyczną co najmniej od kilkunastu lat. W ostatnim czasie to zjawisko stało się nieco bardziej widoczne, m.in. dlatego, że z przyczyn pozamerytorycznych zablokowaliśmy rozwój odnawialnych źródeł energii (OZE), właśnie wtedy gdy stały się one konkurencyjne rynkowo. O ile jeszcze 10 lat temu mogliśmy argumentować, że z odejściem od węgla w energetyce warto poczekać, bo do energii z wiatraków trzeba dopłacać, to dziś ten argument jest już nieaktualny. Mimo to polskie prawo nie sprzyja – a wręcz blokuje – rozwój tej technologii w krajowym systemie energetycznym, a politycy podtrzymują złudzenie, że przyszłością jest węgiel i to w sytuacji gdy ceny CO2 zbliżają się do 30 euro za tonę. Tego nie da się uzasadnić polityką przemysłową. W dziedzinie energetyki węglowej jesteśmy bowiem tak samo jak w dziedzinie OZE importerami technologii oferowanej przez międzynarodowe koncerny. Tylko, że jest to technologia dużo droższa i bardziej ryzykowna od źródeł odnawialnych, czy elektrowni gazowych. Mimo to ją promujemy, w kontrze do trendów światowym twierdząc (nieprawdziwie), że węgla starczy nam na 200 lat. W rzeczywistości krajowa produkcja węgla kamiennego od 30 lat konsekwentnie w Polsce spada i do 2040 r. zniknie zupełnie. To jest pewne bowiem wynika z fundamentalnych powodów ekonomicznych, tych samych, które doprowadziły do zamknięcia kopalni np. w Wielkiej Brytanii mimo, że nadal był w nich węgiel. Nie mając oparcia w krajowych zasobach węgla, obserwując szybki postęp technologiczny w energii wiatrowej, słonecznej i magazynowaniu energii musimy zmienić nasz paradygmat i zrobić to samo co ostatnio zrobili m.in. Brytyjczycy czyli podjąć decyzję o wygaszeniu polskiej energetyki węglowej do 2035-40 r.. To wymaga wysiłku organizacyjnego i inwestycyjnego, związanego nie tylko z produkcją energii, ale i z sieciami przesyłowymi i infrastrukturą magazynującą. Ale to się opłaci. Nie tylko ekonomicznie, ale i strategicznie. Warunkiem sukcesu jest jednak także zrozumienie, że tymi procesami nie musi w stu procentach sterować państwo, a państwowe spółki nie muszą a nawet nie powinny być jedynymi inwestorami w energetyce. 

Będziemy mogli obejść się bez elektrowni jądrowych?

Do 40. XXI wieku na pewno tak. Obecnie, ze względu na spadający popyt i regulacje rynkowe, konkurencyjność tej technologii w skali świata spada. Jednostkowy koszt budowy reaktora jest wysoki i dość nieprzewidywalny. Podejmując projekt jądrowy godzimy się na swego rodzaju zakład z rzeczywistością: może się on udać, albo nie. W Chinach, gdzie na raz buduje się wiele reaktorów, to może się opłacić, ale w Polsce ryzyko niepowodzenia, a więc nie wybudowania mocy na czas, jest bardzo duże. Nie można jednak wykluczyć, że za kilka dekad energetyka jądrowa wróci do łask. Może się bowiem okazać, że aby zdekarbonizować światowy system energetyczny (nie tylko elektroenergetykę, ale cały obieg energii w gospodarce) źródła odnawialne nie wystarczą, choćby ze względu na ograniczenia przestrzenne czy akceptację lokalnych społeczności i wybudowanie dodatkowych mocy jądrowych będzie konieczne. Obecnie z perspektywy Polski najbezpieczniejszą strategią jest jednak rozwijanie energetyki wiatrowej na  lądzie i z czasem także na morzu, uzupełnionej o fotowoltaikę i elektrownie gazowe, a z czasem także różnorodne magazyny energii. 



Błyskawiczny rozwój w ostatnich 30 latach Polska zawdzięczała też dobrej sytuacji demograficznej. U progu transformacji byliśmy społeczeństwem młodym, pełnym wiary we własną przyszłość. Dziś Polska należy do najszybciej starzejących się państw UE. Czy gospodarka może się dynamicznie rozwijać pomimo tych demograficznych trudności?



