Byliśmy eksterytorialni

Lwów był dla mnie bajką, legendą. Jej częścią stały się opowieści o domu, który zbudował dziadek – wspomina rodzinne korzenie prezenter radiowy Wojciech Mann.

Publikacja: 13.09.2013 01:01

Byliśmy eksterytorialni

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Gdyby nie wyższe wykształcenie pana ojca, Kazimierza, architekta i grafika, zapytałbym, czy śpiewał panu baciarskie piosenki w stylu „Ta witaj Józku, ta dawaj pyska!". Związany był przecież, jak Szczepcio i Tońcio, ze Lwowem.



To prawda, a chociaż talent muzyczny miał niekształcony – to jednak wybitny. Grał ze słuchu. Może i nawet śpiewał mi baciarskie piosenki, ale ja tego nie zapamiętałem. Ojciec miał dwóch braci – Tadeusza, który zrobił karierę naukową, i Romana, architekta, scenografa. Oni również związani byli ze Lwowem. Tak jak mama i jej siostra. We Lwowie urodził się młodszy brat mojego dziadka – Józef Mann, słynny śpiewak operowy. Skończył studia prawnicze na Wydziale Prawa Uniwersytetu Lwowskiego, ale kontynuował studia śpiewacze. Debiutował w 1909 roku i odniósł niesamowity sukces. Został zaproszony na występ w Hofoper w Wiedniu. Śpiewał w operze w Darmstad. Występował też w Pradze, Monachium i Berlinie, gdzie nagrał wiele płyt gramofonowych. Właśnie tam odwiedzili go przedstawiciele Metropolitan Opera z Nowego Jorku i zaproponowali pięcioletni angaż. Przypadło to na czas, gdy schorowany Enrico Caruso zrezygnował z kariery. Przed wyjazdem do Ameryki Józef Mann miał wziąć jeszcze udział w czterech spektaklach w Berlinie. Podczas jednego z nich, po skończeniu II aktu, schodząc ze sceny, dostał ataku serca i zmarł. Spoczywa na Cmentarzu Łyczakowskim.



Jak bardzo Lwów był obecny w życiu pana rodziny, zwłaszcza w peerelowskiej Warszawie, kiedy do lat 80. to był temat tabu?



W naszej rodzinie to, co dyktowała ówczesna władza, najdelikatniej mówiąc, było traktowane z ogromnym dystansem, by nie powiedzieć – z ogromną wrogością. Pamiętam ojca, który wściekał się, gdy przeglądał swoje nowe dokumenty, gdzie w rubryce „miejsce urodzenia" wpisano ZSRR. Dostawał furii.

Ale nie śpiewał „Jedna atomowa, druga atomowa i pójdziemy dziś do Lwowa"?

Nie, ale jego postawa była jednoznaczna, zdecydowana, również dlatego, że komuna na przełomie lat 40. i 50. wsadziła go do więzienia. Przesiedział kilka lat. Cudem udało mi się otrzymać dokument o rehabilitacji. Postawiono mu absurdalne zarzuty kolaboracji z niemieckim okupantem, co wynikało chyba z jego stosunku do władzy ludowej. Akt oskarżenia ułatwiło z niemiecka brzmiące nazwisko.

Nie kojarzono go z braćmi Mann, którzy ukochali wolne Niemcy i gdy Hitler doszedł do władzy – wyemigrowali do Ameryki?

Takich wyrafinowanych skojarzeń władza ludowa nie miała. Na początku mówiła o karze śmierci, potem o dożywociu. Ojciec siedział w Warszawie na Gęsiówce. Chodziłem tam z mamą jako dzieciak – zobaczyć się, podać paczkę. Pamiętam, bo to były straszne przeżycia. A kiedy ojciec wyszedł z więzienia – musieliśmy się nauczyć żyć ze sobą od nowa, a nie tylko podczas widzeń.

Ile pan miał lat?

Ojca zamknęli tuż po moim urodzeniu, pod koniec lat 40., a wypuścili w 1953. Może w 1954.

„Wiatr odnowy wiał, darowano reszty kar".

Wiatr był delikatny, ale się poluzowało.

Co ojciec mówił panu o więzieniu?

Niechętnie do tego wracał, a jeśli już – unikał martyrologii, starał się ograniczać do anegdot. W związku z jego talentem muzycznym zdarzały się sytuacje absurdalne. Naczelnik i zastępca naczelnika więzienia wiedzieli, że ojciec gra świetnie na fortepianie. Potrafił zagrać wszystko, dlatego „wypożyczali" go z celi na suto zakrapiane imprezy, do których musiał przygrywać.

To jak z opowiadań Borowskiego, tylko hitlerowców zastąpili stalinowcy.

Nie dość tego. Gdy naczelnik z zastępcą dobrze sobie popili, dali ojcu klucz, żeby sam wrócił do celi i sam się w niej zamknął. Kompletna groteska! W więzieniu, z mojego punktu widzenia, ojciec dokonał rzeczy niesamowitej. Z pomocą kolegi, który też tam siedział, Alfreda Szklarskiego, autora znanej serii o przygodach Tomka Wilmowskiego, napisał książkę z myślą o mnie. Odręcznie, oprawioną w płótno w więziennej introligatorni. Obrazki były malowane farbą plakatową. Pamiętam, że nie dałem nikomu tej książki do rąk, bo kiedy przejechałem po niej mokrym palcem – jeden rysunek się rozmazał. Strasznie się wtedy poryczałam. Niestety, muszę się skarcić po raz nie wiem który, bo książkę zagubiłem. Więzienna historia miała zaskakującą puentę, gdy skończyłem 18 lat. Ojciec zaprosił mnie wtedy do SPATiF-u na rodzaj męskiej inicjacji. Pozwolił mi wypić setkę wódki. Siedzieliśmy, rozmawialiśmy. Byłem wszystkim potwornie skrępowany – poczynając od tego, że piłem alkohol z ojcem, a kończąc na tym, że wkoło przewijały się twarze znanych artystów. W pewnym momencie, rozmawiając ze znajomymi, pomimo ogólnej wesołości i gwaru, ojciec zapadł się w sobie. Zapytałem, co się stało. Odpowiedział: „Widzisz tego faceta, który mi się kłania? – Tak. To znajomy? – W pewnym sensie znajomy. To prokurator, który zażądał dla mnie kary śmierci".

Jak poznawał pan Lwów?

Zdjęcia poginęły, ale były opowieści, również mamy i jej siostry. Wielu kwestii dotyczących mojej rodzinnej tożsamości nie uświadamiałem sobie. Kiedy jednak poszedłem do szkoły podstawowej, a nawet jeszcze później, koledzy zwracali mi uwagę, że używam słów, których nie znają. Z domowych rozmów brały się zdania rozpoczęte od „ta przecież". Kiedy kolega spadł ze schodów – powiedziałem, że się skatulał. „Co ty! Głupi jesteś? Ja spadłem!" – upierał się. Gdy byłem niegrzeczny, moja babcia groziła, że dostanę facki. Teraz to się może źle kojarzyć, ale we Lwowie tak się mówiło na policzkowanie. Lwów był dla mnie bajką, legendą. Jej częścią stały się opowieści o domu, który zbudował dziadek. Długo czekałem, zanim mogłem pojechać za kordon.

Dom przetrwał?

Pojechałem do Lwowa, żeby to sprawdzić. Chciałem zobaczyć choćby miejsce. Pierwszy problem w jego ustaleniu wywołała nazwa ulicy. Andrzej Potocki [w latach 1903-1908 namiestnik Galicji - red.] to nie był wtedy dobry patron. W Sojuzie nie mógł się utrzymać, ale zastąpiono go nie najgorzej – Puszkinem. Powiedział mi o tym miejscowy przewodnik, który znał wszystkie przedwojenne polskie nazwy. Pojechałem więc na Puszkina-Potockiego, patrzę, a tam stoi dom. Mój rodzinny dom: piękna piętrowa willa. Nad drzwiami wisiał nasz herb – Radwan. Do tego stopnia byłem wzruszony, że zacząłem wokół domu chodzić, co zauważył tamtejszy obywatel, mieszkaniec. Spytał: „Czego ty choczesz?".

I jak ten kontakt?

Miałem obawy, że może dojść do konfliktu, tymczasem spotkałem się z ogromną sympatią. Sublokator wprowadził mnie do domu i z żalem poinformował, że w związku z trudnościami lokalowymi willę zamieniono na mieszkania wydzielone ścianami z dykty. Mówił, że zmarnowano całe wnętrze, i deklarował, że chce sukcesywnie odkupować komunalne pokoje, by całość doprowadzić do stanu z czasów świetności. Zapytał mnie nawet, czy nie mam archiwalnych zdjęć zrobionych we wnętrzach, bo pomogłyby w rekonstrukcji. Bardzo mnie tym ujął. Przesłałem mu nawet jedno, bodajże z widokiem salonu, ale kiedy następny raz odwiedziłem Lwów  – miłego obywatela w domu już nie było, a dom dalej niszczał. Po odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę Puszkina z nazwy ulicy też przegonili. Nazwali ją bodajże nazwiskiem generała, który nie miał sympatycznego stosunku do Polaków.

Jakie były korzenie rodziców?

Mama urodziła się w Czerniowcach. Ojciec i jego bracia urodzili się we Lwowie. Ponieważ ojciec ze stryjem Romanem studiowali w Wiedniu, myślałem, że rodzina miała korzenie austriackie, jednak Austria była tylko stacją pośrednią między Niemcami a Lwowem. Polonizacja dokonała się dawno. Przekonał się o tym mój syn, kiedy odwiedził, jako mały chłopak, kopalnię w Wieliczce. Spytałem, jak mu się podobało, bo dziadek był dyrektorem w kopalni. Odpowiedział: „Ojej, widziałem nawet miejsce oznaczone moim nazwiskiem". Nie skojarzył, że to rodzina.

Pana ojciec studiował architekturę na Uniwersytecie Jana Kazimierza, a potem na wiedeńskiej Kunstgewerbeschule. Był kierownikiem atelier grafiki Polskiej Agencji Telegraficznej PAT. Opracowywał graficznie Rocznik Polskiej Grafiki Reklamowej PAT i czasopisma Ligi Popierania Turystyki Polska. Zwłaszcza ta ostatnia nazwa brzmi pięknie.

Udało mi się nawet odnaleźć oryginał plakatu turystycznego „Przyjeżdżajcie do Polski", który ojciec projektował przed wojną.

A czy jako znany taternik odwiedzał pan schronisko na Gubałówce, gdzie pana ojciec wykonał przed wojną polichromię?

Nie tylko w celu obserwacji tego dzieła, ale i owszem. A kiedy mnie już mama wwiozła na górę i pokazała polichromię – byłem bardzo dumny. Naprawdę jestem przejęty tymi rodzinnymi sprawami! Ojciec zaprojektował też plastyczny wystrój granicznych dworców w Terespolu i Kunowicach. Ale jedyny, jaki widziałem, to ten z dworca Warszawa Gdańska. Niedawno była powtórka filmu „Nie lubię poniedziałku", gdzie w jednej scenie mignął projekt ojca. Dosłownie kawałek ściany.

Pana ojciec zaprojektował też mozaiki dla kopalń Jan, Radzionków, Michałowice i Domu Metalowca w Muszynie.

Pamiętam, jak wrócił z kopalni z nietęgą miną. Zdał sobie sprawę, że otwory drzwiowe na dole mają nietypowe wymiary, by mogły przepuścić szpitalne wózki. To miały być schrony przeciwatomowe.

Był jeszcze projekt w warszawskim Muzeum Techniki. Zebrałby się z nich pokaźny album.

Tak. Ale na początku, tak jak wielu synów, nie zdawałem sobie sprawy z dorobku ojca. Jako dziecko cieszyłem się, że gdy zechcę – to mi narysuje lokomotywę. Ale jak ma ochotę na co innego – myślałem – to niech sobie robi. Dopiero po śmierci ojca przejrzałem jego wszystkie teczki, poznałem jego prace, a wiem, że wiele z nich przepadło. Imponowało mi zwłaszcza to, co malował i rysował dla siebie, bo robił to dla przyjemności. On to lubił.

A widział pan projekt panneau, za który ojciec otrzymał złoty medal na Światowej Wystawie w Nowym Jorku w 1939 roku?

Widziałem, ale tylko na fotografii. A propos Nowego Jorku: traktowałem mojego ojca jak wariata, bo nawet do Nowego Jorku nie chciało mu się pojechać. Zobaczył świat przed wojną. Wiedząc, że uzyskanie paszportu graniczy z niemożliwością, dziwiłem się, kiedy zapraszano go do Berlina, a on mówił: „Ja? Do Berlina? A po co?". Ciągnęło go tylko do Wiednia, bo chciał zobaczyć stare kąty. Namawiałem go. Mówiłem: pojedź, to kupisz mi zabawkę albo płytę. Dwa razy dał się namówić. Pojechał do Helsinek, skąd przywiózł płaszcz – o trzy numery za duży! Był też w Wiedniu. Przywiózł mi wtedy helikopter na korbkę!

Przedwojenna polska inteligencja została wyniszczona. Jak bardzo pana ojciec kontrastował z powojenną rzeczywistością?

We wszystkich możliwych sferach, co mi się czasem podobało, a czasami nie, bo moje pokolenie funkcjonowało inaczej. Nie do końca byłem w stanie pojąć, jak ojciec, wychodząc codziennie na spotkania, na kawę – mógł zapanować nad tym, że poszczególne części jego ubrania nie kłóciły się kolorystycznie. Moje dżinsy na tym tle, choćby nawet oryginalne, były bardzo plebejskie. Każda uwaga ojca na temat tego, co zobaczył w telewizji czy przeczytał w gazecie, była podszyta żalem, że wszystko podupadło. Opowiadał mi różne znaczące historyjki. Na przykład o salonie samochodowym, do którego można było pójść, zapłacić i po otwarciu okna wystawowego wyjechać autem na ulicę. Dla mnie to była opowieść o lądowaniu na Księżycu, gdzie jest restauracja z przepysznymi pierogami. Okupacja Warszawy, gdzie rodzice przeprowadzili się przed 1939 r., trwała niecałe sześć lat, ale zmieniła świat ojca nie do poznania. Wszystko legło w gruzach.

Andrzej Łapicki opowiadał, jak podczas okupacji wiele razy uratował go wiedeński akcent, który zawdzięczał nauczycielce niemieckiego. Jak było z pana ojcem?

Biegle mówił po niemiecku. Czytał mi w tym języku bajki, tłumacząc je symultanicznie. Patrzyłem na niego wtedy jak na kosmitę! Ze strzępków opowieści babki wiem, że znajomość niemieckiego pomogła ojcu w czasie łapanki. Podobno postawił się hitlerowcom i wykaraskał ze śmiertelnego zagrożenia.

Jakie były losy pana stryja, Tadeusza?

Otrzymał przed wojną stypendium naukowe Fundacji Rockefellera. Wyjechał do Anglii, tam został i pracował na uniwersytecie w Cambridge, gdzie był profesorem biochemii. Kilka razy odwiedził Polskę na zaproszenie Polskiej Akademii Nauk. Korzystając z tego, spotykaliśmy się. Ja odwiedziłem go raz, w połowie lat 60. Przeżyłem szok pod każdym względem. Zobaczyłem sklep z płytami wielkości trzech kiosków, a czułem się, jakby otworzyły się przede mną bramy raju. Stryj patrzył na mnie z pobłażliwością. Trochę go niepokoiło, że mam za długie włosy i nie chodzę w marynarce i pod krawatem. Był typowym brytyjskim profesorem. Pamiętam, że największą atrakcją jego klubowych spotkań z kolegami po fachu było oglądanie przezroczy z chorobami krów w Afryce! Naukowcy sobie rozmawiali! Był profesorem uznanym, odznaczonym przez królową Orderem Imperium Brytyjskiego.

Kontaktował się z pana ojcem?

Korespondowali. Przychodziły życzenia świąteczne i urodzinowe. Podczas wspomnianego pobytu ojca w Helsinkach rozmawiali przez telefon. Ojciec miał fatalistyczny stosunek do sytuacji geopolitycznej. Nie wierzył, że coś się zmieni. Jego zdaniem żelazna kurtyna zapadła raz na zawsze. Średni brat Roman uciekł zaś z delegacji służbowej i pojechał do Anglii, nie mając żadnych dokumentów. Wyglądało to mniej więcej tak: „Dzień dobry, ja do brata". Chciał za wszelką cenę odwiedzić Tadeusza, którego nie widział od lat trzydziestych. A potem decydował: wrócić czy nie wrócić? Wrócił.

Dorobek pana stryja jest niebagatelny. To wystrój Sali Malinowej w łódzkim Grandzie, Hotelu Zdrojowego w Krynicy. I scenografia do kilkudziesięciu filmów. Wśród nich jest „Miasto nieujarzmione", „Młodość Chopina", „Pamiątka z Celulozy", „Przygoda na Mariensztacie", „Pokolenie", „Człowiek na torze", „Kanał", „Ewa chce spać", „Krzyż Walecznych", „Ósmy dzień tygodnia", „Popiół i diament", „Do widzenia, do jutra", „Krzyżacy" i „Matka Joanna od Aniołów".

Ukończył architekturę, ale wyspecjalizował się w scenografii filmowej. To był typ bon vivanta. Przystojniaczka!

Sądząc po zdjęciach, pana ojciec również.

Byli podobno lwami salonowymi. Jak przychodzili do restauracji – panie się oglądały. Niestety, stryj Roman przedwcześnie umarł. A był już umówiony z Jerzym Kawalerowiczem na scenografię do „Faraona". Kawalerowicz zapytał wówczas mego ojca, czy nie podjąłby się stworzenia projektu. Ojciec nie miał doświadczeń, obawiał się, ale pamiętam, jak powiedział: „Spróbuję zrobić ten film". Spróbował, ale jak zrobił pierwsze szkice i obrazki, to cała ekipa, włącznie z Kawalerowiczem, się przestraszyła. Myśleli, że projekt będzie werystyczny, a ojciec miał własną wizję. Piękną. Przetworzonej przez jego wyobraźnię egipskiej sztuki i architektury. Uwielbiał książki historyczne, oglądał zdjęcia, reprodukcje, dlatego projekt trzymał się realiów, będąc jednocześnie artystycznym przetworzeniem. Ojciec miał ochotę pomieszać trochę w głowach filmowców. Żałował, że się nie zgodzili.

Czy te doświadczenia dawały panu wejście w świat filmu?

Miałem takie ciche marzenie, żeby dostać się do szkoły filmowej – na reżyserię. Powiedziałem o tym ojcu. Nie miał nic przeciwko temu. Uprzedził mnie tylko, że to nie jest bułka z masłem, bo trzeba było przedstawić swoje prace, mieć teczkę. Nie pomagał mi na siłę, ale zorganizował spotkanie z Aleksandrem Fordem. Coś tam mamrotałem po swojemu. Parę osób poznałem. Jednak miały do mnie dystans. To było w stylu „Chcesz – to próbuj". Wybawił mnie los. W roku mojej matury okazało się, że filmówka przyjmuje wyłącznie kandydatów ze skończonymi studiami.

Interesował się pan rock and rollem. Jak ojciec to przyjmował?

Był tolerancyjny. Nie miałem afer związanych z długością włosów, choć sam czesał się na przedwojenną modłę – z brylantyną, z przedziałkiem. Nigdy nie prawił mi kazań. A jak mnie wylali z SGPiS, wybrał się do dziekana, choć wcześniej nie miał zwyczaju chodzić za takimi sprawami. Dziekan był marcowy. Ojciec powiedział, że nie miał z kim rozmawiać, bo pierwsze zdanie, jakie usłyszał, to była rada, żeby zabrać mi pieniądze, płyty i posłać do kopania rowów.

Jak był stosunek ojca do Niemiec?

Wedle tego, co pamiętam, był zakochany w niemieckiej kulturze, a szczególnie w Wiedniu. To były wyspy, na których żył. Pamiętam rozmowę, do której wtrąciłem wojenną historię. Odpowiedział, że to nie były jego Niemcy, że to nie jego historia. Jego stosunek emocjonalny do Polski określała sytuacja z końca wojny. Kiedy narzekał na peerelowską rzeczywistość, mama mówiła: „Kaziu, a pamiętasz te dwa namioty?". Już po Powstaniu Warszawskim, po obozie przejściowym w Pruszkowie, ojciec wybrał się w rodzinne strony na pograniczu austriacko-czeskim, które znalazły się w amerykańskiej strefie okupacyjnej. W obozie przejściowym dla wojennych rozbitków rozstawione były dwa namioty, gdzie pracowali urzędnicy wystawiający dokumenty. Można było wybrać Zachód albo powrót do Polski. Ojciec wybrał Polskę. Opowiadał mi też, że jego rodzina była przed wojną namawiana do podpisania volkslisty. Odmówili. To była mocna deklaracja. A ja miałem trochę inną przygodę. Pod koniec lat 60. wracałem z Londynu do Warszawy przez Berlin. W londyńskim konsulacie RFN starałem się o wizę tranzytową. Urzędnik spojrzał na moje nazwisko i spytał: „Po co panu wiza tranzytowa? Dam panu miesięczną. Poszuka pan krewnych, znajomych. Pojeździ pan. Może zostanie na dłużej".

Jak pana ojciec radził sobie z antyniemiecką propagandą PRL, którą uosabiał Adenauer w krzyżackim płaszczu?

To się działo poza naszym mieszkaniem. Byliśmy eksterytorialni. Widziałem, że rodzice myślą trzeźwo i nie są zapiekli. Ich sposób myślenia sprawdzał się także w moim przypadku.

Ale musiał pan czuć dysonans w szkole.

Bardzo poważny. Trzeba było umieć balansować. Ale zrobiłem też z kolegami gazetkę ścienną na urodziny marszałka Piłsudskiego. Od razu ją zdjęto. Pomyślałem: „Oho, zapiekło ich trochę!".

W którym roku?

Bodaj w 1962. Pamiętam też ankietę przeprowadzaną w klasie. Zapytano nas, do jakiej organizacji należysz? Były różne możliwości. Harcerstwo, ZMS. Jak przyszła moja kolej, powiedziałem, że jestem członkiem klubu fanów Cliffa Richarda. Zapytano mnie, kto to jest i jak się pisze. A potem zaproponowano wstąpienie do innej organizacji. Odpowiedziałem, że interesuje mnie tylko Cliff Richard.

Czy ojciec słuchał pana audycji w Trójce? Miał świadomość, że staje się pan prezenterem instytucją?

Z początku z dystansem, ale potem docenił to, co robię. Stało się to dla mnie powodem wielkiej radości.

—rozmawiał Jacek Cieślak

Gdyby nie wyższe wykształcenie pana ojca, Kazimierza, architekta i grafika, zapytałbym, czy śpiewał panu baciarskie piosenki w stylu „Ta witaj Józku, ta dawaj pyska!". Związany był przecież, jak Szczepcio i Tońcio, ze Lwowem.

To prawda, a chociaż talent muzyczny miał niekształcony – to jednak wybitny. Grał ze słuchu. Może i nawet śpiewał mi baciarskie piosenki, ale ja tego nie zapamiętałem. Ojciec miał dwóch braci – Tadeusza, który zrobił karierę naukową, i Romana, architekta, scenografa. Oni również związani byli ze Lwowem. Tak jak mama i jej siostra. We Lwowie urodził się młodszy brat mojego dziadka – Józef Mann, słynny śpiewak operowy. Skończył studia prawnicze na Wydziale Prawa Uniwersytetu Lwowskiego, ale kontynuował studia śpiewacze. Debiutował w 1909 roku i odniósł niesamowity sukces. Został zaproszony na występ w Hofoper w Wiedniu. Śpiewał w operze w Darmstad. Występował też w Pradze, Monachium i Berlinie, gdzie nagrał wiele płyt gramofonowych. Właśnie tam odwiedzili go przedstawiciele Metropolitan Opera z Nowego Jorku i zaproponowali pięcioletni angaż. Przypadło to na czas, gdy schorowany Enrico Caruso zrezygnował z kariery. Przed wyjazdem do Ameryki Józef Mann miał wziąć jeszcze udział w czterech spektaklach w Berlinie. Podczas jednego z nich, po skończeniu II aktu, schodząc ze sceny, dostał ataku serca i zmarł. Spoczywa na Cmentarzu Łyczakowskim.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi
Plus Minus
„Aniela” na Netlfiksie. Libki kontra dziewczyny z Pragi
Plus Minus
„Jak wytresować smoka” to wierna kopia animacji sprzed 15 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
gra
„Byczy Baron” to nowa, bycza wersja bardzo dobrej gry – „6. bierze!”