Państwo z łaski Bożej

Z zachodniej perspektywy dylematy libańskich maronitów mogą wydawać się abstrakcyjne, ale pokazują dramat milionowej grupy chrześcijan, która jako jedna z ostatnich odgrywa znaczącą rolę w kraju arabskim.

Publikacja: 29.06.2013 01:01

Maronitów otacza aura tajemnicy, a ich obrzędy przypominają, że chrześcijaństwo to religia orientaln

Maronitów otacza aura tajemnicy, a ich obrzędy przypominają, że chrześcijaństwo to religia orientalna

Foto: Corbis

Nabil Zraibe, proboszcz parafii Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, mówi w kazaniu o zagrożeniach związanych z używaniem Facebooka i Internetu. Kościół prawie pełny, msza po arabsku – bo niby w jakim języku miałaby być, skoro parafianie księdza Zraibe, a i on sam, są Arabami. Liturgia niewiele różni się od naszej, może ksiądz częściej używa kadzidła, w pieśniach słychać arabski zaśpiew, a do mszy służą głównie dziewczynki i kobiety.

– Facebook tworzy konflikty między ludźmi – ksiądz Nabil tłumaczy mi treść kazania w zakrystii po mszy. – Zwłaszcza młodzi ludzie nie rozumieją, że te wpisy mogą rodzić zawiść, mogą ranić innych, trzeba na to bardzo uważać.

– Nie macie ważniejszych problemów? – pytam. – 10 kilometrów od waszego miasteczka jest Syria, wojna, prawdziwe konflikty. A ksiądz o Facebooku.

– Na razie u nas spokojnie – mówi ksiądz. – Nie ma zagrożenia. Jeszcze niedawno było słychać samoloty syryjskie lecące z bombami nad Qusair, ale teraz miasto jest już zdobyte przez Asada. Uchodźcy z Syrii przychodzą nieraz przed kościół w czasie niedzielnej mszy i nasi parafianie dają im to, co mogą. Jesteśmy chrześcijanami, Chrystus uczy, że trzeba pomagać bliźnim, dlatego pomagamy syryjskim uchodźcom jak możemy. Bardzo wielu mieszka ich w okolicach. Chcemy pokoju dla wszystkich, zwłaszcza teraz dla Syrii. Trzeba się modlić do Króla Pokoju.

Święty Maron z Antiochii

To prawda, w Quobayat, miasteczku na północy Libanu tuż pod granicą syryjską, nie słychać już huku samolotów. Nie słychać również nawoływań imamów do modlitw. Ciszę miasteczka zatopionego w zieleni gajów pomarańczowych i oliwkowych przerywa tylko rano przed siódmą dźwięk dzwonów kościoła karmelitów, a przed 17.00 kościoła parafialnego. W Quobayat mieszkają wyłącznie maronici, chrześcijanie, których historia stanowi jedną z najbardziej fascynujących kart Kościoła.

Maronitów od wieków otacza aura tajemnicy, niektórzy do dziś uznają ich za sektę, która dryfuje gdzieś na obrzeżach Kościoła. Ale to nieprawda. Ich założycielem był święty Maron, pustelnik żyjący w IV wieku w górach Taurus w Syrii na terenie patriarchatu Antiochii. Zebrał grupę uczniów. Wkrótce rozpoczęły się prześladowania, to był czas, kiedy wszyscy oskarżali się nawzajem o herezje i maronici uciekli w góry Libanu. Podczas wypraw krzyżowych wsparli krzyżowców, pod koniec XII wieku ich patriarcha złożył przysięgę wierności papieżowi i od tej pory maronici byli zawsze wierni Kościołowi rzymskiemu.

Ale obawa przed prześladowaniami nie znikła. Do dziś maronickie kościoły są proste w konstrukcji, budowane na planie kwadratu z dzwonnicą, drzwi wejściowe bardzo niskie – żeby koń najeźdźcy nie mógł wejść do środka. Tak wyglądają obie świątynie w Quobayat.

– Maronici to nie jest sekta, tylko Kościół – mówi mi przeor klasztoru karmelitów w Quobayat, ksiądz Michel Abboud. – Maronici przypominają, że chrześcijaństwo to nie jest religia europejska, tylko orientalna. Przecież Jezus pochodzi stąd. Tu tkwią nasze korzenie, stąd chrześcijaństwo wyszło na zachód. W Syrii, Egipcie, Libanie trwały grupy pustelników, mnichów chrześcijańskich, którzy podlegali prześladowaniom. Kiedy pojedziesz do doliny Kadiszy na północy Libanu, znajdziesz tam mnóstwo grot, gdzie ukrywali się mnisi, nawet patriarcha żył w jednej z nich. Do dziś są tam groty zamieszkane przez chrześcijańskich mnichów. Ukrywali się w podwójnym znaczeniu – by oderwać się od świata doczesnego i by uciec przed prześladowaniami egipskich mameluków, Mongołów czy otomańskich Turków. Zawsze byliśmy wierni Rzymowi. Tak przetrwaliśmy do XX wieku – dodaje.

Wierni Rzymowi, ale również Francji. Te związki sięgają czasów średniowiecznych krucjat, kiedy maronici walczyli ramię w ramię z Frankami. Dziś prawie wszyscy maronici mówią po francusku, nadają dzieciom francuskie imiona, wysyłają je do szkół we Francji.

Przez całe dekady Liban był w efekcie kolonią francuską – libańska kultura, tradycja prawna, nawet elementy konstytucji wywodzą się z Francji. A ta traktowała Liban jak przyczółek na Bliskim Wschodzie, maronitów zaś jako jego obrońców.

– O przeszłości warto rozmawiać, ale nie należy nią żyć – mówi ksiądz Abboud. – Ten, kto żyje przeszłością, żyje w totalnym konflikcie. Teraz nazywamy Francję Matką Libanu, przedtem to był okupant. Francja ma ogromny wkład w materialny i kulturalny rozwój kraju. Ale przychodzi czas, że dziecko chce się wyzwolić spod władzy rodziców i to jest normalne. Oczywiście związki pozostają, ludzie podróżują, pracują, uczą się, tu są Francuzi, we Francji mieszkają tysiące Libańczyków. Ale mamy czystą relację między obu krajami.

Na te dzisiejsze stosunki złożyły się dramaty, w których główną role odegrali niestety maronici.  W 1920 roku Francuzi, którzy po I wojnie światowej zarządzali tym terytorium, wysunęli propozycję powołania oddzielnego państwa chrześcijańskiego. Ówczesny patriarcha maronicki Eliasz Hoayek formalnie nie zgodził się na to. Liban, według niego, miał pozostać krajem zróżnicowanym religijnie, wspólnym domem muzułmanów i chrześcijan. Jednak pozycja chrześcijan – wówczas najliczniejszej grupy wyznaniowej – była dominująca. Maronici mieli zapewniony znaczący udział we władzy, odgrywali ogromną rolę polityczną.

W 1943 roku, gdy Liban stawał się niepodległy, to im – w ramach paktu narodowego stanowiącego fundament konstytucji kraju – przypadła funkcja prezydenta. Sunnici mieli funkcję premiera, szyici – przewodniczącego Zgromadzenia Narodowego, druzowie i grekokatolicy objęli inne funkcje, a w parlamencie zapisana została konstytucyjna przewaga chrześcijan nad muzułmanami w proporcji 6:5. Założenie było takie, że Liban kierowany w istocie przez chrześcijan może być laickim państwem wielowyznaniowym, w którym jego 18 grup religijnych znajdzie swoje miejsce.

To nie było żadne bujanie w obłokach, tylko rzeczywistość. Do dziś jedynie chrześcijanie mogą występować jako łącznik tych społeczności – mówi mi Nagy el-Khouri, przewodniczący stowarzyszenia byłych uczniów szkół katolickich, działacz ruchu na rzecz porozumienia chrześcijańsko-muzułmańskiego. Nagy el-Khouri ma też związki z Polską – w 2010 roku został laureatem nagrody im Sergio Vieira de Mello ustanowionej z inicjatywy Stowarzyszenia Willa Decjusza w Krakowie. Przyznawana jest za działania na rzecz pokojowego współistnienia społeczeństw, religii i kultur.

– Proszę zobaczyć: w Libanie są wioski maronicko-sunnickie, maronicko-szyickie, maronicko-druzyjskie, maronicko-grekokatolickie. Nie ma natomiast prawie wcale wiosek szyicko-sunnickich, szyicko-druzyjskich, i tak dalej. W miastach bywa jeszcze gorzej. W Trypolisie na północy kraju od kilku tygodni trwa regularna wojna między sunnitami a alawitami będąca odwzorowaniem wojny w Syrii na skalę miejską (sunnici wspierają rebelię antyrządową, alawici – prezydenta Asada – DR). Te dwie dzielnice dzieli kilkadziesiąt metrów, jedna ulica. A chrześcijaństwo pozostaje mostem między różnymi wspólnotami. Widział to Jan Paweł II, który jako pierwszy i chyba jedyny przywódca na świecie rozumiał rolę Libanu jako kraju niosącego przesłanie. Polski papież nawet wymyślił takie hasło: „Liban jako kraj przesłania" (Liban – Pays Message). Obecność chrześcijan w tym miejscu na ziemi to nie żaden wypadek historii, tylko wyraz pewnej misji, którą mamy do spełnienia – podkreśla.

Horror dla milionów

To jest zapewne szlachetna wizja, którą dramatycznie zweryfikowała rzeczywistość w 1975 roku, kiedy w Libanie wybuchła 15-letnia wojna domowa. Niemal 200 tysięcy zabitych, kraj w ruinie, romantyczny mit o Libanie jako narodzie wielowyznaniowym zamienił się w realistyczny horror dla milionów ludzi.

Do dziś wielu historyków uważa, że największą winę za wybuch wojny ponoszą chrześcijanie: ich lekceważenie, a niekiedy pogarda dla muzułmańskich sąsiadów, nieprzejednana odmowa negocjacji z Palestyńczykami, których tysiące wydalonych z Izraela znalazło się w Libanie, wreszcie wewnętrzne spory. Ich partia Kataeb, bardziej znana na Zachodzie pod nazwą Falanga, chciała zrealizować francuską wizję z 1920 roku – albo objąć kontrolę nad całym krajem, albo stworzyć enklawę dla chrześcijan. I jeszcze Falanga stała się w tej wojnie głównym sojusznikiem znienawidzonego w świecie arabskim Izraela, który traktował Liban instrumentalnie.

Zamiast szukać porozumienia, chrześcijanie zbroili się na potęgę i organizowali bojówki wzorowane na tradycji krucjat. Szli do walki z krzyżami wyszytymi na mundurach i obrazami Matki Boskiej przyczepionymi do kolb karabinów. Bojówki Falangi przybierały neośredniowieczne nazwy: Rycerze Dziewicy, Młodzież św. Marona, Drzewo Krzyża.

W czasie wojny chrześcijanie dokonywali okrutnych rzezi, z których najsłynniejszą była dokonana we wrześniu 1982 roku masakra w obozach Sabra i Szatila, gdzie pod izraelskim nadzorem maronickie bojówki w ciągu niecałych dwóch dni wymordowały od 762 do 3500 Palestyńczyków. Podobnych masakr – choć nie na taką ogromną skalę – dokonywali libańscy chrześcijanie, walcząc między sobą.

To również maronici okazali się największymi przegranymi tamtej wojny. Jedna trzecia z ponad miliona chrześcijan wyemigrowała z kraju (z 13 milionów Libańczyków na świecie w samym Libanie żyje tylko niecałe 4 miliony), przestali być największą grupą wyznaniową, ich rola polityczna w kraju spadła.

Pytam księdza Michela Abbouda jak dziś ocenia tamte wydarzenia. – Trzeba pamiętać, co wtedy się działo. Palestyńczycy wyrzuceni z Izraela zaczęli terroryzować Liban i ostrzeliwać Izrael. Jeśli mówimy – i słusznie – o masakrze w Sabra i Chatlila, to pamiętajmy o masakrze w Damourze w 1976 roku, kiedy bojówki palestyńskie wymordowały prawie 600 osób, wszystkich mieszkańców, którzy wcześniej nie zdążyli uciec z miasta. Po masakrze Palestyńczycy wyjęli z grobów ciała chrześcijan, bezcześcili je i rozrzucali po ulicach. Palestyńczycy z OWP chcieli przejąć Liban na własność i mordowali każdego, kto im stanął na drodze. Izrael w reakcji na ataki palestyńskie z naszego terytorium zaatakował Liban. Do tego wkroczyła armia libańska, która próbowała  spacyfikować Palestyńczyków, ci bili się z nami i między sobą. Do tego doszli maronici, tacy jak: Samir Dżadża, Baszir Dżemajel, Tony Frandżih, którzy zabijali Palestyńczyków i mordowali się nawzajem, bo jedni chcieli być w sojuszu z Syrią, a inni z Izraelem. Oni uważali, że walka zbrojna jest jedyną skuteczną metodą obrony przed Palestyńczykami i libańskimi muzułmanami. Wierzyli, że jeśli nie obronią chrześcijan, to po prostu znikną z powierzchni Libanu. W tej obronie dokonywali strasznych rzeczy, które zresztą nigdy nie były wspierane przez Kościół.

Pytam, czy Kościół powinien czuć się odpowiedzialny na przykład za masakry na Palestyńczykach dokonywane przez Samira Dżadżę?

– Spójrzmy na to obiektywnie. Dżadża żyje. Jako jedyny z winnych zbrodni wojennych odsiedział wyrok i dziś wrócił do polityki. Można iść i go spytać: „czy patriarcha kazał ci mordować Palestyńczyków? Czy jakiś ksiądz ci kazał to robić?" Zadaj mu to pytanie. Odpowie ci, że nie. Co w tym czasie robił patriarcha? Co robił papież Jan Paweł II? Wzywał wszystkich: Przerwijcie wojnę. Nie reagowali.

Siła i słabość

Oczywiście, że chrześcijanie popełniali zbrodnie. Samir Dżadża jest kryminalistą i nie ma dla niego oraz dla kilku innych liderów Falangi żadnych słów usprawiedliwienia – mówi Nagy el-Khouri. – Jednak uważam też, że należy zadać pytanie, czy maronici nie mieli prawa się bronić. Chrześcijanom naprawdę groziło wygnanie z Libanu, Amerykanie w którymś momencie naprawdę rozważali przekazanie Libanu Palestyńczykom i przesiedlenie libańskich chrześcijan do Kanady i innych krajów zachodnich. Oczywiście okazało się to niemożliwe, nie daliśmy się stąd wygnać. Owszem chrześcijanie popełniali błędy. Źle sprawowali władzę, nie chcieli się nią podzielić, niektórzy ludzie mogli czuć się poszkodowani.

– Popatrz: jesteśmy w tym pokoju i potrafimy zorganizować sobie rzeczy – mówi karmelita Michel Abboud. – Tu stoi krzesło, tu stół, umiemy się porozumieć, co gdzie postawić. Możemy się pokłócić, ale dogadamy się jakoś na koniec. Ale wyobraź sobie, że przychodzi ktoś z zewnątrz i zaczyna wszystko przestawiać, nie pytając nas o zdanie. Jak zareagujemy? I to jest przypadek Libanu. Jeśli Libańczyków zostawić samym sobie, to będą żyli w pokoju. Historia uczy, że problemy Libanu nie pochodzą od wewnątrz, tylko z zewnątrz. Dlatego tak bardzo boimy się rozwoju sytuacji w Syrii, nawet nasi muzułmanie boją się fundamentalistów, którzy mogą przyjść do tego kraju. Nie wiadomo, kto miałby tu wejść i dlaczego: żeby nas atakować? Bronić? Bronić przed kim?

– Słabością Libanu jest nasze zbytnie otwarcie na innych – mówi Nagy el-Khouri. To państwo funkcjonuje trochę z łaski Bożej. Tutaj nigdy nie udało się powołać jednego narodu, państwa laickiego, w którym każda wspólnota znajdzie swoje miejsce. Nie mówię o państwie ateistycznym – takich macie w Europie na pęczki, u was zamiast państw laickich powstają dziś państwa ateistyczne, gdzie praktycznie już nie ma chrześcijan – Polska jest jednym z nielicznych wyjątków. A Liban? Fakt, że każda z naszych 18 wspólnot jest chroniona prawem, to równocześnie nasza słabość i siła. Gdybyśmy mieli silną klasę polityczną, to otwarcie w duchu chrześcijańskiej miłości nie byłoby słabością, ale nasza klasa polityczna jest w dużej części chora, mamy naciski z zewnątrz, mamy dotkliwe problemy gospodarcze, mamy korupcję w kraju na niespotykanym wcześniej poziomie. Żyliśmy do niedawna pod okupacją syryjską, nieustannie jesteśmy pod presją militarną ze strony Izraela i nie mamy trwałego rządu (poprzedni premier ustąpił w marcu, obecnie tymczasowe rządy sprawuje sunnita Tamam Salam – DR). Mamy społeczeństwo obywatelskie, które dziś zachowuje się zupełnie inaczej niż w latach 80. – nikt w Libanie nie chce, by wojna przelała się z Syrii na nasz kraj. Jednak budowa narodu jeszcze nie przyniosła rezultatu. I to jest nasza największa słabość.

Z zachodniej perspektywy dylematy libańskich maronitów mogą się wydawać abstrakcyjne, ale w istocie pokazują dramat milionowej dziś grupy chrześcijan, która jako jedna z ostatnich odgrywa znaczącą rolę w którymkolwiek z krajów arabskich. W Egipcie Koptowie – najstarsza wspólnota chrześcijańska na Bliskim Wschodzie – walczą o przetrwanie, wspólnoty chrześcijańskie w Iraku przestają istnieć, w Syrii chrześcijanie, którzy masowo wspierali Baszira Asada, po ewentualnym zwycięstwie rewolucji, z pewnością staną się obiektem ataków i zareagują na nie tak jak inni chrześcijanie w regionie – wyemigrują w poszukiwaniu spokoju i lepszych perspektyw życiowych (nawiasem mówiąc, niezwykłym paradoksem historii jest fakt, że libański Hezbollah, który przed laty mordował maronitów, dziś walczy u boku Asada, realnie chroniąc syryjskich chrześcijan przed eksterminacją ze strony radykalnych islamistów walczących przeciwko reżimowi).

To libańscy maronici udowadniają dziś, że świat arabski nie jest tożsamy ze światem muzułmańskim. Pokazują, że nie wszyscy Arabowie są muzułmanami i nie wszyscy muzułmanie są Arabami. W tym sensie libańscy maronici pozostają dla całego chrześcijaństwa nie tylko przypomnieniem, skąd ta religia pochodzi, ale nadzieją dla tych wszystkich, którzy wierzą, że świat arabski, a zwłaszcza Bliski Wschód, nie musi zostać zdominowany przez radykalny islam. W interesie nas wszystkich leży, by przetrwali.

Nabil Zraibe, proboszcz parafii Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, mówi w kazaniu o zagrożeniach związanych z używaniem Facebooka i Internetu. Kościół prawie pełny, msza po arabsku – bo niby w jakim języku miałaby być, skoro parafianie księdza Zraibe, a i on sam, są Arabami. Liturgia niewiele różni się od naszej, może ksiądz częściej używa kadzidła, w pieśniach słychać arabski zaśpiew, a do mszy służą głównie dziewczynki i kobiety.

– Facebook tworzy konflikty między ludźmi – ksiądz Nabil tłumaczy mi treść kazania w zakrystii po mszy. – Zwłaszcza młodzi ludzie nie rozumieją, że te wpisy mogą rodzić zawiść, mogą ranić innych, trzeba na to bardzo uważać.

– Nie macie ważniejszych problemów? – pytam. – 10 kilometrów od waszego miasteczka jest Syria, wojna, prawdziwe konflikty. A ksiądz o Facebooku.

– Na razie u nas spokojnie – mówi ksiądz. – Nie ma zagrożenia. Jeszcze niedawno było słychać samoloty syryjskie lecące z bombami nad Qusair, ale teraz miasto jest już zdobyte przez Asada. Uchodźcy z Syrii przychodzą nieraz przed kościół w czasie niedzielnej mszy i nasi parafianie dają im to, co mogą. Jesteśmy chrześcijanami, Chrystus uczy, że trzeba pomagać bliźnim, dlatego pomagamy syryjskim uchodźcom jak możemy. Bardzo wielu mieszka ich w okolicach. Chcemy pokoju dla wszystkich, zwłaszcza teraz dla Syrii. Trzeba się modlić do Króla Pokoju.

Święty Maron z Antiochii

To prawda, w Quobayat, miasteczku na północy Libanu tuż pod granicą syryjską, nie słychać już huku samolotów. Nie słychać również nawoływań imamów do modlitw. Ciszę miasteczka zatopionego w zieleni gajów pomarańczowych i oliwkowych przerywa tylko rano przed siódmą dźwięk dzwonów kościoła karmelitów, a przed 17.00 kościoła parafialnego. W Quobayat mieszkają wyłącznie maronici, chrześcijanie, których historia stanowi jedną z najbardziej fascynujących kart Kościoła.

Maronitów od wieków otacza aura tajemnicy, niektórzy do dziś uznają ich za sektę, która dryfuje gdzieś na obrzeżach Kościoła. Ale to nieprawda. Ich założycielem był święty Maron, pustelnik żyjący w IV wieku w górach Taurus w Syrii na terenie patriarchatu Antiochii. Zebrał grupę uczniów. Wkrótce rozpoczęły się prześladowania, to był czas, kiedy wszyscy oskarżali się nawzajem o herezje i maronici uciekli w góry Libanu. Podczas wypraw krzyżowych wsparli krzyżowców, pod koniec XII wieku ich patriarcha złożył przysięgę wierności papieżowi i od tej pory maronici byli zawsze wierni Kościołowi rzymskiemu.

Ale obawa przed prześladowaniami nie znikła. Do dziś maronickie kościoły są proste w konstrukcji, budowane na planie kwadratu z dzwonnicą, drzwi wejściowe bardzo niskie – żeby koń najeźdźcy nie mógł wejść do środka. Tak wyglądają obie świątynie w Quobayat.

– Maronici to nie jest sekta, tylko Kościół – mówi mi przeor klasztoru karmelitów w Quobayat, ksiądz Michel Abboud. – Maronici przypominają, że chrześcijaństwo to nie jest religia europejska, tylko orientalna. Przecież Jezus pochodzi stąd. Tu tkwią nasze korzenie, stąd chrześcijaństwo wyszło na zachód. W Syrii, Egipcie, Libanie trwały grupy pustelników, mnichów chrześcijańskich, którzy podlegali prześladowaniom. Kiedy pojedziesz do doliny Kadiszy na północy Libanu, znajdziesz tam mnóstwo grot, gdzie ukrywali się mnisi, nawet patriarcha żył w jednej z nich. Do dziś są tam groty zamieszkane przez chrześcijańskich mnichów. Ukrywali się w podwójnym znaczeniu – by oderwać się od świata doczesnego i by uciec przed prześladowaniami egipskich mameluków, Mongołów czy otomańskich Turków. Zawsze byliśmy wierni Rzymowi. Tak przetrwaliśmy do XX wieku – dodaje.

Wierni Rzymowi, ale również Francji. Te związki sięgają czasów średniowiecznych krucjat, kiedy maronici walczyli ramię w ramię z Frankami. Dziś prawie wszyscy maronici mówią po francusku, nadają dzieciom francuskie imiona, wysyłają je do szkół we Francji.

Przez całe dekady Liban był w efekcie kolonią francuską – libańska kultura, tradycja prawna, nawet elementy konstytucji wywodzą się z Francji. A ta traktowała Liban jak przyczółek na Bliskim Wschodzie, maronitów zaś jako jego obrońców.

– O przeszłości warto rozmawiać, ale nie należy nią żyć – mówi ksiądz Abboud. – Ten, kto żyje przeszłością, żyje w totalnym konflikcie. Teraz nazywamy Francję Matką Libanu, przedtem to był okupant. Francja ma ogromny wkład w materialny i kulturalny rozwój kraju. Ale przychodzi czas, że dziecko chce się wyzwolić spod władzy rodziców i to jest normalne. Oczywiście związki pozostają, ludzie podróżują, pracują, uczą się, tu są Francuzi, we Francji mieszkają tysiące Libańczyków. Ale mamy czystą relację między obu krajami.

Na te dzisiejsze stosunki złożyły się dramaty, w których główną role odegrali niestety maronici.  W 1920 roku Francuzi, którzy po I wojnie światowej zarządzali tym terytorium, wysunęli propozycję powołania oddzielnego państwa chrześcijańskiego. Ówczesny patriarcha maronicki Eliasz Hoayek formalnie nie zgodził się na to. Liban, według niego, miał pozostać krajem zróżnicowanym religijnie, wspólnym domem muzułmanów i chrześcijan. Jednak pozycja chrześcijan – wówczas najliczniejszej grupy wyznaniowej – była dominująca. Maronici mieli zapewniony znaczący udział we władzy, odgrywali ogromną rolę polityczną.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą