Życie z opuszczonymi rękami

W USA powiada się że najlepszym sposobem życia na koszt państwa jest bycie samotną matką pięciorga dzieci, czarną lesbijką pochodzenia żydowskiego.

Publikacja: 20.06.2014 22:14

Dobrze już było... Ckliwe wyobrażenie czasu darmowego chleba i igrzysk pędzla wiktoriańskiego malarz

Dobrze już było... Ckliwe wyobrażenie czasu darmowego chleba i igrzysk pędzla wiktoriańskiego malarza Lawrence Alma-Tademy

Foto: bridgeman art library

Red

Stary dowcip z czasów komunizmu powiada: „Jaka jest różnica między bezrobociem w socjalizmie a bezrobociem w kapitalizmie?" Prawidłowa odpowiedź brzmi: „Niewielka: w socjalizmie bezrobotni byli za bramą, w fabryce. W kapitalizmie są przed bramą, w mieście".

Kultura pracy

Gdy komunizm upadał, nasi ówcześni świeżo opierzeni liberałowie – neofici „kapitalizmu utopijnego" – pocieszali, że niewielkie bezrobocie rzędu 5 procent jest niezbędne dla utrzymania efektywności pracy, bo lęk przed jej utratą przymusza do wysiłku. Skłonni byliśmy na to przystać, tym bardziej że doświadczenia tych, którzy próbowali szczęścia jako siła robocza na kapitalistycznym rynku nowojorskiego Greenpointu albo bliżej – w Berlinie, podówczas jeszcze Zachodnim, lub Wiedniu – były zachęcające.

Tak to bywało za dawnych, nie wiem, czy dobrych czasów. Kapitalizm – podobnie jak ustrój poprzedni – także jest „realny", dolar zleciał, złoty stężał. Bezrobocie dosięgło więcej niż co dziesiątego chętnego do zatrudnienia; raz spada, raz rośnie, ale wciąż jest dwucyfrowe i chyba takie pozostanie. Tylko z pokątnego rynku pracy na Greenpoincie wypędzają nielegalnych Polaków jeszcze bezwzględniej niż wtedy, gdy granice bywały rzeczywiście zakazane. Bo Berlin, Wiedeń, Dublin, co tam jeszcze, mamy dozwolone jako szczęśliwie przyjęci do Unii. Ale tam też trudniej o pracę, chyba że na zmywaku, ale zmywaków coraz mniej, wszędzie maszyny. A w kraju jeszcze gorzej, co piąty zatrudniony pracuje za grosze, wedle śmieciowej umowy bez ubezpieczenia na starość, z możliwością wyrzucenia już jutro, najdalej pojutrze. Czy o taką Polskę walczyliśmy? Aż chciałoby się zawołać: Komuno, wróć!

Praca – jak twierdzą darwiniści – uczłowieczyła małpę, a na pewno ukształtowała człowieka, jakim jest dzisiaj. Praca tworzy bogactwo narodów i dobrobyt ludzi. Obojętnie czy jest to ciężka robota wieśniaka albo hutnika, czy praca intelektu ucieleśniona w oprogramowaniu komputerów albo w przynoszącej tantiemy piosence. Obojętnie czy jest to wysiłek robotnika lub inżyniera, czy też zyski wielkiego kapitalisty z zatrudnienia setek tysięcy ludzi pomnażających cudzy majątek. Nasza dzisiejsza kultura, której wszyscy – bez względu na pochodzenie i kolor skóry – jesteśmy dziedzicami, jest na pewno kulturą pracy. Wypada pracować, nie wypada leniuchować. Uczciwy, ciężko pracujący człowiek to najlepsza rekomendacja, obojętnie czy chodzi o kogoś, kto macha łopatą czy piórem.

Ale nie zawsze tak było. W starożytności praca to pogardzany los niewolników. Wolnemu obywatelowi greckiego miasta-państwa – tego prototypu demokracji – nie wypadało się trudzić; powinien mieć czas na zajmowanie się sprawami publicznymi, roztrząsanie problemów filozoficznych i godziwą rozrywkę. Jeszcze Stary Testament powiada wzgardliwie o wyrzuconym z raju praojcu: „W pocie czoła chleb swój dobywać będziesz!". Potem przychodzą lepsze czasy dla pracy, choć zawsze są grupy, którym udaje się od niej wymigać, by żyć na koszt innych.

Wraz ze społecznym i moralnym awansem pracy rośnie finansowa i techniczna potęga ludzkości, a przynajmniej tych państw, które pracę obywateli potrafiły sensownie wykorzystać. Adam Smith, kładąc podwaliny nowoczesnej ekonomii w swym „Bogactwie narodów", widzi w niej źródło wszystkich wartości dających się wyrazić w pieniądzu. Wtóruje mu Karol Marks, wprowadzając pojęcie „wyzysku" i „wartości dodatkowej", co pozwala wykazać, jak na cudzej pracy bogacą się kapitaliści. „Kto nie pracuje, ten nie je", zanim stało się hasłem sowieckich komunistów, było cytatem z Drugiego Listu św. Pawła do Thesaloniczan.

Najlepsze czasy dla „kultury pracy" panowały wówczas, gdy potęga państw oparta była na węglu i stali, gdy potrzebne były armie ciężko pracujących osiłków nadzorowanych przez liczny korpus inżynierów i techników – tych oficerów przemysłu. Siła i prężność XIX-, a potem XX-wiecznej Ameryki opierała się na pracy kilkudziesięciomilionowej rzeszy emigrantów, którzy tchnęli życie w węgiel z Wirginii Zachodniej i rudę z Minnesoty, zaludnili stalownie Pensylwanii i Ohio, rzeźnie Chicago i fabryki Forda w Detroit. W tym samym czasie pracujący półniewolniczo Chińczycy poszukiwali złota w Kalifornii i budowali linie kolejowe spinające oba oceany.

Europie też nie wystarczała własna siła robocza, trzeba było importu chętnych do zarobku robotników; dość wspomnieć dzieje osadnictwa Polaków w przemysłowych regionach Niemiec, Francji czy Belgii. Jeszcze w latach 60. (warto pamiętać, że prototyp dzisiejszej Unii nazywał się Europejska Wspólnota Węgla i Stali) niezbędne były zachodnim Europej- -czykom imigranckie armie gast-arbeiterów, Turków, Jugosłowian, Arabów, dziś nikomu niepotrzebnych, pędzonych precz nie tylko przez miejscowych nacjonalistów, ale i przez przerażonych zarobkową konkurencją zwykłych ludzi.

Epoka poststalowa

Czas stali i stalówek skończył się wraz ze śmiercią Stalina albo i niewiele później. Dziś żyjemy w epoce komputerów. Jeszcze niedawno nagradzano u nas literatów za „powieści o pracy": w sztucznie przedłużanej „epoce stali i stalówek" praca była wyniesiona na papierowe ołtarze, choć na co dzień miała się kiepsko. Ostatnią odsłoną tego historycznego kłamstwa był robotnik idealizowany i uwielbiany przez rozemocjonowanych intelektualistów w pamiętnych początkach „Solidarności". Obie strony wyszły z burzliwego romansu nieco poturbowane, jednak robotnik dotkliwiej; intelektualiści – choć tak się starali – nie dostąpili wybaczenia grzechów, ale to robotnik swą degradacją zapłacił za wszystko.

Dzisiejsza „poststalowa" epoka potrzebuje coraz mniejszej liczby pracowników i to tym mniejszej, im nowocześniejsza i bardziej zyskowna jest jej dziedzina. Najpierw pojawiły się automaty i półautomaty, które zastępowały robotników przy prostych czynnościach, na przykład przy taśmie produkcyjnej. W efekcie fabryka tegoż Forda, która kiedyś zatrudniała kilkanaście tysięcy ludzi, mogła obyć się paroma tysiącami, a gdy montażem zaczęły sterować komputery – wystarczyło parę setek. Inaczej mówiąc: wielokrotnie wzrosła wydajność pracy, choć nie zwiększył się fizyczny wysiłek zatrudnionego. Co więcej, wytwarzane w ten sposób samochody są lepsze i tańsze. Podobnie gdzie indziej: gromadę rachmistrzów zastąpił jeden człowiek przy komputerze. Zamiast setek lokalnych gazet – gdzie dziennikarze przetwarzają te same wiadomości – drukowane są jednocześnie w wielu miejscach elektronicznie przekazywane te same kolumny centralnego dziennika. A przecież to wszystko – mechanizm, automat, komputer, organizacja – jest wytworem ludzkiej pracy, i to najlepszym, najbardziej zaawansowanym. Tak właśnie praca zabija samą siebie.

Nawet w usługach automatyzacja i organizacja pracy likwiduje coraz to nowe etaty. Tam, gdzie kiedyś siedziała sekretarka, zgłasza się automat informacyjny. W dawnych autobusach potrzebny był szofer i konduktor, dziś wystarczy sam kierowca, a pojazd zabiera znacznie więcej pasażerów. Supermarkety pozbawiły zajęcia tysięcy lokalnych sklepikarzy. Nawet smażenie hamburgerów można by od dawna powierzyć automatom, ale państwo lituje się nad swoimi obywatelami, którym nie wystarczyło talentu i pilności, by zostać bankowcami, prawnikami czy informatykami.

W dodatku automat się nie myli, nie strajkuje, nie choruje, nie zachodzi w ciążę, nie trzeba mu płacić emerytury. Tu najlepiej widać bat, jaki XIX-wieczni socjaliści ukręcili na skórę tak bronionego przez nich robotnika. Gdy kapitalizm zaczął się cywilizować i reformować, praca ludzka musiała się stawać coraz droższa, bo skracał się dzień i tydzień roboczy, przybywało praw i przywilejów pracowniczych, trzeba było opłacać nie tylko zatrudnionego, lecz także jego ubezpieczenia i urlopy. Stąd w miarę postępu z jednej strony techniki, a z drugiej reform społecznych rosła pokusa zastępowania – jak to powiadają ekonomiści – „pracy żywej, pracą uprzedmiotowioną". Ludziom pozostaje więc przekwalifikowanie się lub zasiłek.

Czas bezrobocia

Jak dokument z innej epoki czyta się dziś encyklikę Jana Pawła II z 1981 roku „Laborem Exercens", gdzie mowa o godności pracy ludzkiej i jej pierwszeństwie przed kapitałem. Kto dzisiaj ma głowę do tak szlachetnych rozważań? Dzisiaj chodzi o to tylko, by jak największej liczbie ludzi dać jakiekolwiek zatrudnienie, bo i tak wiadomo, że nie wystarczy dla wszystkich. Powoli praca może się stać nadzwyczajnym przywilejem, a przymusowe leniuchowanie – powszechnym nieszczęściem.

„Najpiękniejsza trawa jest na łące sąsiada" – powiada się w Ameryce. Nie pierwszy to w historii przypadek rozczarowania jakością wymarzonego runa, gdy nareszcie można zacząć się paść na niedostępnej dotąd niwie. Im więcej nadziei, tym głębszy niedosyt po osiągnięciu celu. Skoro zakazane przedtem łąki wielkiego świata stały się i nasze, nam także przypadają w udziale rosnące tam drzewa wiadomości nie tylko dobrego, ale i złego. Chcieć inaczej, znaczyłoby wierzyć w utopię. Bo mówiąc o sprawie tak dolegliwej, choć trywialnej, jak bezrobocie, dotykamy jednego z najstraszniejszych problemów dzisiejszego świata. Tylko nam, Polakom jeszcze się zdaje, że to wina rządu, przyjdzie nowy, lepszy i poprawi. Tymczasem świat już zaczyna pojmować, że coś, co miało być higienicznym regulatorem wydajności pracy, przybiera postać jeźdźca Apokalipsy. Albo innymi słowy: zdyszani wpadliśmy nareszcie do pociągu o nazwie Europa, nie zdając sobie sprawy, że zwalnia bieg, a może i staje z powodu awarii lokomotywy.

W swoich niegdysiejszych wędrówkach po świecie spotkałem kiedyś w australijskiej mieścinie sympatycznych facetów niemających wprawdzie wiele pieniędzy, ale za to sporo wolnego i mile spędzanego czasu: jeden rejestrował się w miejscowym urzędzie pośrednictwa pracy jako wypychacz lwów, drugi podawał się za filologa słowiańskiego, choć nie znał żadnego z mało przydatnych języków Europy Środkowej. Gdzież na północ od Brisbane znajdzie się lew do wypchania? Najwyżej kangur – ale kto by chciał w Australii wypychać i ustawiać w domu takie bydlę uznawane za mało sympatycznego szkodnika? Jedynym utrudnieniem wybranego przez nich trybu życia była konieczność złożenia wizyty w biurze cztery razy do roku i wysłuchiwania propozycji, o których i tak obie strony wiedziały, że będą odrzucone. Wszyscy bowiem bardzo lubili tutejsze plaże. I to jest druga twarz bezrobocia.

Innym razem w górach Shenandoah w pobliżu Waszyngtonu spotkałem dżentelmena, którego na pewno na Greenpoincie okrzyknięto by „asfaltem", a który przedstawiał się jako John II, król USA. Jego królestwem była leśna chałupina, ale ponieważ udało mu się wcześniej wyłudzić tanie miejskie mieszkanie w murzyńskiej dzielnicy Waszyngtonu, wynajął je pracującemu pobratymcowi, a sam króluje w swoich ostępach, od czasu do czasu korzystając z doraźnego zasiłku.

A już wszędzie w Stanach można spotkać dziewczyny, które uznały, że ich sposobem życia może być pobieranie zasiłku na dzieci wypłacanego samotnym matkom. Dlatego że za grosze przysługujące na jedno lub dwoje nie sposób wyżyć, dzieciaków musi być kilkoro, zwykle każde od innego ojca. Ale to już przestaje być wesołe, bo maluchy wychowuje ulica, gdzie trafiają do gangów.

Tak tworzy się „kultura bezrobocia", różna w różnych krajach w zależności od szczodrobliwości państwowej opieki, łaskawości klimatu i narodowego ducha. Miła i wyluzowana jak u moich Australijczyków. Podobnie w Niemczech czy Kanadzie można – popracowawszy lub postudiowawszy wprzód trochę – otrzymywać zasiłek przez całe dziesięciolecia i przejść z niego na zasłużoną emeryturę. W USA jest to niemożliwe, jeśli nie jest się upośledzonym, samotną matką lub czymś podobnym; prawo do zasiłku traci się już po pół roku pozostawania bez pracy. Dlatego powiada się tam, że najlepszym sposobem życia na koszt państwa jest bycie samotną matką pięciorga dzieci, czarną lesbijką pochodzenia żydowskiego.

„Kultura bezrobocia" nie ma tu miłego oblicza zadowolonych z siebie leniuchów, ale zdesperowaną twarz mieszkańca czarnego getta, który jeśli pracował, to tylko dorywczo, i dla którego zbrodnia i opuszczenie są od dzieciństwa naturalnym środowiskiem. Jest jeszcze model włoski tej kultury, gdzie chodzi o to, aby z jednej strony wyrwać jakiś zasiłek, a z drugiej – imać się nigdzie nierejestrowanych zajęć na czarno, narzekać na biedę, hałaśliwie demonstrować na ulicy, głosować na partie radykalne, a w ostatecznym rachunku mieć się dobrze, może lepiej niż sąsiad pilnujący swojego etatu i grzecznie płacący podatki. Ostatnio staje się on modelem polskim.

Społeczeństwo 20/80

W miarę globalizacji, otwierania granic, obniżania barier celnych, tworzenia ponadpaństwowych bloków gospodarczych okazało się, że produkcję warto przenosić z miejsc, gdzie jest droga praca i wymagający pracownik, do miejsc, gdzie pokorni ludzie kontentują się mizerną płacą, marnymi warunkami, a rządy ubogich państw gotowe są przymykać oko na niszczenie środowiska. Tak też wiele fabryk przeniosło się na przykład z Niemiec do Polski albo na Ukrainę czy do Pakistanu, a z USA do Meksyku lub Wenezueli. Zwłaszcza jeśli chodzi o fabryki brudne i zatrudniające wielu niskopłatnych robotników. Gdy w Polsce trochę się poprawiło, część wytwórczości poszła jeszcze dalej na Wschód.

Podobnie jak na wszystkich historycznych zakrętach, człowiek szuka wroga, a przynajmniej kozła ofiarnego. Stąd popularność populistycznego wstecznictwa. Kto winien? Przecież jeszcze wczoraj było tak dobrze, a dzisiaj jest nagle źle A więc zamknąć kapitał w granicach, mocniej opodatkować i przycisnąć! Winni są emigranci i w ogóle biedniejsi sąsiedzi, którzy zabierają nam pracę i podjadają nasze wędliny. Wyrzucić ich z kraju, a ubogich państw nie wpuszczać do Unii Europejskiej! No i wreszcie winna sama technika wytwarzająca zbyt sprawne i efektywne automaty. Znowu zakazać i ograniczyć, a może najlepiej zniszczyć. Wtedy każdy będzie miał pracę i wówczas będziemy mogli porozmawiać o jej godności!

