Teraz wszystko to trafiło na wieki wieków do rekwizytorni, razem ze „światłami rampy", podstarzałą, zezującą pianistką i przybrudzonym gipsem fałszywych owoców, wnoszonych w drugim akcie na werandę, ale wiek temu wychowankowie noszących imperatorskie imię gimnazjów, poddani podupadających królestw spieszyli przez zaśnieżone ulice Jassów, Debreczyna, Kijowa i Lwowa, by z tupotem wbiegać na jaskółkę, śledzić muszkę na policzku Amelii i wdychać podnoszącą się z pierwszych rzędów woń pomady. A wszyscy, którym nie wiodło się ani z logarytmami, ani z aorystem, których nie pociągały marzenia o własnej prebendzie ani o pułku – widzieli się w myślach właśnie tam, najlepiej z koszem pierwiosnków u stóp i liścikiem od żony rejenta w garsonierze.
Nie inaczej Sasza Wertyński: wczesny sierota, siedemnastoletni kijowski dekadent, publikujący opowiadania o „więdnącej krasie motyli" i popalający cygaretki za pożyczone od starszej siostry piętnaście kopiejek. W dzień dorabia jako chłopiec na posyłki i korektor, wieczorami recytuje dyszkantem wiersze Błoka w salonie postępowej wielbicielki młodej literatury, przyszłej szwagierki samego Łunaczarskiego, i bez umiaru żre pomadki.
Ale to nie wystarcza: do Moskwy, do Moskwy! Dwie piosenki wykonane w Teatrze Miniatur, statysta, migający przez siedem sekund w niemym filmie, kwartał w pociągu sanitarnym, gdzie młody sanitariusz-ochotnik zapoznaje się z techniką bandażowania urwanych kciuków oraz wonią eteru, i już jest: pierwszy samodzielny debiut sceniczny. Rok 1915, rozciągnięty od Kurlandii po Besarabię front dzień w dzień miele w wielkich lejach połyskujące tłusto błoto, koninę i mosiądz – a na kameralnej scenie Pierrot z wymalowaną na policzku łzą wielkości wiśni śpiewa o „maleńkiej baletnicy", o troskach przemoczonych pudli, zbłąkanych kokainistek i małych, steranych losem liftboya Murzynków. Ze sceny osypuje się szept, róż, frazy w tonacji cis i pobrzmiewające w każdej zwrotce bezbrzeżne współczucie małego chłopca do samego siebie. Damy klaszczą, leczący frontowe rany młodzi porucznicy są tak zniesmaczeni, że gdy tylko uwolnią się od towarzystwa egzaltowanej kuzynki, muszą odreagować ten wieczór w jakimś przyzwoitym burdelu, a popijający w arbackich zaułkach samogonny Figaro już wie: to państwo upadnie od jednego szturchańca.
Wertyński koncertował w Jekaterynosławiu, na Kaukazie i w Odessie, w Charkowie i w Konstantynopolu, dokąd odpłynął z niedobitkami Białej Armii, w Kiszyniowie, Warszawie, Sopocie i Berlinie, ale czy śpiewał o „Hispano-Suizie", czy o „Żółtym aniele", o ołowianych serduszkach czy o safianowych ciżemkach, zawsze było to jak metodyczne strzepywanie pędzelkiem pyłu ze skrzydeł motyla z jego debiutanckiego opowiadania: tęsknota za niedościgłą esencją Piękna, którego nie wystarcza jednak nawet do przypudrowania przywiędłych policzków.
Berlin, Paryż, San Francisco, Charbin, Szanghaj, coraz dalej na Zachód tropem emigracyjnej publiczności: dwadzieścia lat w świetle magnezji. W roku 1943, w okupowanym przez Japończyków Szanghaju Wertyński zdobywa się na męski gest i pisze list do komisarza spraw zagranicznych Wiaczesława Mołotowa, prosząc o łaskę i prawo powrotu do ojczyzny. Otrzymuje je, wraz z paszportem i samolotem dla siebie, żony i córki, i odtąd przez kolejne piętnastolecie podtatusiały, szpakowaty Pierrot wykonuje po dwa koncerty dziennie w sanatoriach, garnizonach, domach weteranów i sierocińcach. Nietykalny piewca dekadencji wpisał się zarazem świetnie w stalinowski empire, razem z neoklasycyzmem budynków publicznych, przywróceniem stopni oficerskich, ordynansów, galowych mundurów i pensji dla dziewcząt.