Każdy, kto ukończył szkołę średnią, ma gdzieś głęboko w pamięci lekcję „Konflikt tragiczny na przykładzie Antygony". Mamy dwie przeciwstawne racje, których nie sposób pogodzić. Prawo boskie i prawo ludzkie – jak mówią licealni poloniści. A przekładając to na język konkretu: obowiązek pochowania zmarłego leży w sprzeczności z zakazem grzebania zdrajcy. Bo Polinejkes, brat Antygony, wystąpił przeciwko prawowitej władzy w Tebach. Kreon, nowy władca, który reprezentuje powagę państwa, nie może zezwolić na to, by buntownika potraktowano jak uczciwego obywatela. Antygona nie może zaś zgodzić się, by szczątki jej ukochanego brata nie zostały pochowane.
Dalej, jak wszyscy wiedzą, może być tylko katastrofa, czyli przesądzona od początków klęska bohaterów. Antygona po dokonaniu pochówku, skazana na śmierć przez swojego wuja Kreona, nie doczekawszy wykonania wyroku, odbiera sobie życie. Po czym to samo robią zakochany w samobójczyni syn władcy i jego żona. I to już koniec lekcji, ale początek naszej historii o tak ważnym dla polskiej literatury konflikcie między prawem i sumieniem.
Gdy Czesław Miłosz pisze w jednym ze swoich najbardziej znanych wierszy „W Warszawie", że „ten płacz Antygony / Co szuka swojego brata / To jest zaiste nad miarę/ Wytrzymałości", ma na myśli tylko tę najbardziej zewnętrzną warstwę sytuacji z tragedii Sofoklesa. Bo przecież w 1945 roku, w zrujnowanej stolicy, nikt nie zabrania chować zmarłych. Problemem jest to, że nie sposób ich znaleźć, skoro pod gruzami leży kilkadziesiąt, a może i kilkaset tysięcy ludzi zamordowanych przez Niemców. Już znacznie bliższy oryginałowi jest ironista Janusz Głowacki, który w swojej „Antygonie w Nowym Jorku" przenosi rzecz całą w środowisko bezdomnych i opowiada o wykradaniu zwłok przeznaczonych do pochówku w zbiorowej mogile po to, by je godnie pogrzebać.
Owszem, nie jest to tragedia, lecz tragifarsa, a zatem i sytuacja raczej groteskowa, ale idzie w niej o to samo. O spór między prawem i moralnością. Bo przecież jest Antygona najbardziej znanym literackim symbolem tego uniwersalnego konfliktu. Konfliktu, który w polskiej literaturze przybiera przede wszystkim postać bohatera romantycznego.
Rozszczepieni Polacy
Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Stanisław Wyspiański, Henryk Sienkiewicz, Stefan Żeromski, a z bardziej współczesnych Jerzy Andrzejewski i Jarosław Marek Rymkiewicz. To nie tylko klasycy polskiej literatury, ale także autorzy podejmujący temat rozdźwięku między prawem i sumieniem w swoich najważniejszych dziełach. Nie zawsze jako wątek dominujący, ale nie sposób sobie bez tego motywu wyobrazić takich dzieł, jak „Konrad Wallenrod", „Ksiądz Marek", „Noc listopadowa", „Quo vadis", „Syzyfowe prace", „Przedwiośnie", „Popiół i diament" czy, budzące w ostatnim ćwierćwieczu najgorętsze literackie emocje, eseje z tetralogii polskiej z „Wieszaniem" i „Samuelem Zborowskim".
Mówimy zatem o tekstach z absolutnego kanonu (nie mam wątpliwości, że będą do niego kiedyś należeć książki Rymkiewicza). O takich, które zmieniły nie tylko naszą kulturę czy też, mówiąc uczenie, jej paradygmat. Ale wręcz zmieniły Polskę, wpłynęły na historię. Nie bylibyśmy dziś tym, kim jesteśmy, gdyby nie dzieła wielkich romantyków czy Żeromskiego. Mówiąc najostrożniej. Bo równie dobrze mogłoby nie być Polski, a my mówilibyśmy i pisali w jakimś innym języku. Mówimy o dziełach i autorach kluczowych dla budowania wspólnoty.
Oczywiście taka potrzeba pojawia się w najbardziej dramatycznych momentach historii, normalnie nikt by się nad tym szczególnie nie zastanawiał. Wspólnota po prostu by istniała i miała się raz lepiej, raz gorzej. Dylematy, o których mowa, przynoszą sytuacje graniczne, takie jak konflikt zbrojny czy przemoc totalitarnego państwa. Ale także, w naszym przypadku, utrata własnej państwowości i niepodległości. Czyli takie dopusty, jakie Polaków dotykają nad wyraz często w ostatnich dwóch stuleciach.