Tak czy inaczej, społeczeństwo zaczyna dzielić się na znakomicie opłacaną, wysoko wykwalifikowaną i wiecznie zapracowaną mniejszość, która żyje – jak to ktoś ładnie powiedział – „z obrotu ideami i papierami", a pieniądze czerpie z klawiszy komputera, oraz na odrzuconą, w dużym stopniu bezczynną większość, której pozostaje owe „smażenie hamburgerów", która żyła kiedyś z ciężkiej pracy rąk, a dziś jest po prostu niepotrzebna. Także w krajach biedniejszych – które przejmują od dzisiejszych bogaczy dziedziny przemysłu pracochłonne, brudne i nieskomplikowane – też wszystko jest w o wiele większym stopniu zautomatyzowane i komputerowe niż przed kilkudziesięciu laty w Europie, a więc nie trzeba już tak wielu zatrudnionych jak niegdyś. Jak dotąd świat biedniejszy trzyma swoich bezrobotnych na wsi lub w podmiejskich slumsach, a już na pewno nie zamierza płacić im zasiłków, więc problem jest mniej widoczny. Na razie...

Tę wykształconą, zamożną i zapracowaną mniejszość można szacować w przybliżeniu na 20 procent dzisiejszej siły roboczej. Za pomocą automatów i komputerów potrafi ona wytworzyć wszystko, co 80-procentowej reszcie do życia potrzebne. Oni są tylko biernymi konsumentami wynagradzanymi zasiłkiem albo jałmużną, ostatecznie pracą w prostych usługach. Jeśli tylko część społeczeństwa wysoko rozwiniętego – jak to się modnie powiada „poprzemysłowego" – będzie produktywna, zajęta, wykształcona i pewna swej przydatności, to zacznie załamywać się fundament demokracji, jakim jest świadomość bycia obywatelem, czego nie sposób sobie wyobrazić bez poczucia wspólnoty i solidarności.

Niepisana umowa społeczna, na której opiera się dzisiejsza cywilizacja, zostanie unieważniona. Przypominają się schyłkowe wieki starożytnego Rzymu, gdzie to, co istotne, trzymali w ręku nieliczni patrycjusze, pracowali na wszystko niewolnicy i barbarzyńcy, a najliczniejsi plebejusze wiedli życie wprawdzie ubogie, ale próżniacze, a gdy gniewnie domagali się „chleba i igrzysk", zawsze byli zaspokojeni przez strachliwą władzę.

Czy można coś z tym zrobić? Urządzić świat sprawiedliwiej? Owszem: ale nie tylko płacąc lepiej taniutkim jak dotąd robotnikom w Chinach czy Pakistanie, lecz także likwidując umowy śmieciowe i pracę na czarno w krajach bogatszych. Ale wtedy para butów kosztująca dziś 200 zł będzie sprzedawana za co najmniej tysiąc, montowany gdzieś daleko samochód dwukrotnie podrożeje. Ale wtedy buty trzeba nosić aż się nie zedrą, a nie tylko – jak dzisiaj – do pojawienia się modniejszego modelu. Rewolucja nie tylko w zatrudnieniu, ale w konsumpcji, dobrowolna rezygnacja bogatych z osiągniętego już dobrobytu? Socjalizm na skalę światową? Kto to wprowadzi, kto się na to zgodzi? Więc będzie tak jak było, aż wszystko runie z trzaskiem.

Tak oto na pięknej zielonej łące, gdzie spełniają się wszystkie dawno tłumione pragnienia i realizują obietnice, znaleźliśmy jajo węża. Nie wiem, czy ktoś oglądał bliżej takie jajo? Przez półprzezroczystą błonę widać już zarys ciała bestii, która się jeszcze nie narodziła, ale już przyszła na świat.

Autor był dziennikarzem, dyplomatą, działaczem opozycji demokratycznej w PRL. Członek redakcji „Tygodnika Solidarność", konsul generalny RP w Nowym Jorku, a następnie ambasador RP na Dalekim Wschodzie. Ostatnio opublikował „Wołanie o sens" (2006)

Stary dowcip z czasów komunizmu powiada: „Jaka jest różnica między bezrobociem w socjalizmie a bezrobociem w kapitalizmie?" Prawidłowa odpowiedź brzmi: „Niewielka: w socjalizmie bezrobotni byli za bramą, w fabryce. W kapitalizmie są przed bramą, w mieście".

Kultura pracy

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą