O świcie pod dom na peryferiach Warszawy zajechał samochód. Wysiadło zeń trzech mężczyzn. Znaczki w klapach płaszczów zdradzały funkcjonariuszy gestapo.
Wolska 107, ?wiosna 1943 roku
W mieszkaniu na parterze rozległo się pukanie.
– Pan Stanisław Drabich? – gospodarz przytaknął, nie okazując zdenerwowania pytaniem. – Czy jest tu ktoś jeszcze?
– Marian, otwórz – zawołał w stronę sypialni, wpuszczając Niemców do środka. Do pokoju wszedł zaspany krępy blondynek o błękitnych oczach.
– Kim jesteś? – spytał po polsku gestapowiec.
– To syn moich przyjaciół – odpowiedział gospodarz.
– Niech się ubierze – padł rozkaz.
Wyszli z budynku, za którym długim wąskim pasem ciągnęły się zagony cebuli. Tajniacy prowadzili Drabicha pod ręce, chłopak szedł z tyłu. Wepchnęli aresztowanego do auta.
Marian obszedł wóz, jakby chciał wsiąść z drugiej strony. Wyostrzonymi ze strachu zmysłami ogarniał całą scenę. Jezdnię, tory, nadjeżdżający tramwaj. Instynktownie rzucił się w jego stronę. Zanim tajniacy się zorientowali, był na tylnym podeście mknącego wagonu. Dwie siedzące kobiety spojrzały po sobie, ich twarze wykrzywił grymas: „Żyd".
Wyskoczył już na pierwszym przystanku, nim konduktor odkrył pasażera na gapę. Nie miał przy sobie ani grosza. Puścił się biegiem w stronę miasta. Wspomniał wczorajszy dzień. Niedzielną wizytę w cukierni ze Stasiem, jak go nazywał, a potem wyprawę do kuzynów Drabicha na Pragę. Dom na przeciwnym krańcu miasta wydał mu się jedyną szansą.
Zwolnił, wyrównał krok. Miał przed sobą dwie godziny marszu przez Śródmieście pełne okupantów, szpicli i czujnych oczu donosicieli. Nie mógł zwracać na siebie uwagi. W kieszeni miał wprawdzie fałszywą metrykę chrztu, którą zaprzyjaźniony z Drabichem ksiądz wystawił na nazwisko Mariana Rudzkiego. Przy dokładniejszej rewizji odkryto by jednak także głęboko ukrytą kartę meldunkową Mosze Icchoka Rozenbluma z Dzielnej 31 w getcie. Zdjęcie na niej było dlań wyrokiem śmierci.