Wielu Polaków wykorzystało okazję, by zapoznać się z ofertą edukacyjną szkoły, kierowaną także do uczniów z sąsiedniego Zgorzelca. Burmistrz miasta Rafał Gronicz lamentuje, ale jest to wołanie na puszczy: w żaden sposób nie jest w stanie powstrzymać exodusu młodych ludzi, którzy coraz częściej wybierają naukę „po sąsiedzku", w jednej ze  szkół po drugiej stronie granicy. Powód jest prosty: za cały rok nauki, za komplet podręczników, a nawet wycieczki i wyjazdy integracyjne dla uczniów zza Odry polscy rodzice płacą tam 30 euro! A przecież wypada do tego doliczyć jeszcze naukę niemieckiego gratis... bo jak już mają nas germanić, to niech chociaż oni za to płacą!

Piszę o tym z przekąsem, bo każdy, kto ma małe dzieci, wie, ile naprawdę kosztuje u nas rok szkolny i wyprawka. To wydatek rzędu średnio 500 złotych: w dużym mieście bywa, że dwa razy tyle. Przy kilku uczniach w rodzinie różnica jest niebagatelna. Burmistrz Zgorzelca ubolewa, że z miasta uciekają przyszli obywatele, ale nic nie jest w stanie zrobić: w kasie miasta jest za mało pieniędzy, a nasza szkoła nigdy nie będzie tak tania. Samorządów po prostu na to nie stać. Pytanie, na co jeszcze w takim razie stać...

W tym kontekście jak żart brzmi informacja sprzed kilku dni, że nasze szkoły czeka „przewrót kopernikański". Centrum Nauki Kopernik, wychodząc ze słuszną skądinąd inicjatywą, chce stworzyć standard pracowni przyrodniczych. Mają zachęcać one do eksperymentowania, analizowania i rozwijania pasji uczniów. Jednym słowem  – szkoła powinna zmienić sposób nauczania. Jasne, tylko jak to zrobić? Za co i z kim? Owszem, ten, kto odwiedził Centrum Nauki Kopernik, wie, że potrafi ono zaciekawić i wzbudzić pasję. Tyle że instalowanie pracowni w szkołach rząd rozpocząć ma w 2015 roku: tymczasem trwają prace nad „stworzeniem koncepcji pracowni". Wszystko razem brzmi jak niezły żart, jeśli przypomnieć sobie rządowego „tableta dla każdego". Wszystko się zgadza, lecz z obietnicy pozostało tylko ostatnie słowo: rzecz dotyczy każdego posła. Uczniowie nadal czekają.

Zresztą niejedyne to kłopoty, jakie wyszły na powierzchnię wzburzonego edukacyjnego morza. Z jednej strony ministerstwo myśli o specjalnych programach dla nauczycieli, które mają sprawić, że lekcje będą ciekawe (wreszcie!), a z drugiej zamyka szkoły i tnie etaty jak huragan drzewa. Oficjalnie nauczyciele tracą pracę przez niż demograficzny. Z powodu mniejszej liczby chętnych część nowych klas po prostu nie została otwarta. MEN oraz związki zawodowe szacują, że pracę w szkołach z powodu niżu stracić może ogółem ponad 7 tys. osób z 661 tys. zatrudnionych. Ale są też takie szkoły, choćby w Warszawie, że uczniowie w podstawówce muszą, jak w czasach późnego PRL, chodzić na dwie zmiany! Tam problem wynika po części z kłopotów lokalowych, ale przede wszystkim z braku pieniędzy na nowe etaty. Samorządy naprawdę stać na niewiele. Od września wrócił też lament nad  kłopotliwymi dla uczniów, rodziców i nauczycieli gimnazjami, których likwidacji chcą już nawet ich niedawni obrońcy, czy brakiem szkolnictwa zawodowego, zbyt szybko wyrzuconego na śmietnik historii jako niesłuszny relikt dawnego systemu.

Nowe problemy dadzą o sobie znać 1 października: niż demograficzny już od kilku lat widoczny jest też na wyższych uczelniach, więc systematycznie maleje liczba kandydatów na studia. Pracę tracą również nauczyciele akademiccy. Jeśli dorzucić do tego jeszcze coraz częstszy brak pracy po studiach czy zastrzeżenia, jakie do dzisiejszego programu nauczania ma Kościół, są podstawy, by lękać się o przyszłość młodego pokolenia.

Świat zmienia się na naszych oczach, ale stara maksyma o władaniu i wychowaniu jest wciąż aktualna. Tymczasem nie trzeba być ekspertem od edukacji, żeby dostrzec panujący dziś w szkolnictwie chaos. Poprzednie władze resortu nie do końca panowały nad sytuacją, w działaniu obecnych też trudno dostrzec jakiś plan. Rządzi dojutrkowanie i przypadkowość. Dopóki instytucje państwa nie przejmą odpowiedzialności za poziom kształcenia i za jego finansowanie (samorządy naprawdę nie otrzymują z budżetu centralnego wystarczających kwot!), nic się chyba nie zmieni. Co będzie za dziesięć lat? Z pewnością za późno będzie na stadionową  przyśpiewkę „Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało"...