W okolicach świąt Bożego Narodzenia do studia TVN zaproszono gościa. Wiadomo, że święta to czas, gdy stacje telewizyjne licytują się w programach, które przyciągną jak największą liczbę widzów. Pewnie dlatego tego dnia widzowie na ekranach swoich panoramicznych telewizorów ujrzeli czarodzieja. A właściwie jasnowidza, który roztoczył przed nimi ponurą wizję apokalipsy czekającej ich w następnym roku. Ciężko wzdychając, obwieścił, że jedno z polskich miast legnie w gruzach. Po chwili uściślił, że chodzi o miasto na południu Polski. Prowadzący program dziennikarze nie skomentowali tego proroctwa. Być może nie potraktowali swojego gościa poważnie. Widzów zresztą też.
Dla porządku dodajmy, że proroctwo się nie spełniło. Program wyemitowano w 2011 roku. Domy w Rzeszowie, Krakowie, Wrocławiu ciągle stoją. Jasnowidza – z zawodu tokarza – więcej chyba nie zapraszano do TVN, aby przepowiadał milionom Polaków ich przyszłość. Pozostawiono mu niszę w programach kryminalnych, gdzie poszukuje zaginionych osób. Jak twierdzi, z wielkimi sukcesami, czego dowodzić mają liczne podziękowania ze strony policji.
Jak to jest, że w epoce satelitów, GPS, coraz szybszych mikroprocesorów miliony ludzi wgapiają się w jasnowidza, a policja, prowadząc najbardziej skomplikowane dochodzenie, kieruje się nie technologią, lecz różdżką?
Pierwsze odpowiedzi, jakie się nasuwają, to: biznes i – na drugim miejscu – ideologia. A biznes jest rzeczywiście perspektywiczny, bo wart około 2 miliardów złotych rocznie. Nic dziwnego, że liczbę wróżbitów szacuje się w Polsce na 100 tysięcy. Dla porównania, według danych GUS za 2007 rok, liczba dyplomowanych lekarzy wynosiła ponad 126 tysięcy. To oznacza, że na jednego lekarza przypada w naszym kraju niemal jeden czarownik. Dokładnych danych na razie nie ma, bo dopiero od pięciu lat wróżbici i tym podobni czarodzieje są wpisani – tuż obok fizyków, menedżerów, informatyków, chirurgów – na oficjalną listę zawodów prowadzoną przez Ministerstwo Pracy.
Możemy się pocieszyć, że na tle innych narodów nie jesteśmy jakoś nadzwyczajnie głupi. Amerykanie, którzy od ostatnich 30 lat są globalnym rozsadnikiem ezoterycznego zabobonu, mogą się pochwalić szczegółowymi danymi. Wynika z nich, że co czwarty dorosły Amerykanin wierzy w reinkarnację (wśród nich znakomita większość deklaruje się jednocześnie jako chrześcijanie), tyle samo dostrzega duchową energię w przedmiotach (na przykład w krzesłach), a nieco mniej, bo 16 proc., obawia się złego uroku.
Nowoczesność z jej kultem wiedzy i rozumu znika nam w oczach. Wieloletnia walka z Kościołem – traktowanym jako główny hamulcowy postępu – zrobiła jednak swoje. C.K. Chesterton, angielski pisarz, miał powiedzieć kiedyś, że „gdy człowiek przestaje wierzyć w Boga, nie znaczy to, że w nic nie wierzy. Może uwierzyć we wszystko".
Kościół jest naturalnym przeciwnikiem nadciągającego zabobonu. Naturalnym i jedynym. A krzyki o jego wszechwładzy są mocno przesadzone. Wróćmy na chwilę do statystyk: wróżbitów jest około 100 tysięcy, a księży tylko 30 tysięcy.