Nie należy ani przeceniać, ani nie doceniać znaczenia demografii. Trendy demograficzne mogą utrudniać rozwój, ale go nie uniemożliwiają. Przy tym bardziej problematyczna od spadku liczby ludności może się okazać zmiana struktury wiekowej polskiej populacji. Nawet jeśli populacja się kurczy, to produktywność pracy może rosnąć w dotychczasowym tempie, o ile w miejsce ubywających pracowników wejdą maszyny. Ale jeśli jednocześnie przybywa osób w wieku emerytalnym relatywnie do osób w wieku produkcyjnym, to dynamika dochodu na obywatela może spaść. Ten problem można łagodzić promując przyspieszoną automatyzację w niektórych branżach np. rolnictwie czy przemyśle przetwórczym. Nie w każdej branży i nie w każdym zawodzie będzie to jednak łatwe i dostępne dla gospodarki znajdującej się na poziomie rozwoju Polski, mimo, że tego typu zmiany mogą być łatwiejsze w gospodarce nadganiającej niż w gospodarce rozwiniętej, która musi poszukiwać rezerw wyłącznie w innowacjach, których tworzeniem często zajmują się osoby młode. My póki co mamy więcej możliwości, dzięki rezerwom jakie daje nam imitacja wzorców z krajów wyżej rozwiniętych. Na dłuższą metę ten model też jednak będzie musiał się zmienić w kierunku większej innowacyjności, bowiem – jak już mówiliśmy – coraz mniej brakuje nam do Europy Zachodniej. 



Choć liczba ludności w wieku produkcyjnym maleje już od dekady, dotąd kompensował to wzrost aktywności zawodowej. Następował też przepływ pracowników z mało wydajnych sektorów, np. z rolnictwa, do tych bardziej produktywnych. Ten potencjał został wyczerpany?

Rezerwuar pracy w rolnictwie wciąż jest spory, minie jeszcze kilkanaście lat, zanim się wyczerpie. Wskaźniki aktywności zawodowej też mogą wzrosnąć jeszcze o 5-10 pkt proc., jeśli za punkt odniesienia przyjąć kraje Europy Północnej i Zachodniej. Wygląda więc na to, że nadal mamy pewien potencjał do zwiększania zatrudnienia w produktywnych sektorach, ale też wymaga to elastyczności na rynku pracy oraz zmiany dotychczasowego modelu naszej aktywności zawodowej. Obecnie w Polsce albo pracuje się w pełnym wymiarze czasu albo wcale. Prowadzi to do wczesnej dezaktywizacji i nacisku na to, by wiek emerytalny był niski. W tych krajach, które charakteryzują się wysokimi wskaźnikami zatrudnienia, powszechna jest natomiast praca w niepełnym wymiarze czasu. Z tej możliwości korzystają  szczególnie kobiety z dziećmi w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym oraz osoby w wieku około emerytalnym, dzięki czemu opór społeczny wobec podnoszenia wieku emerytalnego jest mniejszy niż u nas. W Polsce musimy rozwinąć podobny model aktywności, choć ze względu na niektóre cechy naszej gospodarki może to być trudniejsze niż np. w Czechach. Chodzi przede wszystkim o naszą strukturę osadniczą i o to, że w małych miejscowościach rynki pracy są płytkie, nie tworząc zróżnicowanych miejsc pracy w branżach usługowych, predysponowanych do zatrudniania na część etatu osób 60+.  



Patrząc z tej perspektywy deglomeracja, o której wicepremier Jarosław Gowin mówi jako o istotnym elemencie zrównoważonego rozwoju, to zły pomysł?

Elementem modernizacji w sposób nieunikniony musi być większa urbanizacja w sensie funkcjonalnym, choć niekoniecznie w sensie statystycznym. Według GUS nasz poziom urbanizacji nie zmienił się od roku 1990. Ale te dane nie biorą pod uwagę rozwoju przedmieść dużych ośrodków miejskich. Mieszkańcy suburbiów ze statystycznego punktu widzenia mogą być ludnością wiejską, ale funkcjonalnie są ludnością miejską. Pracują w aglomeracji. Te procesy będą postępowały, polska wieś – rozumiana funkcjonalnie – już się wyludnia, a w najbliższych 30 latach proces ten znacznie się pogłębi. Podobnie może się stać w przypadku wielu słabszych, małych i niekorzystnie położonych miast. Deglomeracyjna retoryka niewiele tu zmieni, bo politycy mają znikomy wpływ na te procesy. Ludzie sami głosują nogami, gdzie chcą się osiedlać. Ida za pracą, za lepszymi warunkami życia, szansami dla siebie i swoich dzieci. Te indywidualne wybory na poziomie makro prowadzą do wyludniania się obszarów wiejskich i mniejszych miast, wraz z rozwojem gospodarczym i zagęszczania się populacji w aglomeracjach oraz w dobrze z nimi skomunikowanych miastach średnich. To nie jest fenomen typowy dla Polski, tylko globalny. 

 



Można temu przeciwdziałać?

Są na to małe szanse. Polityka poprzez dobrą infrastrukturę kolejową (w tym projekt CPK) może wzmocnić miasta średniej wielkości, komunikując je z największymi metropoliami, ale nie wpłynie na zmiany populacyjne na wsi i w wielu małych miasteczkach. Oczywiście, państwo musi zarazem prowadzić politykę, która złagodzi skutki tych procesów dla osób starszych, które już się nie przeprowadzą. Ale nawet to ma pewne ograniczenia, bo obniża efektywność wydatków w obszarze usług publicznych. Już teraz jest to widoczne np. w służbie zdrowia. W relatywnie słabo zaludnionych powiatach utrzymywane są szpitale z różnorodnymi oddziałami, w których nowi pacjenci rzadko się pojawiają. 



Sposobem na łagodzenie bariery demograficznej jest też imigracja. Czy związany z nią wzrost różnorodności kulturowej może okazać się korzystny dla rozwoju gospodarczego Polski?

Przykłady międzynarodowe wskazują, że większa różnorodność kulturowa może przynieść duże korzyści krajom, których gospodarki nastawione są na eksport i innowacje. Zakładając, że globalizacja nie cofnie się lub ulegnie modyfikacjom w sposób, z którym sobie poradzimy, im więcej będziemy mieli mieszkańców, którzy będą mieli globalną mentalność i umieli tworzyć więzi nie tylko z państwami OECD, ale i z szybko rozwijającymi się gospodarkami, takimi jak Chiny, Indie czy Wietnam, tym łatwiej będzie nam budować konkurencyjne firmy i konkurować globalnie, a więc rozwijać się. Imigranci, z racji tego, że nie mają aktywów w kraju, w którym się osiedlają, muszą zazwyczaj sami się dorobić, co czyni wielu z nich dużo bardziej skłonnymi do podejmowania ryzyka i ponadprzeciętnego wysiłku w porównaniu z ludnością rodzimą. Stąd w wielu krajach wśród przedsiębiorców, naukowców oraz pracowników o bardzo wysokich i unikalnych kwalifikacjach imigranci są często nadreprezentowani. Przy czym zależy to także od struktury imigracji. Wiele krajów zachodniej Europy ma problem z tym, że jest celem imigracji raczej nisko wykwalifikowanej ludności z Afryki i Bliskiego Wschodu. Aby korzystać na imigracji trzeba być więc być atrakcyjnym dla imigrantów, by móc ich selekcjonować, a to wymaga świadomej aktywnej polityki imigracyjnej i działań nastawionych na integrację. Obu tych komponentów na razie nie mamy.



A sądzi pan, że globalizacja będzie postępowała? Na świecie widać pewną niechęć do tego procesu, nie tylko wśród polityków, ale też wśród intelektualistów. 

Trudno to ocenić. Z jednej strony Stany Zjednoczone uznały, że proces ten przestał służyć im jako imperium. Zaczynają go więc odwracać, a przynajmniej próbują to robić, co widać na przykładzie wojny handlowej z Chinami. Z drugiej strony współczesne technologie są dostosowane do globalizacji. Jedna fabryka może produkować na cały świat, a lokalny rynek jest dla niej za mały, chyba, że mówimy o krajach takich jak USA czy Chiny lub o uniach handlowych takich Unia Europejska. Globalizacja leży więc w interesie korporacji i to one właśnie jej dokonały, nie chcą więc jej odwrócenia, co ogranicza możliwości działania polityków. Utrzymanie globalizacji, nawet w zmodyfikowanym kształcie z polskiej perspektywy byłoby dobrą wiadomością. Bo Polska, czego często sobie nie uświadamiamy, jest jednym z największych beneficjentów globalizacji w ostatnich 30 latach. Oprócz Azji Południowo-Wschodniej trudno znaleźć na świecie region, który tak skorzystał na globalizacji, jak te kraje Europy Środkowo-Wschodniej, które dziś są w Unii Europejskiej. To, że rozwijaliśmy się średnio w tempie 4 proc. rocznie, potroiliśmy nasze PKB i płace, zdobyliśmy know-how pozwalający tworzyć konkurencyjne firmy, było możliwe dzięki otwarciu rynków, zagranicznym inwestycjom i eksportowej orientacji polskiej gospodarki. Bazując na wysokiej jakości kapitale ludzkim i relatywnie niskich płacach przyciągaliśmy zagraniczne firmy, od których się uczyliśmy, przejmując know-how i budując kompetencje tak na poziomie indywidualnym, jak i instytucjonalnym. Nasi przedsiębiorcy kooperowali z koncernami międzynarodowymi, budowali własne firmy, które wchodziły w międzynarodowe łańcuchy dostaw i pięły się w nich w górę. Ten proces wzrostu nie jest zakończony. Nadal istnieje dystans między Polską, a gospodarkami Niemiec, Szwajcarii, czy USA, ale w porównaniu z Polską AD 1989, żyjemy dziś w innym świecie. Dlatego zahamowanie globalizacji nie jest w naszym interesie. 



Ten proces ma jednak wielu krytyków, także w Polsce. Twierdzą, że zagraniczne koncerny bogacą się kosztem polskich pracowników, że jesteśmy niemieckim folwarkiem.

To są emocjonalne oceny, które nie mają dużego pokrycia w rzeczywistości. Na pewno warto dążyć do wzmocnienia roli kapitału krajowego w produkcji i eksporcie jednak już dziś nie jest z tym tak źle, jak się nam wydaje. Udział kapitału zagranicznego w produkcji (ok. 50 proc.) jest w Polsce podobny jak w wielu krajach zachodniej Europy, np. w Belgii czy Szwecji, choć nieco większy, niż np. w Niemczech i Francji (ok. 30 proc.). Na Słowacji, czy na grzech udział kapitału zagranicznego w produkcji sięga 80-90 proc. Dobrze też wiedzieć, że politycy mogą oddziaływać na tego typu miary tylko pośrednio, budując przewagi konkurencyjne Polski w sposób sprzyjający powstawaniu globalnych korporacji z polskim kapitałem. To nie stanie się w ciągu kilku lecz raczej kilkudziesięciu lat. Te koncerny, które dziś istnieją na Zachodzie, są owocem procesów, które trwały często przez stulecie. Ich przyspieszenie np. w Korei Południowej (i tak trwające pół wieku) odbyło się kosztem konkurencyjności średnich firm, a więc także dobrobytu całej populacji. Do gospodarki w pełni rozwiniętej nie ma niestety drogi na skróty, a żaden z krajów nie jest w pełni autonomiczny, ani Niemcy, ani USA. Nie będziemy także i my.

 

Czy od przyjęcia bądź nie przyjęcia euro zależą perspektywy rozwoju polskiej gospodarki?

Żyjemy w okresie zmiany paradygmatu globalizacji. Widać nasilającą się rywalizację pomiędzy USA a Chinami, która ma duże znaczenie dla światowego porządku nie tylko handlowego, ale i monetarnego. Obecnie dolar jest główną walutą rezerwową świata, co daje ogromne korzyści gospodarce amerykańskiej i jest jednym ze źródeł tamtejszego dobrobytu. Drugą walutą rezerwową jest euro. Gdyby ta waluta pokonała swoje wewnętrzne słabości, to wobec nasilających się wątpliwości dotyczących dolara, mogłaby przejąć już nie 25 tylko 35- 40 proc. światowych rezerw. Za tymi walutami jest juan, co do którego Chiny mają wielkie ambicje, ale inwestorzy nie mniejsze wątpliwości dotyczące np. bezpieczeństwa depozytów. Ale w przyszłości to się prawdopodobnie zmieni. W takim świecie przestrzeń dla innych walut zawęża się. Korzyści z własnej waluty już teraz są w dużej mierze iluzoryczne. Złoty ułatwia nasz rozwój w tym sensie, że jest walutą niedowartościowaną, co przyciąga inwestycje, choć kosztem zamożności polskich gospodarstw domowych. Drugą stroną tego medalu jest bowiem utrzymywanie relatywnie niskiego poziomu płac w naszej gospodarce. W długim terminie naszym celem powinno być raczej dążenie do płac i dobrobytu porównywalnego z resztą kontynentu, co wymagać będzie stopniowej aprecjacji – nie tylko pod względem siły nabywczej, ale w ujęciu nominalnym. Konsekwentne, niekoniecznie raptowne, dążenie do przyjęciu euro będzie temu sprzyjać. 

 

Spór nie dotyczy tego, czy przyjąć euro, bo teoretycznie Polska jest do tego zobligowana, ale terminu tej operacji. 

