Goya to jeden z wynalazców nowoczesności" – zaznacza Marc Restellini w tekście towarzyszącym wystawie „Goya et la modernité" prezentowanej w paryskiej Pinacothèque. Stało się tak, ponieważ w inny niż dotychczas sposób patrzył na współczesny świat. Odczuwał konieczność „wypowiedzenia się i bunt przeciwko swojej epoce". Tylko jak pokazać hiszpańskiego mistrza bez jego arcydzieł zgromadzonych w Prado, bez portretu rodzinnego Karola III, obu wizerunków – ubranej i rozebranej – Mai, „Rozstrzelania powstańców madryckich" i przejmujących obrazów z Domu Głuchego? Bez prac, które rzadko opuszczają mury madryckiego muzeum?
Wystawa w Pinacothèque – funkcjonującej od 2007 roku nowej przestrzeni wystawienniczej Paryża, konkurującej z tamtejszymi publicznymi potęgami: Luwrem, Musée d'Orsay, Grand Palais i Centre Pompidou – z tego ograniczenia uczyniła atut. Możemy oglądać obrazy mało znane, często pozostające w prywatnych zbiorach oraz olbrzymi zbiór jego cyklów graficznych, niby często reprodukowanych, ale tu zaprezentowanych w komplecie. To w nich może najpełniej można dostrzec nowoczesność Goi.
Sacrum i profanum
Goya – o czym często się zapomina – był malarzem religijnym. Od kościelnych zamówień zaczynał swą karierę. Jego pierwszą, dużą realizacją były freski dla katedry w Saragossie (później wykona dekoracje m.in. w ufundowanym przez króla madryckim San Antonio de la Florida; tam też zostanie złożone jego ciało). W Paryżu znalazła się „Śmierć św. Franciszka Ksawerego" (1780). W obrazie młodego Goi próżno szukać jakiegoś dramatyzmu. Święty odchodzi dyskretnie, niemalże w ciszy. Jakże inny jest jego „Chrystus w ogrodzie oliwnym" z 1819 roku. Wszystko jest tu namalowane szybkimi pociągnięciami pędzla. Cały obraz utrzymany jest w ciemnej tonacji, z której wyłamuje się jedynie biała szata Jezusa i snop światła z nieba. Sam Chrystus wydaje się krzyczeć na widok anioła podającego mu kielich. Z lęku, przerażenia tym, co wkrótce ma nastąpić? Cztery dekady, które dzieli te dwa płótna, pokazują, jak wiele zmieniło się w twórczości Goi. Nie chodzi jedynie o stylistykę, lecz o umiejętność nasycania tego, co wydawało się jedynie wytartym szablonem, dobrze znanym ikonograficznym wzorcem, całkiem nową treścią.
Goya był artystą niezwykle dobrze osadzonym w swej epoce, z jej złudzeniami, wyobrażeniami, bolączkami i obsesjami. Był dla niej typowy, a jednocześnie się z niej wyłamywał. Bo stale towarzyszyło mu poczucie ambiwalencji. Był nadwornym malarzem – długo o to zresztą zabiegał – nominację otrzymał w 1786 roku, mając 40 lat, a jednocześnie zwolennikiem Oświecenia. Wywodził się z rzemieślniczej rodziny, a przez większość życia obracał się – i takie miał ambicje – wśród arystokratów. Sam uprawiał rzemiosło. Ortega porównuje jego status do złotnika (był nim ojciec Goi) czy ebenisty, któremu przyszło żyć w w kręgu madryckich intelektualistów. Stale funkcjonował na granicy różnych światów, nie do końca zdefiniowany.
W malowanych przez siebie portretach jest bardziej przewrotny niż w obrazach religijnych. Wykonał ich dziesiątki. Malował rodzinę królewską, arystokrację, wojskowych, artystów i uczonych. Nawet w jego wczesnych obrazach, utrzymanych w jasnej tonacji, pozornie łagodnych, jest coś niezwykłego. Portretowani chwilami wyglądają niczym kukły, wielkie marionety. Ich wspaniałe stroje z trudem skrywają pustkę pozujących, czasami ich fizyczną brzydotę. Sportretowany przez niego Karol III w stroju myśliwego został całkowicie odarty z majestatu królewskiej władzy. Jego brat, infant Luis de Borbón y Farnesio, na portrecie Goi to stary, zmęczony człowiek. Nieprzypadkowo Ortega pisał, że próżno u niego szukać „ludzkiej sympatii do malowanych postaci".
Być może nie o brak uczucia chodzi. Goya, z tak wielkim mistrzostwem oddający wspaniałość materii stroju, jednocześnie był wnikliwym obserwatorem. Na portretowanych dokonuje bardzo brutalnej wiwisekcji. Nie oszczędzając nikogo, także rządzących Hiszpanią Burbonów. W słynnym portrecie „Rodziny Karola III" z pozoru oddaje przepych władzy, jednocześnie – przez realizm przedstawienia króla i jego bliskich – ją dezawuuje. Wszyscy są zbyt ludzcy, zbyt trywialni, zbyt miałcy. Nie można się dziwić, że niektórzy mówią nie o portrecie, lecz o karykaturze władzy.