Czerwoni emeryci

Roz­mo­wa Ma­zur­ka. Jerzy Eisler, historyk

Aktualizacja: 25.10.2013 22:06 Publikacja: 25.10.2013 22:01

Czerwoni emeryci

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

W filmie „Good Bye Lenin" były funkcjonariusz partyjny po 1990 roku zostaje cieciem przy supermarkecie.



Jerzy Eisler:

U nas raczej cieciem nie zostałby, ale nie każdy jednak byłby tego supermarketu właścicielem.



To jak by było? Jak odchodzili polscy komuniści?



Zwykle po cichu. Informację o aresztowaniu Gomułki w 1951 roku podano po kilku miesiącach.



W Moskwie ci, którzy poszli w odstawkę, znikali, nawet ze zdjęć.



U nas też znikali, choć nie tak spektakularnie. Moja żona pracowała w latach 70. w Muzeum Historycznym m.st. Warszawy i kiedy poszła do archiwum PZPR po materiały do jednej z wystaw, okazało się, że nie ma tam żadnego zdjęcia Władysława Gomułki... (śmiech)



Niezłe.



Oczywiście te fotografie istniały, ale nie było ich w katalogu. Po prostu nie było takiego człowieka! Gomułka? Jaki Gomułka? Normą było to, że przechodziło się nie do historii, tylko w niebyt.



W Polsce żaden z komunistów nie został po wojnie zamordowany przez współtowarzyszy.



W zasadzie żaden.

W zasadzie?



Można mieć wątpliwości co do śmierci gen. Świerczewskiego, jej okoliczności są niejasne. Tak czy owak sytuacja Polski była zupełnie inna niż w Związku Sowieckim, gdzie wystrzelano kawał Komitetu Centralnego.

U nas za to komuniści wtrącali się czasem do więzień.

Siedzieli ci, u których wykryto odchylenie prawicowo- -nacjonalistyczne: Władysław Gomułka i jego późniejszy bliski współpracownik Zenon Kliszko, związani z wojskiem oraz aparatem bezpieczeństwa Marian Spychalski i Grzegorz Korczyński, jeszcze kilku młodszych, niższego szczebla. Jednak wszyscy oni po 1956 roku wrócili i awansowali.

Bo też w sumie polscy komuniści byli dla siebie nawzajem dość łaskawi.

Generalnie przyjęto jedną zasadę – nie niszczy się poprzednika. Owszem, on znika, nie ma jego zdjęć, wspomnień o nim w kronikach filmowych, lecz nie niszczy się go, nie prześladuje nadmiernie. To przyznał nawet Gierek, który powiedział w „Przerwanej dekadzie", że tak jak Gomułka nie rozliczał ekipy Bieruta i nie szargał jego pamięci, tak i on po 1970 roku nie prześladował tow. „Wiesława" i jego ludzi.

Samego Gierka i jego ekipę jednak internowano.

Owszem, ale to oraz skazanie prezesa radiokomitetu Macieja Szczepańskiego za korupcję było wyjątkiem od PRL-owskiej reguły. Zresztą już w latach 80. wrócono do dawnych praktyk i wyciszono posierpniową krytykę Gierka, przestano mówić o winach jego ekipy. Zapanowała cisza. Wymierzona w Jaruzelskiego rymowanka „Wracaj, Gierek, do koryta, lepszy złodziej niż bandyta" pokazywała realną zmianę nastrojów, bo zanikały negatywne oceny Gierka. To zaowocowało w latach 90. ulicami, rondami i salami gimnastycznymi jego imienia.

Stało się tak dlatego, że komuniści dbali o dobrą pamięć o swoich poprzednikach?

W pewnym stopniu. Gdybyśmy poznawali choćby prawdę o poprzednikach – co jest czystą gdybologią, a nie historią – to nikogo by nie zaskoczyła skala zbrodni stalinowskich i opinia na temat PRL byłaby dalece inna. Gdyby gen. Jaruzelski pokazał prawdę o latach 70. – czego z oczywistych powodów nie mógł zrobić – trudno byłoby dziś z tow. Edwarda robić odnowiciela Polski.

Nowi nie krzywdzili starych, ale ci odpłacali się milczeniem.

Było to święcie przestrzeganą zasadą. W zasadzie nikt z odsuniętych nie ujawniał swej wiedzy. Przychodzą mi do głowy tylko dwa przykłady w skali całego bloku komunistycznego: Milovan Dżilas, wiceprezydent Jugosławii i najbliższy współpracownik Josipa Broz-Tity, oraz Nikita Chruszczow, który napisał wspomnienia.

Polscy komuniści przyjęli jedną zasadę: nie niszczy się poprzednika. Owszem, on znika, nie ma jego zdjęć, wspomnień o nim w kronikach filmowych, lecz nie niszczy się go, nie prześladuje nadmiernie

A u nas?

W Polsce był Władysław Bieńkowski, kierownik wydziału propagandy KC, minister oświaty, który po odejściu został opozycjonistą i publikował książki u Giedroycia. Ktoś może spytać o Gierka, ale przecież on zaczął mówić dopiero w 1989 roku. Sam Gomułka też pisał pamiętniki, o czym wiedziano, ale wychodzili z założenia, że niech sobie pisze, skoro i tak to my będziemy to wydawać.

Chińscy towarzysze słynęli z długowieczności na stanowiskach państwowych.

U nas tak nie było. Przez cały PRL tylko dwie osoby zmarły podczas pełnienia najwyższych funkcji: to Bolesław Bierut w 1956 roku i przewodniczący Rady Państwa, członek Biura Politycznego Aleksander Zawadzki latem 1964 roku.

Jak więc odchodzili pozostali?

Zwykle dość banalnie, na emeryturę. Często zresztą znacznie wcześniejszą niż zwykli śmiertelnicy. Hilary Chełchowski przeszedł ostatecznie na zasłużoną emeryturę, gdy miał 52 lata, ale dokonano sztuczek, więc czas wojny i służby w PRL policzono mu podwójnie.

Rekordzista.

Problemem dla partii byli towarzysze z ruchu młodzieżowego, którzy bardzo szybko robili karierę – Waldemar Świrgoń został sekretarzem KC, gdy miał 29 lat – i równie szybko ją kończyli. Świrgoń, gdy w 1986 roku odchodził, miał raptem 33 lata i na emeryturę jednak pójść nie mógł. Andrzej Żabiński został wypchnięty na placówkę do Budapesztu, ale po powrocie nie miał nawet pięćdziesiątki, a nie było z nim co zrobić. Teraz podobny problem miał Aleksander Kwaśniewski, który kończył drugą kadencję w wieku 51 lat. Co oni wtedy mieli robić? Nic dziwnego, że wówczas niektórzy szli w alkohol.

Czego o byłym prezydencie Kwaśniewskim nie można powiedzieć.

Właśnie.

Niektórzy jednak dożywali emerytury.

Dość zabawnym wyjątkiem był Władysław Gomułka, który w 1970 roku akurat miał 65 lat, ale przecież nie dlatego przeszedł na emeryturę. Edward Ochab, który sam zrezygnował w 1968 roku, miał 62 lata, ale przecież nikt nie robił mu kłopotów i dostał emeryturę. Oczywiście była to emerytura godna, a Ochab korzystał z pełni przywilejów, apanaży, prestiżu.

Jak to wyglądało?

Na przełomie 1971 i 1972 roku popłynął wraz z małżonką polskim statkiem handlowym w rejs po Morzu Śródziemnym. Płynęli z Trójmiasta, po drodze Antwerpia, bodaj Dunkierka i liczne porty Libanu, Syrii, Turcji. Statek stawał w porcie, a państwo Ochabowie z paszportami dyplomatycznymi w ręku zwiedzali. Koszt tej wycieczki, 25 tys. zł, niemal roczna średnia pensja, pokrył w całości Urząd Rady Ministrów. Miło, uroczo, a w dodatku kiedy byli w Turcji, tamtejsze władze tytułowały go „panem prezydentem Polski".

Sielanka, aż grzech narzekać.

Tak? A jednocześnie dosłownie dwa miesiące wcześniej tenże Ochab w swej macierzystej organizacji partyjnej wypowiadał się nader krytycznie o ekipie Gierka. Oczywiście wypowiadał się z pozycji zatroskanego komunisty, że odchodzi się od kolektywizacji rolnictwa, że nadmierny liberalizm, że za swobodnie...

Powiedział pan, że Ochab ustąpił sam. Nie było nacisków?

Wszystko wskazuje na to, że, zupełnie wyjątkowo, oficjalna wersja wydarzeń była prawdziwa i Ochab naprawdę odszedł na emeryturę dobrowolnie. Miałbym zresztą kłopoty, by wskazać drugi taki przypadek. Mówi się o Romanie Zambrowskim, ale wokół niego stworzono taką sytuację, iż utrzymanie się na szczycie było dłużej niemożliwe.

Innym słynnym emerytem był Józef Cyrankiewicz, wieczny premier PRL...

...i przewodniczący Rady Państwa, o czym mało kto pamięta. Był nim od grudnia 1970 roku do marca 1972 roku.

Formalnie awans.

A faktycznie klasyczny kopniak w górę, element odsuwania od władzy.

Ale powolny. Dlaczego właściwie Gierek go oszczędził?

Trafia mi do przekonania wyjaśnienie, że chodziło o zawarty przez Gomułkę w grudniu 1970 roku, kilka dni przed odejściem ze stanowiska, układ z Republiką Federalną Niemiec. To był sukces polityczny polskich władz i chodziło o zachowanie na stanowisku kogoś, kto go podpisywał, o jakąś ciągłość władzy.

I jak Niemców uspokojono, to Cyrankiewicz mógł odejść?

Na VI zjeździe PZPR w grudniu 1971 roku przestał być członkiem Biura Politycznego, a po zjeździe jak zwykle zorganizowano wybory do Sejmu PRL. Wybrano, kogo trzeba, a Cyrankiewicza zastąpił Henryk Jabłoński. Natomiast Cyrankiewiczowi, 61-letniemu emerytowi, zostawiono różne miłe stanowiska ozdobne, które sprawował aż do połowy lat 80. I tak zasiadał we władzach ZBoWiD, Frontu Jedności Narodu, a przede wszystkim był przewodniczącym Polskiego Komitetu Światowej Rady Pokoju. Powie ktoś: co to za stanowisko? Ano ze 20 wyjazdów zagranicznych rocznie – sute diety, eleganckie hotele, limuzyny. Dla takiego sybaryty jak Cyrankiewicz to było stanowisko idealne – pracy niewiele, a prestiż i apanaże znaczne. Marzenie każdego polityka!

Poszedł do Parlamentu Europejskiego.

O właśnie! (śmiech) Przyzna pan, że idealny koniec kariery?

Cyrankiewicz jest przykładem odchodzenia etapami.

Były nawet takie stanowiska wręcz stworzone dla „byłych" jak choćby szef NIK.

Ach, któż tam nie zasiadał!

To prawda, był tam i Roman Zambrowski, i Zenon Nowak, i najsłynniejszy chyba ówczesny szef NIK Mieczysław Moczar, który trafił tam na początku rządów Gierka i odszedł w wieku 70 lat w 1983 roku. To wtedy gen. Jaruzelski powołał na to stanowisko bliskiego sobie gen. Hupałowskiego, który z kolei przetrwał aż do 1991 roku. Nie wiem, czy pan wie, że wiceprezesem NIK po tym, jak popadł w niełaskę, a przed swoim aresztowaniem w 1951 roku, był Władysław Gomułka.

Tego nie wiedziałem.

Później, gdy i to stanowisko okazało się dla niego zbyt wysokie, został... dyrektorem ZUS.

Ta instytucja ma wyjątkowe szczęście do kadr. A nie szukano sobie miejsca w nauce?

W 1981 roku Andrzej Werblan chciał zostać pracownikiem Instytutu Historii PAN, co forsował ówczesny dyrektor prof. Czesław Madajczyk. Zaoponowała nie tylko zakładowa „Solidarność", lecz także pracownicy Instytutu. Dziś Werblan ma swój dorobek naukowy, ale wtedy był tylko członkiem Biura Politycznego odpowiedzialnym za oświatę, kierownikiem wydziału w 1968 roku, co mu pamiętano. Ale takich prób jak ta Werblana było stosunkowo niewiele.

Dziś polityk może wrócić do władzy po latach niebytu, a wtedy?

Zdarzały się takie powroty. Kazimierz Witaszewski, znany jako „Kazio gazrurka", bo doradzał łódzkim robotnikom, by przegonili tych inteligentów czymkolwiek, co znajdą pod ręką, choćby gazrurką, po Październiku został odsunięty i pojechał do Pragi.

Jako ambasador?

Nie, był attaché. I co? Po kilku latach, w 1960 roku, odnajdujemy go jako kierownika wydziału administracyjnego KC PZPR. A kim był kierownik wydziału administracyjnego? Ano człowiekiem, który w imieniu partii miał nadzór nad wojskiem i aparatem bezpieczeństwa. Jak na nikogo to całkiem wysoko, prawda? Tak więc takie powroty były rzadkie, lecz się zdarzały. Natolińczyk Julian Tokarski zesłany na stanowisko dyrektora zakładu wyrobów wtórnych został wicepremierem. Najlepszym przykładem był oczywiście Stanisław Kociołek...

Słynny „kat Trójmiasta" z Grudnia '70.

Musiał odejść z Gdańska, wyjechał do Belgii na ambasadora, po powrocie przeczekał gdzieś w centrali, a jesienią 1980 roku został I sekretarzem Komitetu Warszawskiego PZPR! Później znów wyjechał na stanowisko ambasadora, ale tym razem już do Moskwy, gdzie przecież władza musiała mieć swego zaufanego człowieka, który przedstawiałby jej racje towarzyszom sowieckim. Tam się nie wysyłało byle kogo.

Ale już na Zachód można było kogoś posłać w ramach luksusowego zesłania?

Tam były interesy wywiadowcze i od tego zależała hierarchia. Zdarzało się, że pan ambasador meldował się co rano swemu kierowcy.

Słucham?!

Autentycznie! Skoro kierowca był podpułkownikiem czy majorem, a pan ambasador byłym posłem PAX, to chyba nie pan złudzeń, kto tam naprawdę był ważniejszy?

Jednocześnie takie posady były zesłaniem luksusowym.

Pensja ambasadora to było 1000 dolarów, a dwupokojowe mieszkanie w centrum Warszawy kosztowało cztery tysiące. Po powrocie z placówki budowało się piękny dom i człowiek był ustawiony do końca życia. Oczywiście w Bułgarii czy Rumunii to było mniej niż tysiąc dolarów, ale i ceny były tam żadne, więc wychodziło na jedno.

Kto trafiał na takie placówki?

W Londynie na zesłaniu wylądował najpierw Jerzy Morawski, młody sekretarz KC, jeden z symboli październikowych przemian. Zresztą w 1968 roku został właśnie tam usunięty z partii przez komitet PZPR przy ambasadzie. Oczywiście centrala cofnęła tę decyzję.

Na miejsce Morawskiego do Londynu pojechał człowiek, który przez cały PRL był wysoko, Artur Starewicz.

Odsunięty przez ekipę Gierka pojechał w 1971 roku na siedem lat do Londynu. To był zresztą czas innych wyjazdów: Ignacy Loga-Sowiński, członek Biura Politycznego i wiceprzewodniczący Rady Państwa, pojechał do Ankary, Kociołek, o którym mówiliśmy, do Brukseli, Korczyński do Algieru, gdzie po kilku miesiącach umarł. Zresztą nie wiadomo, czy zmarł, czy ktoś mu pomógł.

Skąd te spekulacje?

Umrzeć pół roku po objęciu placówki, gdy nie jest się starcem ani człowiekiem schorowanym, a jednocześnie całe życie spędziło się w służbach i wiedziało się bardzo dużo? Zdarza się, ale nie upierałbym się, że to był przypadek.

Na placówki trafiały czasem jednostki kuriozalne, jak najsłynniejszy polski dyplomata...

...Albin Siwak, członek Biura Politycznego, który został attaché w Libii. Zresztą jako ambasador pojechał tam wtedy minister budownictwa Stanisław Kukuryka – obaj panowie dostali to ewidentnie na pocieszenie po utracie swych stanowisk. Taka placówka, podobnie jak te w Afryce czy innych mniej ważnych państwach, była wymarzona: obroty handlowe niewielkie, kilku doktorantów, którymi zajmie się konsul, więc ambasador ma czas na plażę, podróże, wypoczynek... Zresztą do dyplomacji trafiali nie tylko członkowie aparatu, ale także słynny kapitan Andrzej Czechowicz, który rozpracowywał Radio Wolna Europa. Niestety, jemu trafiła się tylko Mongolia. Z kolei ambasadorem w Albanii został generał SB Władysław Ciastoń.

Partia wysyłała w nagrodę czy za karę?

Jednych w nagrodę, innych za karę, choć ci drudzy liczyli, że będą mogli wrócić. Te fale powołań nazywano nie „odzyskiwaniem MSZ" jak dziś, ale „przeglądem kadrowym". Polegał on nie tylko na pozbywaniu się tych, w których lojalność nowa ekipa mogła wątpić, lecz także na szukaniu miejsc dla tych, których trzeba się było z kraju pozbyć.

No wypisz wymaluj układanie list wyborczych do Strasburga.

Prawda?

Opowiadał pan o Ochabie, a jak sobie radzili inni emeryci?

Przykład, jak traktować lojalnych, szedł z najwyższej góry. Prof. Wojciech Materski jako młody doktorant pojechał do Moskwy i rozmawiał z wieloma dygnitarzami stalinowskimi, ale od razu przestrzeżono go, by nawet nie śmiał się zbliżyć do Wiaczesława Mołotowa, który często podjeżdżał wielką limuzyną do Biblioteki Leninowskiej. Może chciał tam poczytać sobie książki czy prasę zagraniczną... (śmiech)

Z pewnością zagraniczną.

Sugeruje pan, że ludowy komisarz spraw zagranicznych nie znał języków obcych?

Wróćmy do naszych emerytów.

Starano się o nich dbać, na przykład na emeryturze Gomułka dostał do dyspozycji dom w Konstancinie. Inni mogli liczyć choćby na krzyże „chlebowe" – dziś już nie ma tej instytucji, bo nawet Order Orła Białego nie łączy się z żadnym wynagrodzeniem, ale wtedy za Order Odrodzenia Polski było 25 proc. dodatku do emerytury. Do tego niech pan doda jeszcze rozmaite dodatki kombatanckie, że o możliwości robienia zakupów w sklepach za żółtymi firankami nie wspomnę. To się razem jakoś składało.

Jak żyli?

Jednego z sekretarzy komitetu wojewódzkiego obrabowano. Dziwił się, że zabrali mu nie te obrazy, które on by zabrał, ale przecież nie każdy Polak ma w domu Fałata czy Kossaka. A on miał i zgromadził to, kiedy był u władzy. Tacy ludzie często już wtedy zgromadzili wystarczająco pieniędzy, by zabezpieczyć spokojne życie sobie, dzieciom i wnukom.

A reszta?

Nie wszystkim aż tak się udało, a jeśli się spojrzy na to bez emocji, to trudno się zachwycać nawet trzy-, czteropokojowym mieszkaniem, choćby i w centrum Warszawy. Oczywiście mam świadomość, że dla milionów Polaków to nieosiągalne dobro, o którym nawet nie śmią marzyć, ale uczciwie mówiąc, nie jest to jakiś niebywały luksus czy przepych. Raptem raz byłem w willi dostojnika partyjnego – mówię o domu Stanisława Trepczyńskiego, ambasadora w Rzymie, przy ONZ, wiceministra spraw zagranicznych – która wyglądała niemal jak z Beverly Hills.

Rok 1989 był dramatyczną cezurą. Skończyła się praca w partii, wiele synekur też odpadło.

Ale zadziałała koleżeńska pomoc. Gdy jeden szedł do spółki, to ciągnął za sobą drugiego, zatrudniał dawnych towarzyszy, pamiętali o sobie.

A mówią, że Polacy sobie nie pomagają, że zawiść...

No i proszę, tu sobie pomagali, wspierali się. Nawet byli członkowie Biura Politycznego, sekretarze KC mieli etaty w zarządach różnych spółek, zasiadali w radach nadzorczych. Widać towarzysze o nich nie zapomnieli.

W filmie „Good Bye Lenin" były funkcjonariusz partyjny po 1990 roku zostaje cieciem przy supermarkecie.

Jerzy Eisler:

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Derby Mankinka - tragiczne losy piłkarza Lecha Poznań z Zambii. Zginął w katastrofie
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?