Nabil Zraibe, proboszcz parafii Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, mówi w kazaniu o zagrożeniach związanych z używaniem Facebooka i Internetu. Kościół prawie pełny, msza po arabsku – bo niby w jakim języku miałaby być, skoro parafianie księdza Zraibe, a i on sam, są Arabami. Liturgia niewiele różni się od naszej, może ksiądz częściej używa kadzidła, w pieśniach słychać arabski zaśpiew, a do mszy służą głównie dziewczynki i kobiety.
– Facebook tworzy konflikty między ludźmi – ksiądz Nabil tłumaczy mi treść kazania w zakrystii po mszy. – Zwłaszcza młodzi ludzie nie rozumieją, że te wpisy mogą rodzić zawiść, mogą ranić innych, trzeba na to bardzo uważać.
– Nie macie ważniejszych problemów? – pytam. – 10 kilometrów od waszego miasteczka jest Syria, wojna, prawdziwe konflikty. A ksiądz o Facebooku.
– Na razie u nas spokojnie – mówi ksiądz. – Nie ma zagrożenia. Jeszcze niedawno było słychać samoloty syryjskie lecące z bombami nad Qusair, ale teraz miasto jest już zdobyte przez Asada. Uchodźcy z Syrii przychodzą nieraz przed kościół w czasie niedzielnej mszy i nasi parafianie dają im to, co mogą. Jesteśmy chrześcijanami, Chrystus uczy, że trzeba pomagać bliźnim, dlatego pomagamy syryjskim uchodźcom jak możemy. Bardzo wielu mieszka ich w okolicach. Chcemy pokoju dla wszystkich, zwłaszcza teraz dla Syrii. Trzeba się modlić do Króla Pokoju.
Święty Maron z Antiochii
To prawda, w Quobayat, miasteczku na północy Libanu tuż pod granicą syryjską, nie słychać już huku samolotów. Nie słychać również nawoływań imamów do modlitw. Ciszę miasteczka zatopionego w zieleni gajów pomarańczowych i oliwkowych przerywa tylko rano przed siódmą dźwięk dzwonów kościoła karmelitów, a przed 17.00 kościoła parafialnego. W Quobayat mieszkają wyłącznie maronici, chrześcijanie, których historia stanowi jedną z najbardziej fascynujących kart Kościoła.
Maronitów od wieków otacza aura tajemnicy, niektórzy do dziś uznają ich za sektę, która dryfuje gdzieś na obrzeżach Kościoła. Ale to nieprawda. Ich założycielem był święty Maron, pustelnik żyjący w IV wieku w górach Taurus w Syrii na terenie patriarchatu Antiochii. Zebrał grupę uczniów. Wkrótce rozpoczęły się prześladowania, to był czas, kiedy wszyscy oskarżali się nawzajem o herezje i maronici uciekli w góry Libanu. Podczas wypraw krzyżowych wsparli krzyżowców, pod koniec XII wieku ich patriarcha złożył przysięgę wierności papieżowi i od tej pory maronici byli zawsze wierni Kościołowi rzymskiemu.
Ale obawa przed prześladowaniami nie znikła. Do dziś maronickie kościoły są proste w konstrukcji, budowane na planie kwadratu z dzwonnicą, drzwi wejściowe bardzo niskie – żeby koń najeźdźcy nie mógł wejść do środka. Tak wyglądają obie świątynie w Quobayat.
– Maronici to nie jest sekta, tylko Kościół – mówi mi przeor klasztoru karmelitów w Quobayat, ksiądz Michel Abboud. – Maronici przypominają, że chrześcijaństwo to nie jest religia europejska, tylko orientalna. Przecież Jezus pochodzi stąd. Tu tkwią nasze korzenie, stąd chrześcijaństwo wyszło na zachód. W Syrii, Egipcie, Libanie trwały grupy pustelników, mnichów chrześcijańskich, którzy podlegali prześladowaniom. Kiedy pojedziesz do doliny Kadiszy na północy Libanu, znajdziesz tam mnóstwo grot, gdzie ukrywali się mnisi, nawet patriarcha żył w jednej z nich. Do dziś są tam groty zamieszkane przez chrześcijańskich mnichów. Ukrywali się w podwójnym znaczeniu – by oderwać się od świata doczesnego i by uciec przed prześladowaniami egipskich mameluków, Mongołów czy otomańskich Turków. Zawsze byliśmy wierni Rzymowi. Tak przetrwaliśmy do XX wieku – dodaje.
Wierni Rzymowi, ale również Francji. Te związki sięgają czasów średniowiecznych krucjat, kiedy maronici walczyli ramię w ramię z Frankami. Dziś prawie wszyscy maronici mówią po francusku, nadają dzieciom francuskie imiona, wysyłają je do szkół we Francji.
Przez całe dekady Liban był w efekcie kolonią francuską – libańska kultura, tradycja prawna, nawet elementy konstytucji wywodzą się z Francji. A ta traktowała Liban jak przyczółek na Bliskim Wschodzie, maronitów zaś jako jego obrońców.
– O przeszłości warto rozmawiać, ale nie należy nią żyć – mówi ksiądz Abboud. – Ten, kto żyje przeszłością, żyje w totalnym konflikcie. Teraz nazywamy Francję Matką Libanu, przedtem to był okupant. Francja ma ogromny wkład w materialny i kulturalny rozwój kraju. Ale przychodzi czas, że dziecko chce się wyzwolić spod władzy rodziców i to jest normalne. Oczywiście związki pozostają, ludzie podróżują, pracują, uczą się, tu są Francuzi, we Francji mieszkają tysiące Libańczyków. Ale mamy czystą relację między obu krajami.
Na te dzisiejsze stosunki złożyły się dramaty, w których główną role odegrali niestety maronici. W 1920 roku Francuzi, którzy po I wojnie światowej zarządzali tym terytorium, wysunęli propozycję powołania oddzielnego państwa chrześcijańskiego. Ówczesny patriarcha maronicki Eliasz Hoayek formalnie nie zgodził się na to. Liban, według niego, miał pozostać krajem zróżnicowanym religijnie, wspólnym domem muzułmanów i chrześcijan. Jednak pozycja chrześcijan – wówczas najliczniejszej grupy wyznaniowej – była dominująca. Maronici mieli zapewniony znaczący udział we władzy, odgrywali ogromną rolę polityczną.
W 1943 roku, gdy Liban stawał się niepodległy, to im – w ramach paktu narodowego stanowiącego fundament konstytucji kraju – przypadła funkcja prezydenta. Sunnici mieli funkcję premiera, szyici – przewodniczącego Zgromadzenia Narodowego, druzowie i grekokatolicy objęli inne funkcje, a w parlamencie zapisana została konstytucyjna przewaga chrześcijan nad muzułmanami w proporcji 6:5. Założenie było takie, że Liban kierowany w istocie przez chrześcijan może być laickim państwem wielowyznaniowym, w którym jego 18 grup religijnych znajdzie swoje miejsce.
To nie było żadne bujanie w obłokach, tylko rzeczywistość. Do dziś jedynie chrześcijanie mogą występować jako łącznik tych społeczności – mówi mi Nagy el-Khouri, przewodniczący stowarzyszenia byłych uczniów szkół katolickich, działacz ruchu na rzecz porozumienia chrześcijańsko-muzułmańskiego. Nagy el-Khouri ma też związki z Polską – w 2010 roku został laureatem nagrody im Sergio Vieira de Mello ustanowionej z inicjatywy Stowarzyszenia Willa Decjusza w Krakowie. Przyznawana jest za działania na rzecz pokojowego współistnienia społeczeństw, religii i kultur.
– Proszę zobaczyć: w Libanie są wioski maronicko-sunnickie, maronicko-szyickie, maronicko-druzyjskie, maronicko-grekokatolickie. Nie ma natomiast prawie wcale wiosek szyicko-sunnickich, szyicko-druzyjskich, i tak dalej. W miastach bywa jeszcze gorzej. W Trypolisie na północy kraju od kilku tygodni trwa regularna wojna między sunnitami a alawitami będąca odwzorowaniem wojny w Syrii na skalę miejską (sunnici wspierają rebelię antyrządową, alawici – prezydenta Asada – DR). Te dwie dzielnice dzieli kilkadziesiąt metrów, jedna ulica. A chrześcijaństwo pozostaje mostem między różnymi wspólnotami. Widział to Jan Paweł II, który jako pierwszy i chyba jedyny przywódca na świecie rozumiał rolę Libanu jako kraju niosącego przesłanie. Polski papież nawet wymyślił takie hasło: „Liban jako kraj przesłania" (Liban – Pays Message). Obecność chrześcijan w tym miejscu na ziemi to nie żaden wypadek historii, tylko wyraz pewnej misji, którą mamy do spełnienia – podkreśla.
Horror dla milionów
To jest zapewne szlachetna wizja, którą dramatycznie zweryfikowała rzeczywistość w 1975 roku, kiedy w Libanie wybuchła 15-letnia wojna domowa. Niemal 200 tysięcy zabitych, kraj w ruinie, romantyczny mit o Libanie jako narodzie wielowyznaniowym zamienił się w realistyczny horror dla milionów ludzi.