Triumf nie jest oczywiście ani pełny, ani ostateczny, bo obowiązek podjęcia postępowania nie oznacza wcale, że kolejna decyzja będzie pozytywna, ale niewątpliwie prawdopodobieństwo wpisu na listę wyznań tej absurdalnej „antyreligii" mocno się przybliżyło. Wyznawcy LPS szykują się więc do legalnych działań, wśród których będą na pewno – przynajmniej w świetle zapowiedzi liderów – próba wprowadzenia nauki ich religii do szkół oraz starania, by święty symbol ich kultu, czyli blaszany durszlak, zawisł w Sejmie, Senacie i innych miejscach publicznych na równi z symbolami chrześcijaństwa. Jeśli wygrają, a nie jest to wykluczone, jest szansa, że w jednej klasie którejś z polskich szkół dzieci będą uczyły się katechizmu, w innej zaś rewelacji, że świat został stworzony po pijaku, rodzaj ludzki wyewoluował z piratów, potwór kieruje ludzkimi sprawami poprzez swą makaronową mackę, w niebie na umarłych czeka zaś wulkan piwny i obnażone hostessy obu płci.
Bełkot? Niewątpliwie. Szaleństwo? Może też. Ale przede wszystkim świetna zabawa ateistów, agnostyków, ludzi zwykle z dyplomami, którzy uwierzyli, że na wszystkie pytania świata odpowiedzieć może tylko nauka, a wszelkie porządki religijne, z ich własnym wyznaniem na czele, to rodzaj bałwochwalstwa. Nie mam najmniejszej ochoty na omawianie tu szczegółów religijnego żartu, jakim jest Kościół LPS. Nie chce mi się również dowodzić, jak bardzo jest obrazoburczy. To, co mnie interesuje naprawdę, to przyczyny, dla których ludzie sięgają po podobne absurdy, i co w gruncie rzeczy obśmiewa ten i podobne kulty? Czy to aby na pewno kpina z chrześcijaństwa? Czy może próba racjonalnego przeciwstawienia się zabobonowi, o czym piszemy szeroko w tym numerze „Plusa Minusa".
Co stoi po drugiej stronie? Czy dwa tysiące lat chrześcijaństwa, buddyzmu i islamu? Czy może numerologia, astrologia, czerwone nitki na przegubach, wiara w szeptuchy, tarota i podobne „wynalazki"? W „Stu zabobonach" jeden z intelektualnych patronów mojej młodości Józef Maria Bocheński definiuje „zabobon" w następujący sposób: „to wierzenie, które jest (1) oczywiście w wysokim stopniu fałszywe, a mimo to (2) uważane za na pewno prawdziwe". Czy kult LPS spełnia te kryteria? Oczywiście i po stokroć nie. Gdyby poprosić polskich (i wszelkich) pastafarian o głośne wyznanie kanonów wiary, większość z nich wybuchłaby głośnym śmiechem. Przecież nie o to tu chodzi, by trzymać się kanonów. System Hendersona został stworzony po to, by obśmiewać obskurantyzm, bigoterię i dewocję we wszystkich przejawach. Zarówno wewnątrz, jak i na obrzeżach systemów religijnych. Z natury więc znacznie wdzięczniejszym obiektem kpin powinien być dla wyznawców LPS taki na przykład okultyzm, system składający się (niezależnie od wersji) niemal w całości z intelektualnych mielizn, racjonalnych dziur i rzekomo „nieprzeniknionych tajemnic", niż przemyślane i poparte długą tradycją intelektualną chrześcijaństwo. A jednak – mimo że ma za sobą dwa tysiące lat intelektualnej tradycji – wydaje się ono współcześnie często nie wytrzymywać konkurencji z ewidentnym zabobonem.
Skąd się to bierze, że ludzie porzucają fundament intelektualny i aksjologiczny całego naszego współczesnego świata i nurzają się w „systemikach"? Dlaczego nagle w głowie wykształconego człowieka pojawia się gość z kopytkami czy ezoteryczna magma prawd tarota? Trudno to wyjaśnić. Inny mistrz mojej młodości, Mircea Eliade, pisze o naturalnej skłonności człowieka do sacrum. Dla Eliadego człowiek jest niczym innym, tylko homo religiosus. Z tej perspektywy człowiek intuicyjnie szuka sfery świętości, choćby nawet racjonalnie dystansował się od wszelkich systemów wierzeń. Dziś to dystansowanie się jest nie tylko łatwe, ale i modne. Systemy religijne po prostu się nudzą. Poza tym wyjątkowo uparcie bronią kanonów moralnych, nakładają reżimy i ograniczenia, które tylko przeszkadzają w samorealizacji. A to ona jest przecież esencją współczesnego świata! Spełnić się do końca! Zaspokoić swoje ego spełnieniem. Mieć poczucie przeżycia wszystkiego, co podsuwa pod nos współczesność! Nie, religie tylko przeszkadzają.
Ale owa eliadowska natura homo religiosus okazuje się mocniejsza. Łapiemy się więc na substytuty. Chwytamy się prostych symboli czy łatwych, a przede wszystkim mało wymagających intelektualnie „systemików". Tak oto popadamy w zabobon, co Eliade nazwałby może hierofanią, nagłym wtargnięciem sacrum w sferę profanum. Tyle że kalekim, chwilowym, niewymagającym. Nie, wyznawcy LPS nie są z tej bajki. Są po przeciwnej stronie. Eliadego odrzucają w całości wraz z jego wiarą w naturalną religijność człowieka. Liczy się żart. Wic. Heca. A zabobon? Zabobon kwitnie, choć nie powinien. „Mój słownik pokazuje – pisał ledwie 30 lat temu J.M. Bocheński – że w naszym świecie panuje aż tyle zabobonów – i jakich zabobonów! Nie potrzeba być wyznawcą zabobonu o stałym Postępie Ludzkości, aby przecież ufać, że ludzie XX wieku są choć trochę przytomniejsi, choć trochę rozumniejsi od troglodytów. A tymczasem lista zabobonów wyznawanych przez miliony w Londynie, Nowym Jorku i Paryżu zadaje kłam tej pobożnej nadziei. Trudno oprzeć się uczuciu wstydu, że się do takiego pokolenia należy".