Ta dyskusja nie ma obecnie dużego znaczenia, bo jest politycznie niewykonalna. Dobrze jednak wiedzieć, że zarówno wolne, jak i szybkie przyjęcie euro, ma swoje wady i zalety, które trzeba zważyć. Zapewne łatwiej jest utrzymać konkurencyjność płacową, gdy ma się własną walutę, którą inwestorzy zawsze będą wyceniać poniżej jej realnego potencjału, ale nawet w strefie euro byłoby to możliwe, o ile weszlibyśmy do niej przy korzystnym kursie. Jednocześnie nie powinniśmy przeceniać realnej autonomiczności naszej polityki pieniężnej w chwili obecnej. Jest ona w dużej mierze iluzoryczna. Nie jest przypadkiem, że na świecie walut z płynnym kursem walutowym jest mało. Większość jest powiązana z euro albo dolarem. Przyjęcie euro to głównie decyzja polityczna a nie gospodarcza, a do tej nie ma obecnie klimatu. Dlatego uważam toczenie tej dyskusji za dość jałowe. Lepiej zajmować się strukturalnymi i instytucjonalnymi problemami naszej gospodarki, których nie brakuje, a politykę makroekonomiczną i makroostrożnościową prowadzić tak, jakbyśmy mieli do euro wejść, niespecjalnie angażując emocje w ten proces jako taki.



Część ekonomistów uważa, że globalna gospodarka znalazła się w fazie długotrwałej stagnacji. Niektórzy uważają nawet, że wkrótce będziemy musieli nauczyć się żyć w świecie kurczących się gospodarek, bo dotychczasowego wzrostu produkcji i konsumpcji po prostu nie da się utrzymać. Czy jest możliwe, że Polska z tego powodu nigdy nie dogoni zachodnich krajów pod względem poziomu rozwoju?

Historia ludzkości nie potwierdza takiej hipotezy. Ludzie, podobnie jak inne gatunki zwierząt, mają skłonność do możliwie największej eksploatacji własnego środowiska, chcą stale więcej i nie znają umiaru. Sam uważam się za ekologa, ale staram się być realistą, dlatego myślę, że jeśli mamy utrzymać jakąś równowagę światowego ekosystemu i zachować np. kurczącą się w zastraszającym tempie bioróżnorodność naszej planety oraz pokonać problem globalnego ocieplenia, to potrzebujemy rozwiązań politycznych i technicznych, a nie marzeń o przemianie ludzi w anachoretów, bo to się nie stanie. Dopiero w bogatych społeczeństwach, gdy podstawowe potrzeby ludzi są zaspokojone, zaczynają oni naprawdę cenić czyste powietrze, wodę, przyrodę i przejmować się problemem ginących gatunków czy skażenia oceanów plastikiem. I tylko zaawansowane technicznie społeczeństwa mogą znaleźć odpowiedź na te problemy. Nie powstrzymamy ambicji ludzi w krajach rozwijających się, którzy chcą się wzbogacić, tak jak nie powstrzymujemy się sami, kiedy myślimy o własnej karierze czy standardzie życia. Możemy jednak dbać o to, by znaleźć rozwiązania godzące potrzeby środowiska i rozwoju. Czy to się nam uda? Nie wiem, ale na pewno Polska, mająca ambicję i realne szanse na stanie się do roku 2050 krajem w pełni rozwiniętym, nie może udawać, ze jest nadal krajem biednym i nie ponosi odpowiedzialności za kwestie zrównoważonego rozwoju. Minęło 30 lat i transformacja jest już za nami. 



Maciej Bukowski jest doktorem nauk ekonomicznych, prezesem WiseEuropa

Powyższy tekst jest rozszerzoną przez dr Macieja Bukowskiego wersją rozmowy, która ukazała się w „Plusie Minusie” 1 czerwca 2019 r.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Na początku lat 90. siła nabywcza dochodu narodowego przypadającego na jednego Polaka wynosiła zaledwie 30 proc. siły nabywczej dochodu przeciętnego Niemca. Dziś, 30 lat później, to już ponad 60 proc. Czy nasze dzieci, obecnie kilkuletnie, w dorosłym wieku będą równie bogate jak Niemcy?

Maciej Bukowski: Mają na to szanse. Do 2050 r. może nastąpić pełna konwergencja siły nabywczej dochodów w Polsce z europejską średnią. Poziom dochodów będzie jednak wciąż o kilkanaście procent niższy niż w Niemczech. Poza tym polska waluta będzie nadal relatywnie słaba – w ujęciu nominalnym, jeśli będziemy wciąż posługiwali się złotym, albo realnym, jeśli przyjmiemy euro. Czyli siła nabywcza dochodów przeciętnej rodziny w Polsce będzie taka sama, jak zachodnich Europejczyków, ale tylko na naszym rynku. Zagranicą będzie niższa, a ta sama usługa tam kupiona będzie dla nas droższa niż w kraju. Ta różnica powinna zniknąć dopiero w latach 2060-70. Wtedy nawet nominalny dochód statystycznego Polaka powinien być na poziomie unijnej średniej.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów