Chaos w ojczyźnie klasyków

Czy Grecja ma szanse zachować swój uprzywilejowany status na południu Europy, czy po nieco ponad pół wieku prosperity osunie się do poziomu ubogiego, nierządnego „bałkańskiego państewka"?

Publikacja: 20.09.2013 01:01

Z hotelu Vouzas w Delfach widać zatoki morza i Parnas. Od lat nie było tu żadnych gości. Takich hote

Z hotelu Vouzas w Delfach widać zatoki morza i Parnas. Od lat nie było tu żadnych gości. Takich hoteli-widm są w Grecji tysiące

Foto: Fotorzepa, Jędrzej Bielecki JB Jędrzej Bielecki

Ansgar kompleksów żadnych nie ma. Na jachcie powiesił nieproporcjonalnie dużą flagę Niemiec: czarno-czerwono-żółte barwy dumnie powiewają na wietrze.

– Nikt mi jeszcze nic złego nie powiedział. Przeciwnie: wszyscy są bardzo życzliwi – mówi 36-letni informatyk z Monachium, który przyjechał na dwa tygodnie popływać między wyspami Grecji.

Od wybuchu kryzysu pięć lat temu greckie media są pełne oskarżeń pod adresem Niemiec, nieraz niewybrednych. Angela Merkel często jest wręcz porównywana z Hitlerem. Na ateńskim placu Sintagma przed budynkiem parlamentu tłum bezrobotnych regularnie zarzuca niemieckiej kanclerz winę za katastrofalne załamanie poziomu życia, rekordowe bezrobocie, upadek służby zdrowia.

Jednak jest też inny punkt widzenia. Bo kiedy czeka na wejście do Kanału Korynckiego, poza naszym jachtem Ansgar nie ma żadnego towarzystwa. 250 euro, jakie trzeba zapłacić za przepłynięcie w obie strony siedmiu kilometrów wykutej w skałach szczeliny, która oddziela Attykę od Peloponezu, to zdecydowanie za dużo na kieszeń przeciętnego Greka. Pieniądze Ansgara są więc zbyt cenne, aby ryzykować ich utratę jakimś niemiłym komentarzem.

Kanał w rozsypce

Uprzejmość Greków i tak już zresztą nie wystarcza. 120-letni kanał jest dziś za wąski, aby mogły nim przechodzić znaczące jednostki handlowe. Pozostają więc turyści. Ale i tych jest zdecydowanie za mało, aby użytkowanie kanału przynosiło godziwe zyski. Środków na utrzymanie historycznej budowli więc brakuje: ścieżki holownicze, którymi niegdyś muły ciągnęły statki, dawno zawaliły się do wody, po ozdobnych, żeliwnych barierkach nie ma już śladu, a tuż obok kei, gdzie załogi nielicznych jachtów czekają na swoją kolej, powstał dziki śmietnik. Porządne jest tylko jedno: budynek dla urzędników, którzy przyjmują opłaty. To prawdziwy kawałek Niemiec w środku kraju, który coraz bardziej pogrąża się w marazmie: klimatyzacja, nowoczesne meble, dyskretna muzyka.

– Niech Merkel jeszcze parę lat pozostanie u władzy, a zamieni ten kraj w Szwajcarię. Sami nie bylibyśmy w stanie pokonać tej kasty urzędników, przerwać powiązań korupcyjnych, zmusić ludzi do pracy – oburza się Apostolos Agelopulos, który dwa dni wcześniej czarterował nam jacht w marinie w Atenach.

W ciągu trzech tygodni pobytu w Grecji kilkakrotnie usłyszę podobną opinię: Niemców nienawidzą przede wszystkim ci, którzy pracowali lub wciąż jeszcze są zatrudnieni w sferze budżetowej. Ci, którzy pracują na swoim, sprawy widzą już zupełnie inaczej.

Wszystko zaczęło się od Andreasa Papandreu (premier Grecji w latach 80. XX wieku – red.). Po pierwszym roku jego urzędowania dług kraju skoczył z 44 mld do 1,4 bln drahm. – Potem już było tylko gorzej – oburza się Jeorjios Anagnostopoulos. Staruszek jest właścicielem malutkiego hotelu w Delfach, kilkaset metrów od miejsca, gdzie w starożytności znajdowała się słynna wyrocznia. Do Polaków odnosi się ze szczególną atencją, bo jego stałymi klientami są warszawskie biura podróży Itaka i Rainbow Tours.

– Przez całe życie ani razu nie brałem kredytu. I dziś mam więcej, niż mi potrzeba – mówi z dumą.

Postawa pana Jeorjiosa nie była do tej pory w Grecji zbyt częsta. Aby zbudować majątek, można było pójść na skróty. Przez dziesięciolecia premierzy z lewicowego PASOK-u (jak Andreas Papandreu), ale także konserwatywnej Nowej Demokracji po przejęciu władzy rozdawali swoim zwolennikom najróżniejsze „prezenty". Utworzono więc setki tysięcy miejsc pracy w administracji, szkołach, służbach komunalnych, na które tak naprawdę Grecji nie było stać. Dzięki „znajomościom" z politykami, a często zwykłej korupcji, w całym kraju powstały też inwestycje, które w państwie prawa nigdy nie powinny mieć miejsca.

Dziś przebudzenie jest jednak bardzo bolesne i pozostawi ślady przez wiele lat.

Mykonos może czuć się uprzywilejowana w porównaniu z innymi wyspami Cyklad. Mimo kryzysu wciąż przypływa tu promami i przylatuje samolotami tanich linii całkiem sporo turystów. Przyciąga ich miasteczko jak z widokówki: rozłożone wokół małego portu domki lśnią bielą, wspinając się po stokach gór. A naprzeciwko portu, zaledwie 20 minut promem, leży Delos, legendarne miejsce narodzin Apollina i jedno z największych pozostałości archeologicznych na świecie.

Śmietnik w Mykonos

Ale stary port w Mykonos ma też mniej przyjemnego sąsiada. To spektakularna marina, której nigdy nie udało się dokończyć. Nieużywane keje zdążyły już zarosnąć krzakami, co druga latarnia została zniszczona, wyłożone granitem chodniki popękały. Z wartej dziesiątki, o ile nie setki milionów euro inwestycji mają dziś radość tylko bezpańskie psy, które wyszukują resztek pożywienia na dzikim śmietnisku urządzonym przez lokalnych mieszkańców.

Budowę mariny przerwano, gdy okazało się, że powstała niezgodnie z przepisami. – To typowa sytuacja – mówi bez najmniejszego zdziwienia Apostolos Agelopulos.

Na takie „pomniki słusznie minionej epoki" można się natknąć w Grecji wszędzie. Miejscowość Loutra na wyspie Kythnos chwali się na przykład unikalnymi na Cykladach gorącymi źródłami, znakomitym miejscem relaksu po dniu spędzonym na jachcie w sztormowej pogodzie. Jednak zbudowany w stylu późnego Gierka kompleks górujący nad miasteczkiem portowym jest zamknięty na cztery spusty, a grupka tubylców grzeje się przy ujściu wąskiej strużki gorącej wody do morza. Tyle jeśli idzie o baseny termalne.

W Delfach kolejna inwestycja widmo w miejscu, które wydawałoby się samograjem do robienia biznesu. Ogromny hotel Vouzas został wzniesiony na skarpie gór Parnasu z widokiem na Morze Śródziemne, tej samej, którą miała przed oczami wyrocznia przepowiadająca przyszłość starożytnym Grekom, ale wciąż pozostaje niewykończony.

– Źle prowadzili biznes – ucina najwyraźniej niewygodne pytanie o powody upadku inwestycji pan Jeorjios.

Jeszcze poważniejszym efektem niemieckiej kuracji jest jednak trudny los ludzi. W ubiegłym tygodniu grecki urząd statystyczny podał przerażające dane o bezrobociu. Bez pracy pozostaje już 28 proc. osób w wieku produkcyjnym wobec 7 proc. przed wybuchem kryzysu. W 11-milionowym kraju już tylko nieco ponad 3 miliony Greków może liczyć na stały dochód. To efekt zwolnień w administracji i załamania konsumpcji przez społeczeństwo, które żyło ponad stan. Kondycja finansowa państwa jest na tyle trudna, że nie ma już pieniędzy na zatrudnienie ludzi nawet tam, gdzie naprawdę byliby potrzebni. Jak choćby w muzeach Olimpii czy Epidauros, gdzie z braku odpowiedniej liczby pilnujących część kolekcji jest zamknięta, a godziny otwarcia – ograniczone.

Ale i tym wybrańcom, którzy mają pracę, bardzo się pogorszyło. Córka i zięć Elżbiety Tseli, radomianki, która 36 lat temu ze swoim greckim mężem wyjechała do Hellady, są nauczycielami.

Pensje obniżono im z 1,2 tys. do 700 euro miesięcznie. Ale to nie wszystko. Z nowym rokiem szkolnym zięć może stracić pracę. A córka być może będzie musiała przyjąć posadę na którejś z małych wysp, bo szkoły są wszędzie likwidowane. W takim przypadku państwo nie troszczy się już o mieszkanie dla nauczyciela: musi sam za nie zapłacić – martwi się pani Ela.

Jej mąż, Tselis Eleftherios, mówi bezbłędną polszczyzną. Od dziecka żył w naszym kraju – rodzice, komuniści, musieli uciekać przed dyktaturą pułkowników. Gdy jednak w połowie lat 70. do Grecji powróciła demokracja, postanowił i on wrócić do kraju przodków. Podobną decyzję podjęło wówczas około 14 tys. „polskich Greków". Zostało w Polsce zaledwie 2 tys.

Za czasów PRL wybór wydawał się oczywisty. Ale dziś sytuacja się odwraca. To Polska ma znacznie lepsze perspektywy na rozwój. Czy zatem znów do niej wracać?

– Tu jest moja ojczyzna. Nigdzie się nie ruszę – ucina dyskusję Tselis. Po reakcji pani Eli widzę, że dotknąłem drażliwego dla rodziny punktu. – Ja też mam swoją ojczyznę – mówi cicho pani Ela. Tematu nie kontynuuję.

Małżeństwo zajmuje się handlem futrami i pośrednictwem nieruchomości w miejscowości Olympiaki Akti na północy kraju. Piękna, i co w Grecji jest rzadkością, wielka, piaszczysta plaża, a także sąsiedztwo boskiej góry Olimp powinny przyciągać tu rzesze turystów z wypchanymi portfelami. Ale tak jak w całym kraju, tak i tu jest pełno hoteli widm. A najważniejszymi klientami stali się nie Niemcy czy Francuzi, ale Serbowie, którzy po krwawej wojnie domowej nie chcą wypoczywać w Chorwacji.

W ten sposób spełnia się największy koszmar Grecji: spadek do poziomu innych krajów bałkańskich, w tym Bułgarii i Rumunii. Przez przynajmniej dwa pokolenia Grecja miała bowiem niezwykłe szczęście: mogła z góry patrzeć na biedniejszych sąsiadów z północy i uważać, że jest z innej ligi.

Powojenny los

Gdy kończyła się druga wojna światowa, Churchill zrozumiał strategiczne znaczenie kraju i przekonał Amerykanów: należy zrobić wszystko, żeby Związek Radziecki nie zyskał otwartego wyjścia na Morze Śródziemne, włączając Helladę w swoją orbitę wpływów. Do strumienia pieniędzy z Ameryki w 1981 roku dołączył drugi: wsparcie Unii Europejskiej. W 2001 roku Grecja została przyjęta nawet, trochę na gapę, do strefy euro.

Ale ten czas się już skończył. Rumunia i Bułgaria są w Unii i NATO, po Związku Radzieckim pozostało tylko wspomnienie, strategiczne znaczenie Grecji bardzo zmalało. Niemcy co prawda zdecydowali się na uratowanie kraju przed bankructwem, bo obawiali się upadku na zasadzie domina kolejnych krajów strefy euro. Ale obawa przed rozpadem strefy euro, a wraz z nią specjalne względy ze strony Berlina, także przemija. Kraj musi więc po raz pierwszy od dziesięcioleci radzić sobie sam. I z przerażeniem odkrywa, że nie ma aż tak wielu atutów w stosunku do dotąd traktowanych z lekceważeniem Rumunów i Bułgarów.

Pensja minimalna w Grecji została już obniżona do 500 euro. Ale to dla Niemców za mało. – Oni chcą, abyśmy zarabiali 150 euro, tyle co Bułgarzy. Wtedy wróci niemiecki kapitał, aby nas wyzyskiwać – mówi pan Tselis, zapominając, że przed chwilą przekonywał żonę do świetlanej przyszłości swojego kraju.

Czy zatem Grecję czeka los nowej Szwajcarii, gdy pozbędzie się ciężaru nadmiernej administracji i wyczyści powiązania korupcyjne – jak uważa Apostolos Agelopulos – czy też musi się raczej pogodzić z rolą Bułgarii bis?

Wizyta w pierwszym lepszym sklepie w Atenach raczej nie napawa optymizmem. Tu nawet ogórki konserwowe pochodzą z Niemiec, a greckie wina są droższe i wyraźnie podlejsze od francuskich. Kraj nie ma wielu produktów, którymi mógłby podbić Europę.

Z Polską w ogóle nie ma porównania. – Gdy Grecy biorą się na przykład za usługi remontowe, wszystko jest krzywe i niesolidne – przekonuje mnie Kasia, Polka z Sandomierza, która od 10 lat pracuje w Atenach. Większość Polaków dawno stąd wyjechała. Ja czekam, aż moje dziecko skończy podstawówkę. Potem przenoszę się do Warszawy, może Krakowa – mówi z determinacją.

Choć Grecja jest w Unii trzy razy dłużej niż Polska, do tej pory nie zdołała dokończyć nawet budowy autostrady między dwoma największymi miastami kraju: Atenami i Salonikami. Nic dziwnego, że Bruksela nie pali się już z uruchamianiem nowych funduszy, które miałyby poprawić konkurencyjność kraju: nie wierzy, że przyniosą efekty. Mimo pięciu lat surowej kuracji Grecja wciąż nie potrafi też na poważnie traktować unijnych przepisów. Pierwszy przykład z brzegu: choć we Wspólnocie obowiązuje zakaz palenia w miejscach publicznych, w każdej tawernie i na każdym stoliku stoją oczywiście popielniczki. A walka z szarą strefą jest tak trudna, że ministerstwo finansów sięgnęło do desperackiej metody i rozwiesiło ogłoszenia informujące, że „nie musisz płacić, jeśli nie dostaniesz rachunku".

Do Grecji nieprędko wróci także kapitał prywatny. Banki, przede wszystkim niemieckie i francuskie, zostały zmuszone do darowania części długu. To lekcja, której szybko się nie zapomina.

Rolę zaplecza z tanią siłą roboczą w coraz większym stopniu przejmuje od państw Południa Europa Środkowa. – Grecja będzie musiała sobie znaleźć nowy pomysł na życie – mówi Jorge Nunez, ekspert Centrum Europejskich Analiz Strategicznych (CEPS) w Brukseli.

Inne tradycyjne źródła wzrostu – transport morski i turystyka – to jednak za mało.

Wielcy armatorzy dawno wyprowadzili się do Londynu czy Nowego Jorku. Prowadzą międzynarodowe interesy, wobec Grecji nie mają żadnych zobowiązań – uważa Agelopulos.

W turystyce Grecja musi stawić czoła potężnym konkurentom. Dla żeglarzy głównym kierunkiem wakacyjnych rejsów stała się Chorwacja. O wiele lepsze plaże ma Turcja czy Hiszpania. Znacznie łatwiej jest dojechać do Włoch. Choć Grecy radykalnie obniżyli ceny (pokój dla trzech osób można bez trudu znaleźć za 40–50 euro), ze znalezieniem miejsca w hotelu w środku sezonu w Epidauros czy Olimpii nie ma większego problemu. Przyzwyczajonych do solidnych usług turystów z Północy luźne podejście Greków wytrąca z równowagi. Jak choćby wtedy, gdy dowiadują się, że prom z Mykonos na Delos odpłynie nie o dziewiątej, ale o dziesiątej, bo kapitan poprzedniego dnia zwyczajnie zapił.

Eksperci Eurostatu nie mają wątpliwości, że w ciągu dwóch–trzech lat Polska pokona pod względem poziomu życia Grecję. Jednak chodząc ulicami Aten, trudno nie ulec wrażeniu, że ten moment mamy już za sobą, i to od dawna.

Najgorzej jest po zmierzchu. Gdy letni upał nieco zelżeje, z bram, zaułków, a nawet piwnic wychodzą ci, których kryzys ściągnął na samo dno. Nieogoleni mężczyźni w przepoconych koszulkach, którzy przeszukują uliczne śmietniki lub próbują wyżebrać od przechodniów parę groszy. Kobiety o zapadłych oczach ciągnące za sobą wózek, w którym mogą zmieścić cały dorobek życia. Starcy, którzy na parkowej ławce przesiedzą cały wieczór z niedopitą puszką piwa znalezioną gdzieś na śmietniku.

Ciemność w Atenach

Kathimerini", jeden z głównych dzienników kraju, oblicza, że w Atenach żyje już przynajmniej 25 tys. bezdomnych. Można ich spotkać wszędzie, także w najlepszych dzielnicach miasta. W położonym między budynkiem parlamentu, siedzibą prezydenta i stadionem Ogrodzie Narodowym, założonym w pierwszej połowie XIX wieku przez królową Amalię, gdzie rozegrano pierwszą olimpiadę w historii nowożytnej, wielu bezdomnych rozlokowało się na stałe. Koczowiska między starymi palmami stoją ledwie kilkadziesiąt metrów od patroli policji, wyjątkowo licznych w tej części miasta. Ale funkcjonariusze nie zwracają uwagi na biedaków: nie chcą prowokować zatargów w kraju, gdzie jedna trzecia ludzi żyje poniżej progu ubóstwa, a właściwie wszyscy solidaryzują się z wyrzuconymi na bruk, bo wiedzą, że w każdej chwili mogą podzielić ich los.

Bezdomni Aten to jednak nie tylko Grecy. Granica kraju jest tak porowata, że – jak podaje unijna agencja Frontex – właśnie tędy przedostaje się najwięcej nielegalnych imigrantów. To dziesiątki tysięcy Afgańczyków, Pakistańczyków, Hindusów, którzy każdego roku mają nadzieję, że poprzez Grecję dostaną się do ziemi obiecanej: Niemiec, Wielkiej Brytanii czy Francji, ale ostatecznie nie są w stanie wyrwać się z ateńskiej pułapki.

Ciemne twarze widać więc wszędzie: za ladami sklepów, w budkach oferujących przekąski, przy straganach z pamiątkami w okolicach Akropolu.

Najwięcej kolorowych pojawia się jednak w niedzielne przedpołudnie na ulicy Ermou prowadzącej od dawnej agory do cmentarza, gdzie spoczywają prochy Sokratesa, Peryklesa i innych Greków złotego wieku starożytności. Tu, w przeciwieństwie do okolic pałacu prezydenckiego, policja już woli się nie zapuszczać. Nie ma też zbyt wielu turystów. Gdy tłum sztucznie się zagęszcza, a ja czuję, że ktoś przykleja mi gumę do żucia na ręce, którą nerwowo trzymam portfel, i najwyraźniej chce, abym na chwilę odwrócił uwagę w innym kierunku, wolę skręcić w stronę Akropolu.

Ale to chyba błąd. Widok na współczesne Ateny ze świątyni Zeusa, która od dwóch i pół tysiąclecia pozostaje ucieleśnieniem perfekcyjnej harmonii, jest wyjątkowo deprymujący. Po pięciu latach kryzysu miasto wygląda, jakby przeszła przez nie zaraza. Nawet przy głównych arteriach łączących place Syntagma i Omonia zieją czarne otwory po opuszczonych sklepach, hotelach, restauracjach. Wszędzie widać przerwane budowy: zza płotów z falistej blachy wystają żelbetowe konstrukcje, na których od tak dawna nie pojawił się żaden robotnik, że aż porosły krzakami. Trudno znaleźć ścianę, która nie zostałaby zamalowana obskurnym graffiti. A chodniki są tak brudne, że aż dziw, iż człowiek się do nich nie przyklei.

– To Kair – mówi mój 12-letni syn, któremu chciałem pokazać miejsce, gdzie narodziła się europejska cywilizacja. Nie bardzo wiem, co odpowiedzieć.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał