A czy jako znany taternik odwiedzał pan schronisko na Gubałówce, gdzie pana ojciec wykonał przed wojną polichromię?
Nie tylko w celu obserwacji tego dzieła, ale i owszem. A kiedy mnie już mama wwiozła na górę i pokazała polichromię – byłem bardzo dumny. Naprawdę jestem przejęty tymi rodzinnymi sprawami! Ojciec zaprojektował też plastyczny wystrój granicznych dworców w Terespolu i Kunowicach. Ale jedyny, jaki widziałem, to ten z dworca Warszawa Gdańska. Niedawno była powtórka filmu „Nie lubię poniedziałku", gdzie w jednej scenie mignął projekt ojca. Dosłownie kawałek ściany.
Pana ojciec zaprojektował też mozaiki dla kopalń Jan, Radzionków, Michałowice i Domu Metalowca w Muszynie.
Pamiętam, jak wrócił z kopalni z nietęgą miną. Zdał sobie sprawę, że otwory drzwiowe na dole mają nietypowe wymiary, by mogły przepuścić szpitalne wózki. To miały być schrony przeciwatomowe.
Był jeszcze projekt w warszawskim Muzeum Techniki. Zebrałby się z nich pokaźny album.
Tak. Ale na początku, tak jak wielu synów, nie zdawałem sobie sprawy z dorobku ojca. Jako dziecko cieszyłem się, że gdy zechcę – to mi narysuje lokomotywę. Ale jak ma ochotę na co innego – myślałem – to niech sobie robi. Dopiero po śmierci ojca przejrzałem jego wszystkie teczki, poznałem jego prace, a wiem, że wiele z nich przepadło. Imponowało mi zwłaszcza to, co malował i rysował dla siebie, bo robił to dla przyjemności. On to lubił.
A widział pan projekt panneau, za który ojciec otrzymał złoty medal na Światowej Wystawie w Nowym Jorku w 1939 roku?
Widziałem, ale tylko na fotografii. A propos Nowego Jorku: traktowałem mojego ojca jak wariata, bo nawet do Nowego Jorku nie chciało mu się pojechać. Zobaczył świat przed wojną. Wiedząc, że uzyskanie paszportu graniczy z niemożliwością, dziwiłem się, kiedy zapraszano go do Berlina, a on mówił: „Ja? Do Berlina? A po co?". Ciągnęło go tylko do Wiednia, bo chciał zobaczyć stare kąty. Namawiałem go. Mówiłem: pojedź, to kupisz mi zabawkę albo płytę. Dwa razy dał się namówić. Pojechał do Helsinek, skąd przywiózł płaszcz – o trzy numery za duży! Był też w Wiedniu. Przywiózł mi wtedy helikopter na korbkę!
Przedwojenna polska inteligencja została wyniszczona. Jak bardzo pana ojciec kontrastował z powojenną rzeczywistością?
We wszystkich możliwych sferach, co mi się czasem podobało, a czasami nie, bo moje pokolenie funkcjonowało inaczej. Nie do końca byłem w stanie pojąć, jak ojciec, wychodząc codziennie na spotkania, na kawę – mógł zapanować nad tym, że poszczególne części jego ubrania nie kłóciły się kolorystycznie. Moje dżinsy na tym tle, choćby nawet oryginalne, były bardzo plebejskie. Każda uwaga ojca na temat tego, co zobaczył w telewizji czy przeczytał w gazecie, była podszyta żalem, że wszystko podupadło. Opowiadał mi różne znaczące historyjki. Na przykład o salonie samochodowym, do którego można było pójść, zapłacić i po otwarciu okna wystawowego wyjechać autem na ulicę. Dla mnie to była opowieść o lądowaniu na Księżycu, gdzie jest restauracja z przepysznymi pierogami. Okupacja Warszawy, gdzie rodzice przeprowadzili się przed 1939 r., trwała niecałe sześć lat, ale zmieniła świat ojca nie do poznania. Wszystko legło w gruzach.
Andrzej Łapicki opowiadał, jak podczas okupacji wiele razy uratował go wiedeński akcent, który zawdzięczał nauczycielce niemieckiego. Jak było z pana ojcem?
Biegle mówił po niemiecku. Czytał mi w tym języku bajki, tłumacząc je symultanicznie. Patrzyłem na niego wtedy jak na kosmitę! Ze strzępków opowieści babki wiem, że znajomość niemieckiego pomogła ojcu w czasie łapanki. Podobno postawił się hitlerowcom i wykaraskał ze śmiertelnego zagrożenia.
Jakie były losy pana stryja, Tadeusza?
Otrzymał przed wojną stypendium naukowe Fundacji Rockefellera. Wyjechał do Anglii, tam został i pracował na uniwersytecie w Cambridge, gdzie był profesorem biochemii. Kilka razy odwiedził Polskę na zaproszenie Polskiej Akademii Nauk. Korzystając z tego, spotykaliśmy się. Ja odwiedziłem go raz, w połowie lat 60. Przeżyłem szok pod każdym względem. Zobaczyłem sklep z płytami wielkości trzech kiosków, a czułem się, jakby otworzyły się przede mną bramy raju. Stryj patrzył na mnie z pobłażliwością. Trochę go niepokoiło, że mam za długie włosy i nie chodzę w marynarce i pod krawatem. Był typowym brytyjskim profesorem. Pamiętam, że największą atrakcją jego klubowych spotkań z kolegami po fachu było oglądanie przezroczy z chorobami krów w Afryce! Naukowcy sobie rozmawiali! Był profesorem uznanym, odznaczonym przez królową Orderem Imperium Brytyjskiego.
Kontaktował się z pana ojcem?
Korespondowali. Przychodziły życzenia świąteczne i urodzinowe. Podczas wspomnianego pobytu ojca w Helsinkach rozmawiali przez telefon. Ojciec miał fatalistyczny stosunek do sytuacji geopolitycznej. Nie wierzył, że coś się zmieni. Jego zdaniem żelazna kurtyna zapadła raz na zawsze. Średni brat Roman uciekł zaś z delegacji służbowej i pojechał do Anglii, nie mając żadnych dokumentów. Wyglądało to mniej więcej tak: „Dzień dobry, ja do brata". Chciał za wszelką cenę odwiedzić Tadeusza, którego nie widział od lat trzydziestych. A potem decydował: wrócić czy nie wrócić? Wrócił.
Dorobek pana stryja jest niebagatelny. To wystrój Sali Malinowej w łódzkim Grandzie, Hotelu Zdrojowego w Krynicy. I scenografia do kilkudziesięciu filmów. Wśród nich jest „Miasto nieujarzmione", „Młodość Chopina", „Pamiątka z Celulozy", „Przygoda na Mariensztacie", „Pokolenie", „Człowiek na torze", „Kanał", „Ewa chce spać", „Krzyż Walecznych", „Ósmy dzień tygodnia", „Popiół i diament", „Do widzenia, do jutra", „Krzyżacy" i „Matka Joanna od Aniołów".
Ukończył architekturę, ale wyspecjalizował się w scenografii filmowej. To był typ bon vivanta. Przystojniaczka!
Sądząc po zdjęciach, pana ojciec również.
Byli podobno lwami salonowymi. Jak przychodzili do restauracji – panie się oglądały. Niestety, stryj Roman przedwcześnie umarł. A był już umówiony z Jerzym Kawalerowiczem na scenografię do „Faraona". Kawalerowicz zapytał wówczas mego ojca, czy nie podjąłby się stworzenia projektu. Ojciec nie miał doświadczeń, obawiał się, ale pamiętam, jak powiedział: „Spróbuję zrobić ten film". Spróbował, ale jak zrobił pierwsze szkice i obrazki, to cała ekipa, włącznie z Kawalerowiczem, się przestraszyła. Myśleli, że projekt będzie werystyczny, a ojciec miał własną wizję. Piękną. Przetworzonej przez jego wyobraźnię egipskiej sztuki i architektury. Uwielbiał książki historyczne, oglądał zdjęcia, reprodukcje, dlatego projekt trzymał się realiów, będąc jednocześnie artystycznym przetworzeniem. Ojciec miał ochotę pomieszać trochę w głowach filmowców. Żałował, że się nie zgodzili.
Czy te doświadczenia dawały panu wejście w świat filmu?
Miałem takie ciche marzenie, żeby dostać się do szkoły filmowej – na reżyserię. Powiedziałem o tym ojcu. Nie miał nic przeciwko temu. Uprzedził mnie tylko, że to nie jest bułka z masłem, bo trzeba było przedstawić swoje prace, mieć teczkę. Nie pomagał mi na siłę, ale zorganizował spotkanie z Aleksandrem Fordem. Coś tam mamrotałem po swojemu. Parę osób poznałem. Jednak miały do mnie dystans. To było w stylu „Chcesz – to próbuj". Wybawił mnie los. W roku mojej matury okazało się, że filmówka przyjmuje wyłącznie kandydatów ze skończonymi studiami.
Interesował się pan rock and rollem. Jak ojciec to przyjmował?
Był tolerancyjny. Nie miałem afer związanych z długością włosów, choć sam czesał się na przedwojenną modłę – z brylantyną, z przedziałkiem. Nigdy nie prawił mi kazań. A jak mnie wylali z SGPiS, wybrał się do dziekana, choć wcześniej nie miał zwyczaju chodzić za takimi sprawami. Dziekan był marcowy. Ojciec powiedział, że nie miał z kim rozmawiać, bo pierwsze zdanie, jakie usłyszał, to była rada, żeby zabrać mi pieniądze, płyty i posłać do kopania rowów.
Jak był stosunek ojca do Niemiec?
Wedle tego, co pamiętam, był zakochany w niemieckiej kulturze, a szczególnie w Wiedniu. To były wyspy, na których żył. Pamiętam rozmowę, do której wtrąciłem wojenną historię. Odpowiedział, że to nie były jego Niemcy, że to nie jego historia. Jego stosunek emocjonalny do Polski określała sytuacja z końca wojny. Kiedy narzekał na peerelowską rzeczywistość, mama mówiła: „Kaziu, a pamiętasz te dwa namioty?". Już po Powstaniu Warszawskim, po obozie przejściowym w Pruszkowie, ojciec wybrał się w rodzinne strony na pograniczu austriacko-czeskim, które znalazły się w amerykańskiej strefie okupacyjnej. W obozie przejściowym dla wojennych rozbitków rozstawione były dwa namioty, gdzie pracowali urzędnicy wystawiający dokumenty. Można było wybrać Zachód albo powrót do Polski. Ojciec wybrał Polskę. Opowiadał mi też, że jego rodzina była przed wojną namawiana do podpisania volkslisty. Odmówili. To była mocna deklaracja. A ja miałem trochę inną przygodę. Pod koniec lat 60. wracałem z Londynu do Warszawy przez Berlin. W londyńskim konsulacie RFN starałem się o wizę tranzytową. Urzędnik spojrzał na moje nazwisko i spytał: „Po co panu wiza tranzytowa? Dam panu miesięczną. Poszuka pan krewnych, znajomych. Pojeździ pan. Może zostanie na dłużej".
Jak pana ojciec radził sobie z antyniemiecką propagandą PRL, którą uosabiał Adenauer w krzyżackim płaszczu?
To się działo poza naszym mieszkaniem. Byliśmy eksterytorialni. Widziałem, że rodzice myślą trzeźwo i nie są zapiekli. Ich sposób myślenia sprawdzał się także w moim przypadku.
Ale musiał pan czuć dysonans w szkole.
Bardzo poważny. Trzeba było umieć balansować. Ale zrobiłem też z kolegami gazetkę ścienną na urodziny marszałka Piłsudskiego. Od razu ją zdjęto. Pomyślałem: „Oho, zapiekło ich trochę!".
W którym roku?
Bodaj w 1962. Pamiętam też ankietę przeprowadzaną w klasie. Zapytano nas, do jakiej organizacji należysz? Były różne możliwości. Harcerstwo, ZMS. Jak przyszła moja kolej, powiedziałem, że jestem członkiem klubu fanów Cliffa Richarda. Zapytano mnie, kto to jest i jak się pisze. A potem zaproponowano wstąpienie do innej organizacji. Odpowiedziałem, że interesuje mnie tylko Cliff Richard.
Czy ojciec słuchał pana audycji w Trójce? Miał świadomość, że staje się pan prezenterem instytucją?
Z początku z dystansem, ale potem docenił to, co robię. Stało się to dla mnie powodem wielkiej radości.
—rozmawiał Jacek Cieślak